Zaczęło się od pytania zadanego przez Xiri. Przyznaję, że wypowiedziałem się dość pochopnie, pisząc pierwsze, co przyszło mi na myśl. A przecież nic kompletnie nie wiem o osobie opisanej przez Xiri. Bo może to być np. socjopata. Może to być też jakiś szczeniak, który buńczuczną pozą pragnie wyróżnić się z tłumu. I może to być osoba, która z jakiegoś powodu nienawidzi ludzi jako jednostki. Dajmy na to Hitler ponoć nienawidził Żydów, bo obwiniał ich za całe zło świata, a zwłaszcza za to, że nie dostał się na wymarzone studia. Należy więc wziąć pod uwagę i takie możliwości.
Ja jednak w pierwszej chwili pomyślałem o czymś innym - tzn. że ta osoba "nienawidzi" Ludzkości, nawet nie jako zbiorowiska ludzi, ale jako gatunku, czy też wręcz symbolu. Słowo nienawidzi celowo ująłem w cudzysłów, bo to takie raczej uproszczone określenie, w którym (w tym konkretnym przypadku) mieści się cała złożoność przeróżnych negatywnych emocji o zmiennym natężeniu.
Jak w tym powiedzeniu, że każdy ocenia po sobie, tak ja oceniłem tę wirtualną postać własną miarą. Mea culpa...
A teraz, jak ja widzę Ludzkość i co do niej żywię:
Głęboka niechęć - to dobre określenie. Być może nienawiść... czasami, w chwilach kompletnego doła, bywa że i nienawiść. I nie wstydzę się do tego przyznać - nienawidzę Ludzkości (przez duże L), tego molocha, tego monstrum... pochrzanionego gatunku, który będąc samoświadomym jest tak parszywie i do szczętu głupi. Gatunek, który uznaje się za najwyżej rozwinięty, a jednocześnie jest tak skończenie żałosny. Jestem brudnym paznokciem na małym palcu stopy tego potwora i wstydzę się tego. Ludzkość jest zła - co do tego nie ma wątpliwości. Bo ile dobrego Ludzkość zrobiła dla Świata? I nawet nie chodzi mi o plastikowe torebki, ani o strzelanie do lwów, ale jakiś taki ogólny stosunek do wszystkiego, co nie jest Ludzkością. Stosunek pełen pogardy, poczucia wyższości i braku szacunku. Zero respektu. Zachowanie Ludzkości wobec Świata przypomina mi zachowanie gówniarza, który bezpiecznie oddzielony metalową siatką od groźnego psa obronnego, stroi przed tym psem głupie miny, niepomny własnej arogancji i żałosnej słabości. Brzydzi mnie również to, co Ludzkość jest zdolna uczynić (i notorycznie czyni) samej sobie. Wiek XX dał nam "przepiękny" obraz naszych możliwości w tym względzie. W pewien makabryczny sposób to nawet dobrze, że wiemy, do jakiego zła jesteśmy się w stanie posunąć. Być może to nas czegoś nauczy. Jednak, kiedy myślę o tym, co się dzieje w Czeczenii, tracę wiarę nawet w tę kruchą nadzieję. Kolejnym ciosem jest dla mnie to, że tak olbrzymia część Ludzkości bezczelnie wierzy w słuszność wojny w Iraku. Jak gdyby tam chodziło o co innego niż o złoża ropy naftowej... Po prostu brak mi słów.
Tak więc nienawidzę symbolu, jakim jest dla mnie Ludzkość. Nie ludzi, nie osób, nie jednostek, czy nawet całych nacji... ale symbolu właśnie. Ludzkości jako monumentu wykutego z naszej arogancji, agresji i głupoty.
Dlatego właśnie pomyślałem sobie, że wspomniana przez Xiri osoba może to postrzegać w taki a nie inny sposób. Być może nadinterpretowałem... Nie mam pojęcia.
Co do mojego stwierdzenia o trzech sposobach postrzegania Ludzkości jako pewnego nieco abstrakcyjnego bytu (nie - ludzi), to podtrzymuję, przy jednoczesnym zaznaczeniu, że widzę pomiędzy nimi tyle odcieni i tyle wariacji, ilu jest ludzi. Moją prywatną wariację właśnie staram się wyłuszczyć.
