Post
autor: mc » pt, 21 paź 2011 12:12
"Głos Lema" ma dziś premierę, przyjemna chwila... W ramach "informacji zbiorczej" uzupełniam fragmenty opowiadań, które pojawiły się już na profilu Poweru na fs (zanim mnie Generał popędzi, że się pojawiam tylko "reklamowo"... ;-)
----
„Lecieli zwiększonym ciągiem, przyspieszenie wzrosło
w stosunku do tego, przy którym kładł się spać kilka
godzin temu. Szedł zatem pewnym krokiem przez lekko
zaciemniony pokład, upstrzony tylko mdłym światłem
rozwieszonych co kilkanaście metrów jarzeniówek. Liny
nieważkościowe, ciągnące się wzdłuż ścian i pokryte
samoświecącą farbą, też dawały matową poświatę. Mógł
wydać polecenie zapalenia oświetlenia głównego, ale nie
chciał burzyć na „Porywie” porządku pokładowej nocy.
Szybkim krokiem doszedł do schodów i wbiegł do góry,
raz tylko dotykając zimnej poręczy.
„Wejście tylko dla personelu gwiazdowego”, przeczytał
napis na tabliczce. Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Wiedział, że ten tekst ma zrobić wrażenie na pasażerach
„Porywu”, którzy – jak tylko on i jego ludzie przetestują
statek – zaludnią jego kabiny, apartamenty i korytarze.
Personel gwiazdowy – tak, to musiało robić wrażenie na
dzieciakach czy panienkach, które by tutaj zbłądziły, snując
się po meandrach pokładów.
Drzwi rozsunęły się, kiedy tylko przed nimi stanął,
nawet nie zdążył wyciągnąć klucza. Wezgłowia trzech
z siedmiu foteli wieńczyły głowy. Siedzieli w nich Sunne,
Omut i Blanco, a Vallaverdi stał przed ekranem optycznym.
Ci pierwsi odpięli rękawy z mundurów Transgalaktiku
i kłuli go w oczy karaibską opalenizną. Tylko Vallaverdi
miał długie rękawy. No i on, Larsen. Jego zastępca skinął
mu głową i wskazał drogę do kabiny łączności radiowej,
przylegającej do sterowni. Tam zastali Janssena, który
pochylał się nad Marwajkiem, a raczej nad jego plecami.
Tamten z kolei, ze słuchawkami na uszach, notował coś
na kartkach. Ktoś nadawał morsem? Larsen spojrzał na
Vallaverdiego.
— „Albatros” wzywa pomocy. Jesteśmy dość blisko...
— Rozumiem”.
„Poryw”, Andrzej Miszczak
----
Wilson grzał stos, jak zwykle trochę poniżej
krzywej rozruchowej. Oficjalne zalecenie od
czasów obowiązku zimnego startu, ale Gleb
tego nie lubił, stos ma optymalne parametry i po co od nich
odstawać? Radiowiec gadał z wieżą, przyszło potwierdzenie
rezerwacji korytarza, przydział elipsy. Csabo, ziewając,
włączał agregaty podług listy kontrolnej, już niosło się
z dołu narastające wycie sprężarek. Kramer siedział spięty
z oczami na indykatorach trymu ładowni, teraz pokazywały
oczywiście zero i zero; piloci przekomarzali się z kalkulatorem
nawigacyjnym o poprawkę na wiatr. Dziesięć
minut, z wieży przyszło zezwolenie. Gleb odchrząknął.
— Do startu w chwili zero. Sześćset. — Włączył automat
odliczania.
Wilson:
— Stos moc startowa.
— Zimny ciąg całą mocą w chwili zero. — Csabo włączył
automat boosterów, do mechanicznego głosu odliczania
kontrapunktem dołączyło pikanie.
Pierwszy pilot:
— Grawimetria bez odchyleń do wejścia na krzywą.
Drugi pilot:
— Poprawki kursowe wprowadzone.
— Pasy, maski!
Szczęknęły dopinane klamry, sięgnęli w bok foteli po
śnieżnobiałe skorupy, zgrzytnęły zapięcia i zaczepy masek
tlenowych.
Automat doszczekał do dwustu dwudziestu. Nawigator
zdjął z szyi mały kluczyk, wsunął w zamek na swoim pulpicie,
przekręcił, odskoczyła klapka zabezpieczająca czerwony
przycisk. Widział, jak piloci robią to samo u siebie.
Wcisnął przycisk, przytrzymał.
— Zapłon potwierdzony do startu w chwili zero.
— Zapłon potwierdzony.
— Zapłon potwierdzony.
