ZW NE III - Na naszej planecie...

Moderator: RedAktorzy

Zablokowany

Który z tekstów przypadł Ci najbardziej do gustu?

Radamanthys "Przesyłka"
0
Brak głosów
ChoMooN "Smakosze"
7
39%
Maximus "Proszę się nie denerwować"
0
Brak głosów
dzejes "Czarny"
5
28%
Panicz "Przepowiednia"
0
Brak głosów
Sexy Babe "Plastelinna"
6
33%
Krips "Przypowiacha"
0
Brak głosów
Gunnar Łowca "Fast food "
0
Brak głosów
Cień Lenia "Książki"
0
Brak głosów
 
Liczba głosów: 18

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

ZW NE III - Na naszej planecie...

Post autor: kiwaczek »

Na naszej planecie nie jest to produkt spożywczy
czyli
Zakużone Warsztaty edycja III

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Radamanthys Przesyłka

Rainholder miał czuja od samego początku. Nieuzmysłowione wątpliwości nabrały jednak kształtów dopiero, gdy posadził lądownik na powierzchni. Planeta – zapadła, zarośnięta dziura, na końcu układu, niebo wiecznie zasnute oparami siarki, potworny smród. Zlecenie – niemal typowe, czyli nie wiedział nic ponad to, co konieczne i był jedynym, skłonnym je przyjąć. A jednak tym razem poszczególne elementy układanki nie pasowały do siebie. Zleceniodawcą była intergalaktyczna firma kurierska, przedmiotem zlecenia - kontener z niewiadomą zawartością, wykonawcą – on, legendarny wysłannik piekieł. Nad wszystkim czuwała międzynarodowa organizacja, której klientami byli tajemniczy mieszkańcy ostatniej w układzie planety. Chodziło o dostarczenie paczki, tak po prostu, cholera.
- Nie wiedziałem, że ktokolwiek z nimi współpracuje. Nie wiedziałem nawet, że są jacyś konkretni „oni”.
Goth, otyły prezes firmy znany z ekstrawaganckich, niezbyt moralnych upodobań, zamyślił się pykając kółka z dymu.
- Bo nikt nie współpracował do tej pory. Ale okazuje się, że nie są tak mityczni, jak się wydawało i mają potrzeby, za realizację których płacą konkretne sumy, więc dlaczego nie?
- Nie zwykłem pracować jako kurier. Dlaczego ja i skąd przekonanie, że was na taką usługę stać?
- Pracuję z wieśniakami. Ty w odróżnieniu od nich nie będziesz opierał swojej decyzji na opowieściach obłąkanych astronautów. Dzięki przesądom moich ludzi, ty po tym zleceniu będziesz mógł przejść na emeryturę. Sześć cyfr i nawet nie musisz brać ze sobą broni.
- Siedem. A broń wezmę na wszelki. I powiesz mi, co tak naprawdę kręcisz.
- Siedem i niczego ci nie powiem.
- Żegnam.
- Czekaj! - Gruby ciężko westchnął. – Sam niewiele wiem…

Zszedł na powierzchnię. Czarne pole pośrodku gęstej, wilgotnej dżungli. Koordynaty się zgadzały, czas też, jednak nikogo w polu widzenia. Psia robota, nawet nie ma kto pokwitować.
Rainholder zwykł zarabiać na niezdawaniu pytań, tym razem kilka nie dawało mu spokoju – czemu tak szybko się zgodzili na sumę, dlaczego wybrano akurat jego? Na zlecenie zabijał prezydentów i dzieci, likwidował skorumpowanych sędziów, jak i świadków w procesach antykorupcyjnych, bez zbędnych pytań, bez skrupułów, bez wyrzutów sumienia. To właśnie rzeczy, o których każdy normalny człowiek pragnąłby zapomnieć stanowiły jego wizytówkę. A teraz stał na pustym polu, gdzieś na galaktycznym zadupiu zastanawiając się komu zostawić paczkę. Prawdziwy wysłannik piekieł, nie ma co!
Rainholder otworzył boczną śluzę lądownika i na wysięgnikach wysunął się lśniący kontener. Powoli opuszczany na ziemię wydawał się bardzo lekki, w końcu stanął stabilnie, nie wciskając się w wilgotną glebę ani na centymetr. Elektroniczny zamek na drzwiach otwierany kodem lub odciskiem palca. Też mi zabezpieczenie. Równie dobrze można by to wieźć luzem. Wysięgniki wróciły na swoje miejsce.
Wokół panowała grobowa cisza.
Rainholder podszedł do drzwi kontenera, odruchowo dotknął czytnika i nagle dioda kontrolna zmieniła kolor na zielony. Co do jasnej cholery? I choć z normalnych warunkach zatrzasnął by drzwi nie zaglądając do środka, tym razem coś go podkusiło, był zajrzeć. Jak to w końcu ujął Goth? To swego rodzaju pomoc interplanetarna, warunkuje pokój, więc ONZ trzyma na tym łapska…
No, no, to już niemal misja pokojowa. Ciekawe, wziąwszy pod uwagę, że lampy w kontenerze włączone otwarciem zamka oświetliły…
Co jest, ku**a?! Rainholder wparował do środka. Błąd. Kolejny już. Drzwi zamknęły się za nim z hukiem, zamek zapłonął czerwienią. Rainholder rzucił się do wyjścia, dotknął czytnika, lecz ten tylko zapiszczał wyświetlając błąd otwarcia.
No to mnie mają, chyba miałem gówno w nosie, by nie wyczuć smrodu unoszącego się wokół tego zlecenia, pomyślał rozglądając się po pustym kontenerze. Nie docenił ich, był szczelnie zamknięty. Idealnie gładkie ściany, żadnych spawów. Wzmocnione drzwi, nie było sposobu, by je sforsować.
Hałas na zewnątrz. Rainholder błyskawicznie sięgnął do kabury, wyciągnął broń, przeładował, cofnął się na koniec pomieszczenia i wycelował w drzwi. Poruszenie tuż przy kontenerze i w chwilę potem diody rozświetliły się na zielono – drzwi otwarły się. Zrozumienie przyszło za późno.