Teraz, co z grubsza myślę na temat dobra i zła w ludziach:
Chyba rozbijamy się o definicje tych pojęć. Być może zło jest dla każdego z nas czymś innym. Np. egoizm (również sądzę, że jest konieczny do przetrwania) dla mnie także jest przejawem zła. Czasem nieuchronnego, niezawinionego, ale tak czy inaczej zła. Bo jeśli zaczniemy w ten sposób usprawiedliwiać samych siebie, to gwarantuję, że zdołamy usprawiedliwić dosłownie wszystko. Zło zaczyna się tam, gdzie zaczyna się człowieczeństwo. Zwierzę, jak wiadomo, nie rozróżnia dobra i zła. Zwierzę nie potrzebuje tych pojęć do przetrwania. Zwierzę nie postrzega zła, więc nie jest złe. Jest naturalne. I człowiek jest zwierzęciem, więc oczywiste, że w nas również drzemią te wszystkie zachowania, które odnajdziemy u zwierząt. Tyle że człowiek jest samoświadomy. Człowiek stworzył pojęcia dobra i zła, żeby w ogóle stać się człowiekiem. Naturalne więc, że pewne zachowania przeniesione wprost ze zwierzęcego świata do świata ludzi, będą postrzegane przez nas jako złe. No bo cóż mnie obchodzi, że Kowalski aby zapewnić sobie byt, kierując się zwierzęcym, naturalnym i neutralnym egoizmem, postanowił ukraść mi czajnik? Przecież Kowalski jest człowiekiem i ja jestem człowiekiem - obaj postrzegamy kradzież czajnika jako zło (w większości przypadków), tak więc dlaczegóż miałbym tolerować jego zachowanie? Co mnie obchodzi, że ukradł czajnik kierowany naturalnym egoizmem? Z mojego punktu widzenia (i z jego pewnie też) ta kradzież była złem.
Dlatego dostrzegam zło nie tylko tam, gdzie jest wielkie i rażące.
Ale dobrze, jest przeciwwaga. Ludzie robią też wiele dobrego. Oczywiste jest dla mnie, że dobro i zło są nierozerwalne, że współistnieją w człowieku. Dlaczego więc twierdzę, że zło jest dla człowieka bardziej typowe? Nie tyle przyrodzone czy naturalne, ale właśnie typowe.
Moim zdaniem zło jest po prostu bardziej powszechne. Twierdzicie, że więcej jest ludzi dobrych, niż złych. Że ludzie robią więcej dobrego, niż złego. Czy naprawdę jest tak jak mówicie? Czy może łatwiej nie dopuszczać do siebie myśli o złych uczynkach?
Spójrzcie na kilka danych statystycznych z roku 2006 w Polsce:
816 zabójstw, 10 aktów dzieciobójstwa, 146 przypadków nieudzielenia pomocy w niebezpieczeństwie, 2001 gwałtów (w tym 172 grupowe), 120 przypadków seksualnego wykorzystania osoby bezradnej lub niepoczytalnej, 70 aktów seksualnego wykorzystania zależności, 1687 aktów pedofilii(!), 42 przypadki zmuszania do prostytucji... o kradzieżach i rozbojach oraz o dziesiątkach innych przestępstw nawet nie wspominam, bo liczą się one w setkach tysięcy dla jednego roku. A pomyślcie ile morderstw i gwałtów pozostało niewykrytych? I weźcie także pod uwagę fakt, że Polska jest stosunkowo bezpiecznym krajem...
Nie chciałbym jednak, żeby to moje przedstawianie statystyk zostało poczytane za perfidną demagogię. Niech to posłuży jedynie za pewną ilustrację, swoisty kontekst. Bo ja bym chciał się teraz dowiedzieć - jakiego rodzaju dobre uczynki (o podobnej wadze, jak te złe), możecie przeciwstawić wspomnianym morderstwom i gwałtom? Ile tego dobra widzicie dookoła, i jakiego rodzaju jest to dobro? Pytam z pełną powagą, wręcz wołam o ratunek - napełnijcie mnie jakąś otuchą, sprawcie, żebym uwierzył, że ludzie są z reguły dobrzy. Błagam was. Bo jest mi naprawdę bardzo źle z moimi poglądami i szczerze chciałbym je zmienić.
