"Discovery" (bo o nim zapomniałem) doczekało się trzeciego sezonu, który zaczął się nawet znośnie jeśli łyknąć konwencję (klasyczny "ST" w wydaniu cokolwiek zinfantylizowanym) i podstawowe założenie (postapokalipsa federacyjna w stylu "AND" i bohaterowie w czasie przerzuceni w roli odbudowniczych ;) ). Do połowy znów oglądało się to nieźle, gdy przymknęło się oko na absurd sytuacji, w której temporalni rozbitkowie sprzed prawie tysiąca lat nie tylko z miejsca uczą się nowych technologii, ale i uczą potomnych jak ci mają żyć (wyobrażacie sobie bohaterów "Gości, gości" w roli podobnych besserwisserów?). W "AND" to działało, bo upadek był prawie dokumentny, tu waliło po oczach absurdem, lecz nie psuło - umiarkowanej, ale zawsze - fanowskiej przyjemności. Niestety, do czasu, bo gdy zaczęli przyczyny wspomnianej katastrofy wyjaśniać spłodzili jeden z najgorszych (jeśli nie najgorszy) idiotyzmów w historii "Star Treka", i znów człowiek się poczuł oszukany.
Sezon czwarty? Seria dojrzała i bohaterowie dojrzeli - zrobiło się idealistycznie i niezgorzej psychologicznie, dialogi cokolwiek na mądrości zyskały, bohaterowie (poza Stametsem z którego nagle omnibusa zrobiono, każąc mu się bawić inżynierią i astrofizyką i Tilly - która się uwsteczniła) ładnie się rozwinęli, tempo gnać przestało. Co z tego jednak, jak i z zacnego progresywizmu, skoro seria stała się nudna do granic nieoglądalności, bo pomysł na niezły (choć i nieoryginalny) dwu-, trzyczęściowy epizod rozciągnięto na sezon, pompując go nieistotnymi zwykle wątkami obocznymi i gadaniem, gadaniem, gadaniem... (Mam jednak pewną słabość do tego sezonu, w czym wydaję się być dość odosobniony.)
"Prodigy" - jak się zapowiadało, tak się i - póki co (bo to dopiero sezonu połowa) - skończyło. Barwnie, wesoło (acz są i chwile grozy), z biglem i obowiązkową porcją idealizmu. Bez spektakularnego odcinkowego arcydzieła, ale na przyzwoitym, solidnym, poziomie (i z guest starami z poprzednich serii, zwłaszcza z "Voyagera"). Tak jak w wypadku ""LD" z nadzieją czekam na ciąg dalszy.
"Picard"? Drugi sezon zaczął się dobrze, budząc (niewczesną) nadzieję, epizodem może nie genialnym, ale trzymającym poziom solidnej fanfiction nakręconej z lepszym budżetem, który nie był spektakularnie mądry (trochę obyczajówki, trochę akcyjniaka), ale wyglądał, emocjonował i czynił protagonistów dającymi się bardziej lubić. Poziom realizacyjny jeszcze chwilę się utrzymał, ale gdy bohaterowie skoczyli - dla oszczędzania budżetu - w nasze czasy, zrobiła się z tego nielogiczna, przelewająca się z odcinka do odcinka, amorficzna papka, miejscami osłodzona aktorstwem Stewarta i de Lancie, i obowiązkowym chłostaniem polityki imigracyjnej Trumpa. Zakończenie sensu nie miało - ale i chyba nie miało mieć - ot,
https://www.youtube.com/watch?v=cqApTpJMWOk
(Nie muszę chyba dodawać, że w takich okolicznościach drżę o jakość tego reunionu.)
"The Orville" - to nie zawiodło. Już w drugim sezonie stało się bardziej serio, by w trzecim kompletnie odrzucić listek figowy pozowania na parodię. I tym sposobem zrobił się z niego "Trek" (we wszystkim oprócz nazwy) blisko pokrewny "TNG", "DS9" i "Voyagerowi", acz (szczęśliwie) bardziej progresywny niż produkcje ery Bermana, raz bardziej akcyjny, raz filozoficzny, pełen dających się lubić postaci. No, zwyczajnie taki, że jak ktoś ma słabość do "ST" (i serialowej SF) może, po prostu, sięgać w ciemno. Choć za odcinek-arcydzieło na dawną miarę uznałbym tylko "Lasting Impressions" sprzed trzech lat z okładem (dowód, że z ogranych wątków holodeckowych da się jeszcze sporo wycisnąć). Trzeci sezon dobiega końca, czas pokaże, czy będzie czwarty.
No i debiutowało "Strange New Worlds". Trochę bliżniak "ORV" osadzony w estetyce "DSC", trochę odnowiony "TOS". Generyczny "Trek" w dość pozytywnym tego słowa znaczeniu, bez spektakularnych arcydzieł, ale i z tylko jedną poważną epizodyczną wpadką (b. w tradycji tych z Oryginalnej Serii). Pierwszy sezon przeleciał szybko (bo krótki), będzie kontynuacja.
A w sierpniu wraca "Lower Decks":
https://www.youtube.com/watch?v=0ImVEbwOoeE