Goth wszedł do gabinetu i usiadł za biurkiem. Wtedy zobaczył lufę wycelowana z ciemności prosto w swoją głowę. Rainholder uśmiechnął się wstając z fotela. Zaskoczenie rozpłynęło się po tłustym obliczu prezesa. Jego ręce drżały tym bardziej, im bliżej podchodził Rainholder. Grubas milczał. Nie pojmował sytuacji, choć oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że ma przesrane.
- Nie dbamy o to, co. Dbamy, by dotarło na miejsce. Tak to leci? Na twoim miejscu, Goth upewniłbym się jednak, „co”, i że nie wysyłasz pustej paczki. To nie piaskownica i nie grozi ci negatyw, tutaj grozi ci lepsza oferta złożona w odwecie. Pożeracze dusz – dosyć honorowe istoty, kto by pomyślał – byli, jakby to powiedzieć, ogromnie niepocieszeni, że to, co im wysłałeś od dawna należy do kogoś innego. I, co gorsza, jest na to papier.
Tępe, pełne przerażenia spojrzenie Gotha było warte więcej niż wszystkie pieniądze świata. Rainholder przystawił lufę do jego spoconego czoła.
- Nasi wspólni znajomi potwornie zgłodnieli. Po raz wtóry zlecenie tyczy plugawej duszy. – Uśmiech od ucha do ucha. – Mam nadzieję, że jesteś spakowany, gnoju?

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

ChoMooN Smakosze

Bezchmurna gwieździsta noc, nad Strefą 51, była jasna, jak dzień. Wiele lat temu pierwsze transakcje zawierane tutaj ze Smakoszami odbywały się w obecności parunastu agentów i pod nadzorem batalionu żołnierzy. Były to banalne i zbędne środki bezpieczeństwa, które tylko utrudniały negocjacje - od tamtego czasu liczba świadków sukcesywnie malała. Dziś agent Jordan Castels załatwiał to sam. Jedynie olbrzymie prostopadłościany hermetycznych kontenerów pełnych zamrożonego mięsa, towarzyszyły mu w oczekiwaniu na kontrahentów.
Obcy wyłączyli kamuflaż dopiero po wylądowaniu, ale agent zauważył ich już, gdy podniosła się chmura pustynnego piasku. Ziemianin przekręcił kluczyk i ruszył jeepem w stronę latającego spodka.
Smakosz czekał na niego. Castels miał wrażenie, że nie był to ten sam, co rok temu, ale nie mógł mieć pewności. Zielone, amebiczne ciała o mackowatych odnogach, porosłe drobnymi parzydełkami niczym futrem, wymykały się ludzkiej percepcji dymorfizmu.
- Agent Jordan Castels. – przedstawił się na wszelki wypadek. - Witam na Ziemi.
- Jagsathathat. Również witam.
- Mogę zapytać, co się stało z Najaralatopem?
- Choroba go zmogła.
- Przykro mi z tego powodu. - „Pierwszy raz wspomnieli o chorobach.” zanotował w pamięci, by mógł później dodać to do raportu. - Czy chcecie sprawdzić jakość towaru?
- Prosilibyśmy.
- Zapraszam do samochodu.
Smakosz wtoczył się na siedzenie pasażera. Witki porastające jego ciało impulsywnie zaczęły smakować otoczenie. Każda z pociągłych nibynóżek, przywodzących na myśl parzydełka ukwiału, pokryta była ichnimi odpowiednikami kubków smakowych. Obliczono, że łącznie to 90% powierzchni ciała. Najaralatop zażartował kiedyś, że jego rasa prawdziwie „żyje, żeby jeść”, i możliwe, że wszystkie te lata świetlne naprawdę przebyli tylko po to, by spróbować ziemskich specjałów.
Obcy zamknął za sobą drzwi i zapiął pas. Droga odbyła się bez słowa.
Gdy wysiedli z jeepa, Jordan rozpieczętował jeden z kontenerów. Zimna mgiełka wyległa z chłodni na nagrzaną pustynię. Jagsathathat, nie wiadomo czy z zimna, czy z podniecenia, zamachał mackami. Wszedł do środka. Odnóża obłapiły losową sztukę zimnego mięsa. Witki przyssały się do soczystego kąska z plugawą nabożnością. Po chwili ochłap zniknął w bliżej nie określonym otworze gębowym galaretowatego ciała.
- Mmmm. Przednia delfinina.
- Jak zawsze. – rzucił Jordan tonem sprzedawcy samochodów, któremu udała się „niska piłka”.
- Może chce pan spróbować, panie Castels. – macka posunęła mu półkulę delfiniego mózgu.
- Dziękuję. Na naszej planecie nie jest to produkt spożywczy. – odparł agent. - A więc, dobijemy targu?
- Oczywiście. – odparł obcy, wychodząc z kontenera. – Zgodnie z zamówieniem przygotowaliśmy te alternatywne źródła energii, chociaż nie wiemy, po co to wam, skoro daliśmy wam już energię jądrową. Mamy też dla was gotowe plany, tych niewidzialnych myśliwców
- Świetnie. Jesteśmy bardzo zadowoleni, ale... – to „ale” złowróżebnie zawisło w powietrzu. - Nasi naukowcy sądzą, że ostatnio zamiast naprawdę nowych technologii, po prostu odwalacie za nas żmudną robotę adaptowania tego co już nam daliście, do ziemskich warunków. Zaczynają wierzyć, że nie macie już nic, czego nie moglibyśmy wymyślić sami.
- Biorąc pod uwagę wasze koszty, nie powinniście raczej narzekać. – odparł Smakosz spokojnie.
- Ależ nie narzekamy. - Castels zaklął w duchu. Socjotechnika spaliła na panewce. - Proszę za mną. W tamtym kontenerze jest małpina.
Obcy przechadzał się pomiędzy kontenerami w ciszy. Ziemianin szedł dwa kroki za nim.
- Nasze źródła donoszą, że delfiny są już zagrożone. – znienacka rzucił Jagsathathat.
- Ekolodzy biją na alarm, ale nie musicie się kłopotać, dostawy wciąż będą punktualne. Pracujemy już nad zamkniętymi hodowlami.
- A nie myśleliście o jakimś odpowiedniku? Są gatunki występujące dużo bardziej licznie na ziemi.
Jordan przystanął. Niesmak i irytacja zburzyły pokerową twarz negocjatora.
- Słuchaj, kosmito, czas skończyć te insynuacje. Myślisz, że możesz w ładne słówka ubrać to, czego żądasz? Myślisz, że nie wiemy, czego naprawdę chcecie? Że nie zauważyliśmy jeszcze, że zamawiacie tylko najinteligentniejsze ziemskie zwierzęta? Cały czas ostrzycie sobie zęby na ludzkie mózgi. Zgaduję, że Najaralatop wstydził się zapytać, dlatego przysłali ciebie.
- Cieszę się, że możemy przejść do konkretów.
- Odpowiedź brzmi: nie! Nie zgodzimy się na to.
- Bardzo nam przykro z tego powodu. – odparł Smakosz. – Choć wasi naukowcy w to wątpią, to wciąż mamy jeszcze wiele asów w rękawie. I nawet jeśli nie jesteśmy skłonni wam ich oddać, to zastanówcie się, czy możecie zaryzykować, że ktoś inny, dużo bardziej żądny władzy lub zdesperowany, je dostanie? Czy naprawdę możecie zaryzykować, że tacy ludzie będą kolejnym supermocarstwem na Ziemi?
„Skurwysyn. To już nie negocjacja, to zwykły szantaż.” – pomyślał Castels. – „A może blef?”
- Może pan już odejść, panie Castels, poradzimy sobie z załadunkiem. – rzucił na pożegnanie Smakosz. - Przemyślcie to i dajcie nam odpowiedź za rok.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Maximus Proszę się nie denerwować