W pewnym momencie celowo ograniczyłem oglądanie wiadomości, bo wciąż przypominano mi o aktach przemocy i czystego zła, jakie człowiek wyrządza drugiemu człowiekowi. Ale kolejną dawkę nieszczęść zaaplikował mi internet. Zacząłem więc celowo omijać większość takich wiadomości. Zacząłem chorobliwie wręcz szukać dobrych niusów; jakichś przykładów dobroci. Mało. Strasznie mało. Ale pomyślałem sobie - przecież to media, a media zawsze żerują na nieszczęściach. Zacząłem się więc uważniej rozglądać. I co zobaczyłem? Kowalski zazdrości Iksińskiemu. Iksiński obgaduje Kowalską, że ta się puszcza. Kowalska wyzwała Malinowską od najgorszych. Malinowska uważa, że Nowak jest głupi. Nowak ukradł Iksińskiemu rower. No dobrze, a reszta? Przecież dalece nie wszyscy są tacy paskudni... Tak. Reszta ma to wszystko w dupie. W dupie ma ten rower, w dupie ma Kowalską i w dupie ma ten cały cyrk. Reszta jest po prostu "zwyczajna". A gdzie ci dobrzy? Gdzie te dobre uczynki, których ponoć tak pełno? Że Iksiński nie wypatroszył Nowaka za kradzież roweru? Bo dobry jest z niego chłop...
Bywa, że na myśl o ilości zła naokoło robi mi się niedobrze. Nie w przenośni. Całkiem dosłownie, fizycznie mdli mnie i zbiera się na wymioty. Jakiś idiota ostatnio zabił czternastomiesięczne dziecko, bo debilowi nie chciało się używać do trucia szkodników przetestowanych chemikaliów. Jacyś "rodzice" w innej części kraju tak napieprzali trójkę swoich dzieci, że na ciałach maluchów nie było zdrowego miejsca, tylko jedna wielka, ciągle jątrząca się rana. Trwało to kilka lat. I to nie był jakiś uciekinier z wariatkowa, ale rodzice; dwoje dorosłych osób robiło to z pełną premedytacją własnym dzieciom. Normalnie rzygać mi się chce!
Sam jestem rodzicem od ponad pięciu lat i niebawem nadejdzie dzień, kiedy będę musiał wysłać własne dziecko, które kocham nad życie, do szkoły. I wiecie, o czym sobie myślę, kiedy o tym wspomnę? W podstawówce, do której pójdzie moja córka, uczyła się pewna dziewczyna. Młodsza ode mnie, o ile dobrze pamiętam, o dwa lata. Trochę się z nią kolegowałem, bo mieszkała jakieś sto metrów od mojego mieszkania. Gdy była w siódmej, czy ósmej klasie podstawówki, z pomocą koleżanki popełniła przestępstwo. Być może pamiętacie tę sprawę, bo 10 czy 12 lat temu było o niej głośno. Moja znajoma i jej koleżanka zaprowadziły pewną dziewczynkę z ich klasy nad rzekę, gdzie jedna z dziewcząt skrępowała ofierze ręce, a moja znajoma zadała jej kilkadziesiąt ciosów nożem w klatkę piersiową. W zasadzie dźgała już trupa. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego zabiła rówieśniczkę z klasy? Bo jej nie lubiła. Psychiatra u obu morderczyń nie stwierdził żadnych zaburzeń psychicznych czy emocjonalnych. Obie wychowywały się w normalnych warunkach, żadna tam patologia. Ot, zwykłe dziewczyny... Dziś są na wolności.
To tak w temacie wrodzonego dobra, tudzież przewagi dobra nad złem. Lub w temacie tej ciekawości życia, która jest ponoć typowa dla dzieciaków.
Wiem, że popadam w lekką paranoję, ale drżę o swoje dziecko każdego dnia.
W ogóle uważam, że zło ma przewagę nad dobrem, nawet jeśli występuje w stosunku jeden do jednego. Powiedzmy, że ktoś uratuje mi życie, a ktoś inny mi je później odbierze. Mamy tu stosunek z pozoru zerowy. Jeden uczynek dobry, i jeden czyn zły. Jeden ratuje życie, a drugi je odbiera. Powinno więc niby wyjść na zero. A jednak... nie żyję. Ten dobry uczynek zdał się na nic, skoro ktoś zły doszczętnie to zniweczył. Taka tam refleksja...