Pikanie automatu zapłonowego zmieniło ton, przy stu
dwudziestu z dołu dobiegł narastający szum przechodzący
w huk.
— Zapłon planowy.
— Pięćdziesiąt.
— Temperatura dysz w normie.
Przy trzydziestu zaczęło rzucać rakietą w górę i w dół,
coraz mocniej, Csabo dodał ciśnienia do amortyzatorów, na
chwilę stłumił drgania. Fotele rozłożyły się samoczynnie.
— Zero".
„Lalka”, Alex Gutsche
----
Obiekt po raz pierwszy zaobserwowano w maju, ale
opinię publiczną poinformowano dopiero pod koniec
lata. W czasie tych kilku miesięcy od maja do września
naukowcy zdołali nieco otrząsnąć się z szoku i nakreślić
kilka teorii oraz oględnych scenariuszy możliwych wydarzeń.
Powołano niezliczoną ilość komisji, składających
się ze specjalistów, wysoko postawionych wojskowych
i polityków. Kiedy więc wreszcie NASA zdecydowała się
zorganizować teraz już pamiętną konferencję prasową,
główny przekaz szczodrze okraszono uspokajającymi
informacjami. Wszystko mamy pod kontrolą – zdawała się
mówić spokojna i szczera twarz Johna Burrowa, świetnego
fizyka od dziesięcioleci pracującego dla agencji, którego
wybrano, by stanął przed telewizyjnymi kamerami.
W rzeczywistości nic nie było pod kontrolą. W rzeczywistości
nic nie wiedzieli. Jedynie tyle, że nieznany obiekt
o własnym napędzie mknie w kierunku Ziemi i w połowie
listopada, a dokładnie czternastego, wleci w jej atmosferę.
Jego zamiary były nieznane – mimo wielokrotnych prób
nie odpowiadał na próby nawiązania łączności.
W oficjalnych komunikatach od początku starannie
unikano nazewnictwa związanego z UFO. Zamiast
o niezidentyfikowanym obiekcie latającym konsekwentnie
mówiono o „obiekcie Murraya”; nazwa ta powstała od
nazwiska laboranta, który pełnił dyżur w pracowniach
agencji tego wieczoru, gdy teleskopy i instrumenty nasłuchowe
przeszły w tryb alarmowy. Starano się nie wywoływać
paniki i nawet tak drobna rzecz jak niezbyt chwytliwa
i mało sensacyjna nazwa miała znaczenie.
Histerycznym reakcjom nie dało się oczywiście zapobiec.
Pojawiły się głosy twierdzące, że najbardziej czarny
ze scenariuszy przyszłych wydarzeń, czyli totalne zniszczenie
planety przez obcych, jest też scenariuszem najbardziej
prawdopodobnym. Żądano, żeby uprzedzić atak.
Żeby skonstruować potężną, naszpikowaną materiałami
wybuchowymi rakietę i wypuścić ją w przestrzeń, celując
w złowrogi statek, póki ten znajduje się setki tysięcy
kilometrów od Ziemi. Takie przedsięwzięcie wymagałoby
jednak ogromnych nakładów, a także – a może przede
wszystkim – czasu. Czasu znacznie dłuższego niż dwa
miesiące, które zostały do listopada. I technologii kosmicznych
bardziej zaawansowanych niż te, którymi dysponowano
i których rozwój zastopowały decyzje polityków
prawie dekadę wcześniej. Postanowiono więc skoncentrować
się na bardziej realnych celach.
Teraz, z perspektywy czasu, łatwo to analizować
w taki chłodny sposób. „Pojawiły się głosy…”, „Zabrakło
czasu…”, „Postanowiono się skoncentrować…”. Ale
wtedy… Wtedy, w trakcie tych dwóch miesięcy oczekiwań,
chyba nie było na całej Ziemi osoby, której choć raz
nie ogarnęła panika, ten najgorszy rodzaj strachu przenikający
całe ciało, odbierający zdolność oceny, odzierający
ze wszystkich myśli, z wyjątkiem tej jednej: „To koniec, to
koniec”, dudniącej w głowie jak rozkołysany dzwon.
Czternastego listopada obiekt Murraya wykonał łagodny
manewr i ustawił się na orbicie. Następnie zaczął krążyć
wokół Ziemi. Nie było żadnego sygnału, żadnej próby
nawiązania kontaktu, jedynie bryła tocząca się w ciszy
godzinę za godziną, a potem dzień za dniem – wysoko po
niebie".