Wstawał blady świt, a starzec wciąż smacznie chrapał pod swoim dębem. Las szumiał cicho, pogrążony w jesiennej melancholii.
Starzec wiedział, że nikt tu nie przychodzi — od czasu mordu na leśnym cmentarzu. Chowano wtedy młodą dziewczynę, podobno wariatkę. Spłonęła w swym domu. W chatę walnął grom, mówiono. Dziewczynę zidentyfikowano tylko dzięki małej plamce na czole.
W dzień po pogrzebie na cmentarzu znaleziono spalone trupy księdza, grabarzy i kilku żałobników…
Nagle coś huknęło. Burza? Starzec leniwie przetarł oczy.
Łuuup! Kobieta pojawiła się znikąd, jakby wyrosła spod ziemi.
— Czarownik!
Mężczyzna podrapał się pod pachą i ziewnął. Cóż za sen…
— Czarowniku! Potrzebuję pomocy.
Starzec mruknął coś, pojąwszy, że nie śni.
— Szukam… — zakreśliła rękoma coś na kształt kuli — czegoś takiego. Zielone, żółte czerwone… I ma taki… ogonek?
Usiadł na ziemi i popatrzył błędnym wzrokiem. Że jak? Ach…
— Jabłko?
— O, tak! Tak właśnie, tak to nazywacie…
— Nie jest tu bezpiecznie. Lepiej idź.
— Co też mówisz, czarowniku. Masz może to ja… jabuko?
— Jabłko? Nie… ale tam rosną. — Wskazał ręką.
Podeszła do jabłoni, a starzec rozmarzył się, patrząc, jak zgrabnie stawia kroki. Była ubrana ledwie w jakiś zwiewny płaszcz, zwykły skrawek materiału…
O, jak dawno nie był z kobietą!
— Jak się zwiesz, czarowniku? — spytała dziewczyna, oglądając jabłko z namaszczeniem, jakby było ze złota.
Starzec ślinił się niemal, patrząc na jej kruczoczarne włosy. Dostrzegł śmieszną plamkę na czole.
— Dziwna jesteś, dziewko… — wysapał. — Jestem Sam. Zawsze sam.
— Zawsze Sam? Dziwny jesteś, czarowniku. Powiedz mi, Zawsze — jak mam powrócić…?
Starzec nie odpowiedział; rozchichotał się tylko, a w głowie kiełkowały mu nazbyt nieprzyzwoite myśli.
— Powiedziano mi — ciągnęła dziewczyna, niezrażona — że mam znaleźć TO. — Sam omal roześmiał się, ale zamilkł, widząc jej poważną minę.
— I jeszcze… że mam znaleźć ciebie, czarowniku. A ty powiesz mi, co z TYM zrobić.
Starzec sięgnął po jabłko. Dziewczyna drgnęła.
— To się je — rzekł Sam, wskazawszy na usta z udaną powagą.
— Ach. Na naszej planecie nie jest to produkt spożywczy. Ale… oddaj mi magiczny artefakt, czarowniku…
Sam kaszlnął raz i drugi, by zdusić śmiech. Psychiczna, czy jak?
O, jak dawno nie był z kobietą…!
Oddał jabłko. Dziewczyna ugryzła. Raz, potem drugi. Wyglądała przy tym, jakby czyniła jakiś rytuał. W końcu odezwała się, przełknąwszy trzeci kęs.
— Nic. Nic się nie dzieje. Spróbuj ty, Sam.
Wzruszył ramionami, wziął jabłko z jej rąk i ugryzł. A wtedy…
Świat zawirował. Rozpłynął się. Samowi wydało się, że słyszy szyderczy śmiech…