Najlepiej jednak zrobić sobie rachunek sumienia, żeby na własnym przykładzie sprawdzić, jak to zło i dobro się ze sobą zmagają. I okej, przyznaję, że zdarzyło mi się w życiu robić rzeczy dobre, czasem nawet z narażeniem własnego zdrowia, ale jeśli zliczę wszystkie złe drobnostki, paskudne uczynki, słowa, myśli, konsekwencje nieprzemyślanych wyborów, przykłady nieszczerości, zawiści, zazdrości, pochopnych osądów, łatwej ignorancji i czego tam jeszcze, to ilość zła, które po sobie zostawiłem, przeraża mnie i sprawia, że brzydzę się sobą. A przecież jako dzieciak, w przeciwieństwie do kolegów z podwórka, nie dręczyłem zwierząt, nie biłem młodszych od siebie, ani nie szydziłem z dzieci mniej przystosowanych społecznie. Co oni muszą dziś czuć do samych siebie? Poza tym, jest jeszcze świadomość zła, którego nigdy nie uzewnętrzniamy, ale które w sobie nosimy. Pokłady zła w sobie - być może dobrem jest już to, że je powstrzymujemy - świadomość czynów, do których ewentualnie bylibyśmy w stanie się posunąć; już samo to sprawia, że czuję ciężki oddech obłędu na karku. Znamy to zdanie o spoglądaniu w otchłań... No więc ja uważam, że spoglądamy w otchłań za każdym razem, gdy "patrzymy w lustro". Tyle zła w nas drzemie, że jest to aż przerażające. Ilu zwykłych Kowalskich w odpowiednich okolicznościach z dnia na dzień przemieniłoby się w doktorów Mengele? Film "Eksperyment" rzuca trochę światła na tę kwestię. Tym bardziej, że scenariusz powstał w oparciu o prawdziwe wydarzenia.
Tak sobie myślę - gdzie leży granica między okrzykiem "Żydy do gazu!", a faktycznym gazowaniem ludzi? Sądzę, że w wielu, dość wielu przypadkach granicę wyznaczają jedynie ograniczenia prawne, a nie sumienie.
Historia to zresztą, jak mniemam, udowodniła. Jak również to, że jakiś zwyczajny Goran trudniący się, dajmy na to, handlem kalesonami, po otrzymaniu karabinu i klepnięciu w ramię będzie skakał ciężarnym kobietom po brzuchach.
Wiem, że zło jest jaskrawe. Ale pokażcie mi tę przeciwwagę. Dowód na to, że ludzie są z reguły dobrzy. Nie obojętni, bo obojętność to również zło. Mniejsze zło jest złem, jakby na to nie patrzeć.
Bo to, że jestem dobry dla swojej rodziny i przyjaciół nie jest kuźwa żadnym dowodem na powyższe. Żadnym. Hitler też był dobry dla swojej Ewy i o niczym to nie świadczy. Proszę o jakieś dowody wyłamujące się poza krąg najbliższych.
A teraz może jeszcze odniosę się do paru cytatów:
Ponieważ uważam, że dobro i zło współistnieją ze sobą, i że są nierozerwalne, ta przeważająca większość zwyczajnych jawi mi się jako zbiór ludzi obojętnych. Czyli (zdaje się, że w rozumieniu chrześcijan) złych.inatheblue pisze:Znam bardzo niewielu złych ludzi, całkiem sporo dobrych i przeważającą większość zwyczajnych
Ponadto, nawet o przyjaciołach dobrych wobec mnie, nie potrafię powiedzieć, że są to ludzie jednoznacznie dobrzy (o sobie również). A uznając moją "zasadę" przewagi zła nad dobrem (nawet w stosunku jeden do jednego), z uwagi na niszczycielską moc tego pierwszego, wychodzi niestety na to, że zło przeważa.
Wiem, wiem... dość pokrętny tok rozumowania, ale ja naprawdę tak to odbieram. Cieszę się, gdy przeczytam o jakimś przejawie dobra, ale wiadomość o złym czynie odbiera mi tę radość i wpędza w doła.
No właśnie. Póki co, to tylko upewnia mnie w tym, że w ludziach (jako gatunku) jest więcej zła.Meduza710 pisze:Zło, które widzisz w ludziach, jest łatwiejsze, głośniejsze i bardziej dostrzegalne są jego efekty. O wiele łatwiej jest niszczyć, niż budować.
