A nie mówiłam?
Słowniki są najpewniejsze. :P
Na dodatek nie przesadzajmy z tymi zmianami na poziomie języka literackiego - ten zmienia się o wiele wolniej, teksty sprzed boomu wydawniczego lat dziewięćdziesiątych nie straciły tak bardzo na aktualności w zakresie norm językowych. A wtedy jeszcze dbano o jakość języka, bo presja czasu była niewielka. Teraz jest odwrotnie.
Xiri pisze:Co do tych wszystkich Zmierzchów i Pamiętników. Może - w mojej opinii - teksty są płytkie, ale redakcją i korektą autor się przecież nie zajmuje.
Ale płytkość czy głębokość treści nie ma znaczenia. Oba teksty (i wszystkie pięćdziesiąt odcieni greya pomiędzy nimi) powinny spełniać kryteria normy językowej. W przypadku tłumaczeń zwłaszcza, bo nic więcej nie trzeba tam spełnić - wymogi spójności i logiki załatwił wydawca oryginału, w tłumaczeniu liczy się zatem głównie język.
Niestety, jest jeszcze presja czasu (zwłaszcza jak ekranizacja się zbliża czy coś) => tłumacz robi szybko i byle jak, redaktor ma ograniczony czas, więc poprawia, ile zdoła, korektor w ekspresie robi, co w jego mocy, ale kiedy każde zdanie jest do co najmniej jednej poprawki, ani redakcja, ani korekta nie ma szans. Z autorami rodzimymi jest tak samo - jeżeli robią błędy w każdym zdaniu, żaden redaktor ani korektor nie poprawi tego dobrze => bo mają ograniczony czas na wykonanie swojej pracy. Dlatego marny tekst na wejściu = marny tekst na wyjściu. Zawsze.
Czy ktoś jest w Empiku za swoje pieniądze, czy za sprawą wydawnictwa, które zajęło się tekstem we własnym zakresie, bo widziało w nim może szansę na zarobek, chyba nie stanowi różycy?
Istnieje różnica, przynajmniej teoretycznie.
Autor, który sam wydaje, nie podlega żadnej selekcji.
Autor, któremu wydaje wydawnictwo, przeszedł selekcję - w selekcji odpadają najgorsze teksty, czyli jego był trochę lepszy.
Autor, który zleca firmie edytorskiej korektę-redakcję, może liczyć wyłącznie na poprawki "słownikowe", znaczy te bezdyskusyjne. Kretynizmy w fabule i środkach wyrazu (np. idiotyczne metafory) nie podlegają ocenie, bo firma nie ma w tym interesu - nie dość, że tekst jest chroniony prawem autorskim, więc takie zmiany wymagałyby zatwierdzenia przez autora, to jeszcze znacząco wydłużyłby się czas pracy nad tekstem, czyli zysku by się nie osiągnęło.
Autor w wydawnictwie ma redaktora, któremu wolno ingerować w tekst bardziej (o ile czas i stawka pozwala) - taka jest umowa. Oczywiście zmiany redakcyjne wymagają zgody autora - więc autor i redaktor mogą je przedyskutować. Teoretycznie, bo jeżeli tekst obfituje w błędy słownikowe, to redaktor i korektor nie mają czasu na głębsze ingerencje.
Przykładowo: nie licz, że "zrobiłabym" Ci cały tekst tak, jak w tym fragmencie parę postów temu, nie miałabym na to czasu, ale teoretycznie w wydawnictwie mogłabym, a w firmie edycyjnej już nie.
A różnica jednak jest, prawda? :P
Tak w ogóle jestem trochę załamana, bo czytam sobie teraz takiego "Wilkołaka" J. Maberry wydawnictwa Amber, a tu pełno kwiatków typu:
- Co? - zapytał Lawrence.
Gdy wszystko wynika z narracji. I to na każdej stronie znajduję coś jako newbie i pantofelek w dziedzinie znajomości języka.
Bo tych "he asked/she said" jest tyle, że gdyby wyciąć, odpadłby z przekładu pewnie z arkusz wydawniczy. A to jednak trochę kasy mniej, bo tłumaczom się płaci od arkusza. Znaczy, zwyczajnie się nie opłaca ciąć.
Mnie się opłaca z innych niż finansowe względów, więc tnę. :P