* * *

Otworzył oczy.
Ciemne, rozgwieżdżone niebo wyglądało zwyczajnie. Mroczny las także. Ale czy to był jego las?
Szedł na oślep. Dostrzegłszy błysk światła, zmienił kierunek marszu i zaszedł przed wiejską chatę. Kobieta, stojąca z latarnią przed drzwiami, jakby na niego czekała. Na jej widok Sam pomyślał — wiedźma…
Sam milczał. Wiedźma odezwała się pierwsza.
— Wiem, czego szukasz, i o co chcesz zapytać. Szukasz magicznego artefaktu, by móc powrócić na swoją planetę. I chcesz spytać, gdzie jesteś.
Starzec nadal milczał.
— Przykro mi. Nie odpowiem na żadne pytanie. Ale nie denerwuj się, proszę — dam ci pewną moc w podarunku…
— Chcę wrócić. Gdziekolwiek!
Czekał długo, ale nie usłyszał odpowiedzi. Zdenerwował się. I wtedy coś huknęło; Sam zasłonił sobie oczy przed oślepiającym błyskiem. Gdy je znów otworzył, chata stała w płomieniach, trup kobiety leżał na ławce, trawiony ogniem.
Starzec odruchowo przeżegnał się. I poszedł dalej.
Spotykał po drodze wiele osób. Wszystkie były kobietami w zwiewnych szatach. Niesamowicie pięknymi. Znów być z kobietą, myślał…
Mijał chaty, mijał ciemne kolumny drzew.
Mijał piękne dziewczyny. Wszystkie pytał o to samo:
— Jestem Sam. Szukam magicznego jabłka.
A gdy wzruszały ramionami — dodawał, przypominając sobie słowa Tej, która nazwała go Czarownikiem:
— Jabłko. Na naszej planecie jest to produkt spożywczy…
Ale żadna nie odpowiadała. Natychmiast ogarniał go gniew… huk, błysk, i wszystkie płonęły…
W końcu znów świat zawirował mu przed oczami i znalazł się z powrotem pod swoim drzewem. Zasnął.

* * *

— Ten mężczyzna powiedział, że słyszał rano śmiech, niesiony po lesie, nim się to wszystko zaczęło. To on się śmiał?
— Nie, detektywie. Nie sądzę. Tamta kobieta…
— Która?
— Brunetka, ta z plamką na czole, widzi pan? No więc ona mówi, że to był śmiech dziewczyny. A tamten krzyczał jak pomylony.
— Dajcie go tu.
— Ten facet jest szalony! Nie wie, co zrobił…
— Dajcie go tu!
— W porządku…
Sam gryzł leniwie jabłko, siedząc pod swym dębem. Wokół leżało ze trzydzieści ogryzków.
Policjant zawlókł go przed niemłodego już mężczyznę, detektywa.
— Czy przyznajesz się do morderstwa?
— Na naszej planecie nie jest to produkt spoży…
— Pytałem: czy przyznajesz się do wymordowania kobiet z tamtej wsi? — wskazał dłonią. Policjant westchnął, czego śledczy nie dostrzegł.
Starzec coś wybełkotał; detektyw zrozumiał kilka słów:
— …fatale… ona!… jabuko nie działa…
„Francuz?”, pomyślał detektyw.
— Sam pan widzi. Psychopata.
— I piroman. Masakra… spalił pół wsi, wyobraża pan to sobie?…