Spora część zła wynika z niedojrzałości, głupoty czy z chęci zwrócenia uwagi na siebie, a czasami z naśladowania.
No więc kolejny przykład czegoś niedobrego. Nawet w czymś pozornie dobrym czai się zło.Meduza710 pisze:Wzięcie staruszki z ulicy do domu i opiekowanie się nią do końca życia, nie oznacza bycia dobrym, a raczej pokazywaniem tego ludziom, jaki to ja jestem dobry.
I znowu zło. Dołuj mnie bardziej... :(Meduza710 pisze:A co, jeśliby okazałoby się, że ta biedna, łagodna staruszka tak naprawdę jest jędzą,która zatruła życie swojej rodzinie lub opiekunom? A jeśli ich okradła, jeśli kogoś zabiła?
Też tak uważam. Mój przykład był zły.Meduza710 pisze:Bycie dobrym oznacza wyciąganie do innych ręki, pomoc w stanięciu na ich własnych nogach, a nie noszenie ich na rękach, dawanie im wędki, a nie ryby. Pomagając innym, nie możemy unieszczęśliwiać siebie.
Zatem, tym bardziej, proszę o jakieś przykłady powszechnej dobroci.
Otóż to. I właśnie łatwość, z jaką popełniamy zło, tak mnie przeraża.Meduza710 pisze:Rzeczywistość nie jest czarno-biała. W każdym z nas jest i dobro, i zło. I są warunki, które umożliwiają rozwój w jednym lub drugim kierunku. Ale to, że ktoś jest zły, nie oznacza, że nie może się zmienić. I odwrotnie.
Edit: W czasie, kiedy sobie pomalutku pisałem własnego posta, Trolliszcze napisał swojego. A że godzina jest nieludzka, pozwolę sobie już zakończyć moje pisanie na dziś. Poza tym, mam nadzieję, że już i tak pośrednio odpowiedziałem na Twoje wątpliwości, wyjaśniając własny punkt widzenia.
Chciałbym jedynie dodać, że sprawa, która tak Cię poruszyła (czyli ten podział na trzy sposoby), skłaniając we wcześniejszych postach do dość nieeleganckiego i zajadłego ataku, z mojego punktu widzenia była najmniej istotna. Dla dobra dyskusji mógłbym nawet wyrzec się tego stwierdzenia, bo dla mnie ważniejsza była cała reszta tego, co napisałem. Było dla mnie dość dziwne, że tak Cię to dotknęło. Tym bardziej, że przecież zaznaczyłem, że są to tylko moje poglądy, a jako takie mogą być do cna alogiczne. Bo poglądy czasem wypływają nie z głębokiej analizy, lecz z prostych doświadczeń i emocji. No i poglądy można zmienić. Bez bólu dodam szacunek jako czwartą wartość do mojego przykładu (choć dla mnie to jakaś tam wariacja osadzająca się na obojętności - obojętności przesiąkniętej respektem i lekko naznaczonej miłością). Zresztą, co ja pieprzę o tej piątej rano... Mnie to, Trolliszcze, naprawdę nie wzrusza. Bo traktuję rozmowę jako żywą wymianę zdań i poglądów, wymianę mutującą i otwartą, a nie jako debatę, w której za wszelką cenę muszę udowodnić logiczność mojego rozumowania oraz ważyć argumenty i kontrargumenty, przedkładając retorykę nad szczerość. Nie mam żadnych aspiracji odnośnie udowadniania swoich racji, czy też prowadzenia akademickiego dyskursu, albo boju na zwartość argumentacji czy błyskotliwość stylu w jakim stawiam swoje "tezy"... Nic z tych rzeczy. Ja po prostu, najzwyczajniej w świecie rozmawiam. I oczekuję od Ciebie, że powiesz mi - "co Ty pitolisz, brachu? Nie widzisz, że to czy tamto?" - Zamiast - "zanim postawisz tak ryzykowną tezę, to idź się wysraj i przemyśl stosowność swoich twierdzeń w świetle logiki postawionej przez ciebie argumentacji odnośnie fą fą rą fą <muchy w nosie> jesteś głupszy niż chora psychicznie małpa, co powie ci każdy szanujący się filozof, chyba że odszczekasz swoje alogiczne i bezpodstawne hipotezy"...
Wiesz, co mam na myśli...? ;)