„Płomieniem jestem ja”, Joanna Skalska
----
Pascal spojrzał na automat, a potem podszedł do stołu
i usiadł na krześle naprzeciw niego. Sarrazin wstał z sapnięciem
z fotela, włączył maszynę, przekręcając pokrętło
na boku stołu, i wrócił na swoje miejsce.
Murzyn otworzył oczy i wykonał pierwszy ruch.
— Rozpoczynający wygrywa! Przynajmniej wtedy, gdy
mierzą się ze sobą dwa idealne byty, choć mimo wszystko
nie sądzę, żeby Pascal do nich należał. — Złośliwie
uśmiechnął się Sarrazin.
— Jesteś bardzo pewny swego. — Kardynał ze stolika
stojącego pomiędzy nimi podniósł kieliszek z winem.
— Wierzę w ludzki rozum. Jeśli Murzyn nie wygra,
to będzie oznaczało tylko tyle, że to ja popełniłem jakiś
błąd. Zresztą, jak powiedziałem, ta gra to dopiero wstęp.
Nie ośmieliłbym się powiedzieć, że mój automat myśli. Za
wcześnie na to. To tylko dość skomplikowana mechanika.
— Gdybyś wierzył w ludzki rozum, stawiałbyś na
Pascala, a nie na mechanizm. — Duchowny powąchał
ciemny płyn. — Nie myślę o szachach – pewnie masz rację,
nie przywiązując do nich aż takiej wagi – ale o tym, co
zamierzasz w przyszłości. Czasem mam wrażenie, że dla
ciebie wszystko jest mechanizmem.
— Ależ właśnie tak! Jesteśmy mechanizmami. Jednak
obdarzonymi rozumem, zdolnością myślenia. Potrafimy
objąć umysłem wszystko, co nas otacza. Wszystko zrozumieć.
Jedynie to usprawiedliwia nasze istnienie. Wyłącznie
taki cel, całkowite pojęcie świata, może nam przyświecać.
Kardynał patrzył na grających. Murzyn po każdym
ruchu chłopca pochylał się nad szachownicą i zawsze po
tym samym odstępie czasu wykonywał swoje posunięcie.
Chłopiec kręcił się nerwowo na krześle, nieruchomiał,
wreszcie łapał za bierkę i stawiał ją z trzaskiem na wybranym
polu.
— Musiałeś poczynić znaczne postępy w swoich
pracach, skoro wypowiadasz się już tak zdecydowanie.
Myślałem o tym po naszej ostatniej rozmowie, Adrien.
Otóż mylisz się co najmniej z trzech powodów. Zupełne
poznanie nie jest możliwe, nigdy go nie osiągniemy. Po
pierwsze, nie możemy poznać samych siebie. Jeśli podejmujesz
się tego zadania rankiem, kiedy wreszcie je wykonasz
i w południe masz już pełny obraz samego siebie,
to przyswoiwszy go, stajesz się już kimś innym niż ten,
którego obraz przedstawia. Bo jesteś sobą z rana, owszem,
ale teraz zmienionym zdobytą wiedzą. I tak musiałbyś
zabrać się od nowa do swojej syzyfowej pracy. Po drugie,
jeśli nie możemy pojąć samych siebie, jeśli jesteśmy skazani
na to, że pozostaniemy dla siebie na zawsze tajemnicą,
to tym bardziej dotyczy to całego świata, choćby tylko
dlatego, że jesteśmy jego częścią. Wreszcie do świata jako
całości odnosi się podobne rozumowanie. Biorąc do ręki
narzędzia, jakich świat dostarcza, zdołamy uzyskać tylko
częściowe oświetlenie rzeczy. Oglądając z lampą w ręku
ogród zatopiony w zupełniej ciemności, wyławiamy
z mroku fascynujące szczegóły – i tylko tym możemy się
cieszyć. Zrozumienie zupełne wymaga wyjaśnienia także
i narzędzi, jakich używamy do osiągania wiedzy, zatem
użycia ich samych w odniesieniu do siebie. Jest to czynność
tak samo skuteczna, jak podniesienie siebie samego
za włosy. Ty chciałbyś zobaczyć jednocześnie i marmurową
rzeźbę, która w owym ogrodzie nagle wyłania się
przed tobą, i jasny obraz całego ogrodu, i jednocześnie
całość – rzeźbę, ogród i siebie idącego z lampą. Taki obraz
nie istnieje, drogi przyjacielu, mógłby go uzyskać tylko
ktoś, kto stoi poza murem ogrodu, patrzący ze wzgórza
nieopodal, wyposażony w zdolność widzenia wszystkiego
w swoim własnym wewnętrznym świetle”.
„Słońce król”, Janusz Cyran