* * *

Zaginionych: detektywa, dwóch policjantów i trzech cywilów ze wsi, ostatnie ofiary Podpalacza, odnaleziono po trzech dniach poszukiwań.
Był ranek, las szumiał sennie.
Sześć trupów… a właściwie — trupów? Gdyby nie odznaki…
Nagle wśród drzew rozbrzmiał kobiecy śmiech. A potem do trzech uzbrojonych policjantów zbliżył się starzec, o rękach skutych za plecami, i zapytał:
— Szukam magicznego jabłka… Na naszej planecie jest to produkt spożywczy…
Jeden z policjantów opuścił broń.
— Proszę pana. Grasuje tu morderca… ale złapiemy go. Proszę się nie denerwować.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

dzejes Czarny

- Jest! - Mężczyzna wymierzył i strzelił.
- Nie trafiłeś! - Towarzyszący mu młodzieniec ruszył w gąszcz. - Szybko, bo ucieknie!
- Nie! Nie ja! Nie strzelać! - krzyknął kryjący się w krzakach chłopiec.
- Wypłosz go, teraz nie chybię!
- Tam!
Padł strzał. Trafione dziecko zatoczyło się i upadło.
Mężczyźni podeszli do konającego chłopca, który rozpaczliwe próbował łapać powietrze.
- Zobacz, ręce ma po łokcie we krwi.
- Co za bestia. Ksiądz dobrodziej mówił, że to zło wcielone.
- Racja! Czarny diabeł!
***
Wcześniej
Pędzący gruntową drogą powóz chwiał się i skrzypiał. Woźnica raz po raz strzelał z bata nad głowami koni.
- Szybciej! Dalej! - wrzeszczał przekrzykując szum powietrza.
Siedzący w powozie drżeli chłostani podmuchami listopadowego chłodu.
- Spokojnie chłopcze – mówił mężczyzna – zaraz będziemy na miejscu, w cieple. Ogrzejesz się.
Ten uśmiechnął się niepewnie próbując powstrzymać targające ciałem dreszcze. Bezskutecznie.
***
- Pan Stanisław! Nareszcie!
- Precz chamie! - Stanisław Nieborowski stanął na opuszczonych stopniach powozu trzymając na rękach nieprzytomnego chłopca.
Wtedy ją zobaczył.
- Anno.
Stała u szczytu schodów. Niczym topola, smukła i wysoka, z koroną kasztanowych włosów targanych wiatrem.
- Jesteś – powiedziała.
- Kochana, ja... - Przerwała mężowi gestem ręki
– Wejdźmy. - Odwróciła się i zniknęła za drzwiami dworku.
Noc zeszła Nieborowskim na rozmowie. Stanisław siedział w głębokim fotelu, unikał wzroku żony. Ta przechadzała się wolno wykrzykując kolejne zarzuty.
- Więc tak się sprawy mają. - powiedziała w końcu kobieta chwilę po tym jak ozdobny zegar stojący od ścianą wybił trzecią. - Wracasz po roku z nową zabawką, z tą czarną małpką?
- Nie mów tak o nim. - Nieborowski uniósł głowę. - Proszę...
- Jakie ty masz prawo, by prosić o cokolwiek?! - krzyknęła Anna, po czym wyszła trzaskając drzwiami.
Stanisław zajrzał do chłopca śpiącego w jednym z gościnnych pokoi, po czym po czym zszedł na dół do koni. Pierwszy przywitał się Hibis – dziki ogier. Potężne uderzenia kopyt o zagrodę słychać było nawet w domu.
***
Opatulony po uszy chłopiec szalał w śniegu. Z początku przerażony białym puchem, po kilku minutach oswoił się z nieznanym i gonił za płatkami, łykał je, obserwował jak rozpuszczają się na dłoni.
Nieborowscy stali w milczeniu przy oknie obserwując dziecko. Cisza stała się częstym gościem w małżeństwie Nieborowskich od powrotu męża.
- Możesz mi powiedzieć po co? - odezwała się w końcu Anna- uważasz, że tu będzie mu lepiej?
- Znalazłem go leżącego pod ciałami rodziców. - Stanisław odwrócił się od okna i spojrzał na żonę. - Oni byli... rozszarpani, wyglądali jak prosiaki na jatkach. Nie wiem co za bestie mogły to zrobić. A mały leżał między ciałami, tulił się do matki. - Nieborowski odetchnął głęboko kilka razy – To był znak. Tak jak my straciliśmy Pawełka, tak on stracił rodziców!
- Boże mój! Stasiu! – Anna złapała męża za ramiona – Obudź się! Paweł nie żyje!
- Ale to był znak, nie widzisz? Teraz będzie inaczej, zobaczysz. - Mężczyzna uśmiechnął się i spróbował przytulić żonę. Anna odepchnęła Stanisława.
- On nie może zostać – powiedziała.
- Przed Bogiem przysięgnę, że nie oszalałem! – krzyknął Nieborowski. - Nasz syn nie żyje! Ale to dziecko nie ma nikogo, jakże miałbym go teraz porzucić? Oddać do sióstr?
- Zastanawiałeś się jak on tu przeżyje? Jest taki wrażliwy, ciągle się trzęsie z zimna.
- Przywyknie! Na pewno! Madu to silne dziecko.
- A...
Do pokoju wpadł mały człowiek. Zatrzymał się, spojrzał na dorosłych, po czym wolno wydukał wskazując Annę:
- Maaaa... ma?
***
Młode liście wierzb rosnących wzdłuż muru cmentarza lśniły w wiosennym słońcu. Nieborowski szedł trzymając Madu za rękę.
- Krowa! - krzyknął chłopiec wskazując na pasące się nieopodal zwierzę.
- Dobrze.
- Chmura! Dżewo! Brama!
Mijali stare groby kierując się do rodzinnej krypty Nieborowskich.
- Wiesz co to jest?
- Domek!
- Nie. Tam leży mój syn, Paweł. - Chłopiec spojrzał pytająco na Stanisława. - On umarł, rozumiesz? Odszedł.
- Bum bum – Madu wskazał na serce. – nie ma. Jest m'wazi.
- M'wazi?
- Jest dobra, ciepła, pełna brzuch.
- Tak, mam przynajmniej nadzieję. – Mężczyzna uśmiechnął się i pogładził chłopca po głowie. - Już trzy lata - dodał po cichu.
Zerwał się wiatr ciągnąc ze sobą ciemne chmury. Gdy wsiadali do powozu pierwsze krople deszczu uderzyły o ziemię.
Jechali w milczeniu. Madu obserwował targane wichurą drzewa, Stanisław oddał się wspominkom. Nagły huk wyrwał go z zamyślenia. Zanim zdążył zareagować cały powóz rozbrzmiał echem głuchych stuknięć.
- Co do diabła! - krzyknął, gdy kamień większy niż pięść mężczyzny wpadł do środka pojazdu. Stanisław zasłonił malca krzycząc jednocześnie do woźnicy, by przyspieszył. Kanonada ustała.
- Co za przesądne bydło. - Nieborowski cedził słowa przez zęby tuląc jednocześnie malca. - To ten klecha. Podjudza ludzi. Co mu winne to dziecko?
***
Madu płakał. Obok niego stała Tabaka, najspokojniejsza klacz Nieborowskich. Hibis galopował w oddali. Bezwładne ciało Stanisława Nieborowskiego leżało w wysokiej trawie. Mężczyzna zdawał się podziwiać białe obłoki sunące wolno po niebie. Złudzenie psuła skrzywiona pod nienaturalnym kątem głowa.
- M'wazi bakuma, m'wazi bakuma – powtarzał chłopiec łykając łzy. Podszedł do Stanisława, sięgnął po długi, myśliwski nóż. Rozciął skórzany kaftan i koszulę, na piersi zmarłego narysował mokrą ziemią koło. Spojrzał na słońce, zacisnął zęby, po czym szybkim ruchem wbił nóż aż po rękojeść w środek celu.
Praca była męcząca, ale Madu parł do przodu. Wreszcie skończył. Uwalany we krwi trzymał w dłoniach serce przybranego ojca.
- M'wazi bakuma – szepnął, po czym wgryzł się w nie wyszarpując kawał mięsa. Ciche westchnienie rozlało się po okolicy, zawirowało wokół chłopca, po czym umknęło między drzewa pobliskiego zagajnika.
Trzask łamanych gałęzi przerwał chłopcu. Z lasu wyszedł mężczyzna. Przez chwilę stał bez słowa, po czym wolno uniósł strzelbę.
- Jezusie zbawicielu! Ty czarny diable! - krzyknął.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Panicz Przepowiednia

Galbert był jednym z tych ludzi, którzy to niczym specjalnym się nie wyróżniają. Bez większych perspektyw, wiódł żywot monotonny, pozbawiony jakichkolwiek wzlotów czy upadków. Aż do dnia, gdy na ulicy zaczepił go pewien starzec.
- Nadchodzą ciężkie czasy, bo planeta nasza piękna stoi w obliczu najazdu barbarzyńców z odległej galaktyki.- Galbert słuchał go zaniepokojony.- Już niejedno wielkie miasto w popiół obrócili i niejeden naród pozostawili bez życia. Ciężkie czasy nadchodzą. Lud nasz niespokojny, bo brak mu przywódcy. A rada, która nim rządzi nie potrafi ugody znaleźć. Nie ma dla nas nadziei, chyba.....
- Chyba, że co?- zapytał z zaciekawieniem chłopak.
- Chyba, że znajdzie się jakiś bohater, który by pod swą prawicą naród zjednoczył i bestie przegnał.
- A któż według ciebie miałby nim zostać?
- Każdy, kto ma dość odwagi by stanąć na przeciw swemu przeznaczeniu. – Starzec zmarszczył czoło i zamyślił się na chwilę.- Na przykład ty.
- Ja?!?- Galbert wykrzyknął zaskoczony.- Chyba jestem ostatnią osobą na tej planecie, która mogłaby pomóc. Przykro mi, ale źle trafiłeś starcze.- skwitował chłopak i ruszył dalej.
- Każdy! KAŻDY KTO MA ODWAGĘ! IDŹ DO WYROCZNI, ONA TO POTWIERDZI!- wykrzykiwał za nim starzec.
Galbert, choć zupełnie nieprzekonany, nie potrafił zapomnieć o tym, co usłyszał i z braku lepszych zajęć postanowił odwiedzić wyrocznię.
Wyrocznia, zwana Wielką Baboon, zamieszkiwała opuszczoną halę produkcyjną. Tam, na najwyższym piętrze w najciemniejszym kącie znajdował się jej dwójnóg. Kiedy Galbert, z niemałym wysiłkiem wdrapał się na trzecią kondygnację hali usłyszał w głowie szept. Przyjdź . Wystraszony podszedł do kąta, gdzie siedziała skryta w mroku wyrocznia.
- Wielka Baboon, przyszedłem, ponieważ jakiś starzec powiedział, że mogę uratować naszą planetę. Czy to prawda?- spytał niepewnie.
-Tak- znów ten szept.- Jeśli masz odwagę i znasz sposób.- wyrocznia zamilkła.
- Jaki sposób? Jak mogę pokonać bestie?- Galbert przerwał panującą ciszę.
- Słuchaj uważnie- wyrocznia przez chwilę rozważała następne słowa.- Na naszej planecie nie jest to produkt spożywczy.
- Co? -zapytał zaskoczony.
- Na naszej planecie nie jest to produkt spożywczy-powtórzyła.- Teraz odejdź. Jestem zmęczona.
- Nie rozumiem. Co to znaczy?
Nie doczekał się już odpowiedzi. Chcąc, nie chcąc Galbert musiał uznać rozmowę za skończoną.
Wrócił do domu i zaczął się zastanawiać nad słowami wyroczni. Pomyślał, że była to zagadka. Przecież wyrocznia znana jest z tego, że nie mówi wprost. Najpewniej więc bronią przeciw najeźdźcom jest coś, czego na tej planecie się nie je. Niestety dawało to zbyt dużą liczbę możliwości. A przecież będzie miał prawdopodobnie tylko jedną szansę by zadać śmiertelny cios. Dni mijały a on wciąż głowił się nad słowami wyroczni. W końcu zapisał zdanie na kartce.
NA NASZEJ PLANECIE NIE JEST TO PRODUKT SPOŻYWCZY
Cóż mógł z tego stworzyć? Spróbował połączyć inaczej sylaby.
NA PLANA SPOCIE TONIE DUKT CZY ŻYW JEST?
Ale dwie sylaby pozostawały niewykorzystane. Zresztą to zdanie nie miało najmniejszego sensu. Próbował więc dalej i dalej. A dni mijały. Aż pewnego słonecznego popołudnia usłyszał walenie do drzwi.
- Chodź szybko Galbert.- Był to sąsiad.- Burmistrz poddał bestiom miasto w zamian za ocalenie życia mieszkańcom. Wszyscy są teraz na placu. Czekają na wodza najeźdźców.- Galbert niechętnie opuścił swój dom. Wiedział, że nadszedł jego czas a on wciąż nie znał rozwiązania zagadki.
Ludzie tłoczyli się przed wejściem do ratusza. Gdy Galbert przecisnął się na przód zauważył zmierzającego w stronę burmistrza wodza bestii. Był ogromny, umięśniony, małe oczy spoglądały z uwagą na mieszkańców. Obok niego szło coś, co chyba był jego „prawą ręką”.
- Dziękuję za poddanie miasta- odezwał się zachrypnięty głos.- dzięki temu unikniemy niepotrzebnego rozlewu naszej krwi a teraz proszę za mną.- powiedział, po czym chwycił burmistrza za ramię i pociągnął za sobą. Ludzie zaczęli krzyczeć.
- Gdzie go zabieracie?!- przez ogólną wrzawę przebił się krzyk Galberta. Wszyscy umilkli.
- Jak to gdzie? Na obiad naturalnie. Dziś mamy wyjątkowe danie- burmistrza.- odpowiedział wódz i razem z „prawą ręką” wybuchnęli śmiechem.
- Nie!- krzyknął Galbert i tchnięty dziwnym przeczuciem dodał- Na naszej planecie nie jest to produkt spożywczy!
Bestie spojrzały na niego zdziwione, po czym wódz powiedział:
- Nie jest? Szkoda. Skoro nie możemy zjeść burmistrza to pozostajesz mi ty!- pochwycił Galberta, wrzucił sobie do paszczy. Niestety zakrztusił się, a że chłopiec nie był małych rozmiarów, nie mógł go tak łatwo wypluć. Padł na twarz i skonał. Nikt nie śmiał się poruszyć. „Prawa ręka” wodza trącił go ogonem, gdy tamten nie drgnął bestia powiedziała:
- Najwyraźniej chłopak miał rację. Nie nadajecie się na pokarm. Szkoda.
Zły i głodny powrócił do swego statku i nakazał wojskom opuszczenie planety. Spytany o powód odparł:
- Brak produktów spożywczych.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Sexy Babe Plastelinna

- Dzieeń doobry klaaso!
Skrzypiący głos nauczycielki definitywnie oznajmił początek lekcji. Powoli wytracająca obroty zerówka zawtórowała nierówno:
- Dzieeeń dooobry paani!
Przedzajęciowy rozgardiasz płynnie przekształcał się w zalążek procesu edukacyjnego.
- No, już już, do ławeczek. Dziś będziemy lepić z plasteliny. Czy wszyscy wzięli to o co prosiłam? Plastelinę, deseczkę, wałek, foremki? Rączka w górę kto nie ma. Oo! Nikt nie zapomniał? Wszyscy mają?
- Taaak! Nieee! - zdezorientowana gromadka entuzjastycznie oznajmiła gotowość bojową.
- To skoro wszyscy mają i nikt nie zapomniał to przystępujemy do zadania. Wyciągamy przybory, kładziemy przed sobą, podwijamy rękawy... Jacuś! Co ty żujesz?
Jak na sygnał, wszystkie oczy (prócz Jacusiowych, rzecz jasna) skupiły się na cichutko pracującej buzi z ostatniej ławki. Pod ciężarem ciekawskich spojrzeń żująco-mieląca aparatura zatrzymała się. Rumieńce na twarzy jej operatora mogły znaczyć, że prace są już w fazie zaawansowanej.
- Eee, gumę to szucia psze pani.
- Pokaż zaraz, otwieraj buzię. Aaaa...
Nie dostrzegając celowości składania fałszywych zeznań, szans na znalezienie alibi czy choćby okoliczności łagodzących, pracuś postanowił pozbyć się dowodów rzeczowych.
- Gluup. Aaaaaa...
Szóstaki zgodnie odpowiedziały salwą śmiechu. Wbrew nadziejom podejrzanego, ogólna radość nie zdołała jednak udzielić się głównej śledczej.
- Jacusiu coś ty zrobił!? Chcesz się zatruć? Guma do żucia nie zostawia niebieskich śladów na uzębieniu! Matko święta cała buzia wypaciana...
- Gdzie tam zatruć, psze pani. Przecież nieszkodliwa ona, atest ma. Nie dopuściliby do sprzedaży, gdyby można było się zatruć. - Jacuś próbował bronić producentów plasteliny. Mina pani prokurator groziła postawieniem dodatkowych zarzutów, toteż szybko przestał.
- Nie cwaniakuj. Marsz do pani higienistki. No, raz raz, nie ociągaj się.
Zapanowała cisza. Obserwując wychodzącego ze spuszczoną głową skazańca, sędzina zatelefonowała do więziennego ambulatorium.
- Pani Mariolko, sześciolatek w drodze, pani mu zrobi płukanie żołądka i analizę. I niech ząbki wyszoruje!
Klapnięcie zamykanego telefonu zabrzmiało niczym sędziowski młotek.
- A my wracamy do zajęć. Najpierw ulepimy...

Na zesłaniu było zdecydowanie fajniej niż w sali rozpraw. Opowieści o tym miejscu okazały się mocno przesadzone, a pani higienistka - nadzwyczaj miła. Jacuś został aż do wyników i nie nudził się ani przez chwilę.
- No, mój mały żarłoku. Ciekawy wydruczek nam wyszedł. Swędzą cię dziąsła, prawda?
- Aha, i zęby. - Poczucie winy całkowicie go już opuściło.
- Nie martw się, nikomu nie powiemy o naszym małym sekrecie. No, zdaje się że macie teraz przerwę obiadową. Ząbki wyszorowane?
- Tak.
- No to leć, tylko uważaj co i przy kim wkładasz do buzi.
Pani higienistka puściła oczko wewnętrznymi, skośnymi powiekami. Jacusia ogarnęło zdumienie. A więc nie tylko mamusia i ciocia tak potrafią...
- Dobrze psze pani. - Wyszczerzył się w pełnym uśmiechu.

Wychowawczyni odbierała telefon rozedrgana.
- Pani Jadziu wszystko w porządeczku. Trochę plasteliny, trochę kredy, śniadanie... - Głos w słuchawce miał silnie kojące zabarwienie. Treść przekazu - mniej.
- Kredy? To ja już zdaje się wiem gdzie mi kreda wsiąka. Dziękuję pani Mariolko.

Po zajęciach, wyczekawszy na dogodną okazję, wychowawczyni przystąpiła do natarcia.
- Pani Lucynko, chciałabym słówko z panią zamienić.
- Oczywiście, o co chodzi?
- Dzisiaj Jacuś miał płukanie żołądka... Na szczęście to nic groźnego, ale okazało się że podjada kredę. No i jeszcze ta plastelina dzisiaj. Sprawdziłam mu piórnik: kredeczki, ołówek, gumka do ścierania - wszystko ma pogryzione. Na lekcji raczej tego nie robi, zwracam na to uwagę choć wszystkich upilnować nie sposób.
Nauczycielka spojrzała wymownie na mamę Jacusia.
- Nie wygląda na zabiedzonego czy niedożywionego... Nie sądzę też, żeby brakowało mu minerałów ani witamin - w przedszkolu dzieci dostają witaminer, a jemu apetyt dopisuje, pałaszuje wszystko aż miło. Tak czy inaczej, przyzwyczajenia kulinarne musi zmienić. W związku z tym proszę dopilnować, żeby na poniedziałek sto razy napisał zdanie "Na naszej planecie przybory szkolne nie są produktem spożywczym". Odnotowałabym to w jego dzienniczku, ale mówi że zgubił. Proszę go poszukać, a jeśli się nie znajdzie - sprawić nowy. Te elektroniczne mają GPS, łatwiej będzie znaleźć w razie czego. A przybory proszę wymienić. Będę sprawdzała, czy nie pojawiają się ślady zębów.
- Oczywiście. Dziękuję. - Mama popatrzyła troskliwie na synka. - My już pójdziemy. Powiedz pani dowidzenia.
- Pani dowidzenia.
Pani zaśmiała się sztucznie.
- Pocieszny dzieciaczek. Do zobaczenia jutro!

W drodze do domu mama Jacusia zdawała się być czymś zafrasowana.
- Znowu zjadłeś dzienniczek?
- Aha.
Przyjąwszy do wiadomości, westchnęła cichutko. Jej twarz okrasił słodko-gorzki grymas.
- Wiesz, że musimy uważać?
- No... Ale mamusiu, przecież nic mi nie będzie.
Zatrzymali się. Kobieta przykucnęła, ujęła synka za ręce.
- Zgadza się. Ja to wiem, ty to wiesz, pani higienistka na szczęście też to wie. Ale nie możemy ryzykować, że inni się dowiedzą. Dla nich, ludzi, jesteśmy... obcy. I jesteśmy w mniejszości.
Jacuś zrobił znudzoną minę. Słyszał to już nie raz, i wiedział że mama nie chce dokładniej tłumaczyć. Nie wiedział że cieszyła się, że nie rozumie.
- Kurczę, kupiłabym ci ten elektroniczny dzienniczek, ale jeszcze mi się zadławisz - nieomal zaszlochała, tłumiąc łzy.
Jacuś umiał dodawać otuchy mamie.
- Mamusiu, nie płacz. Nie takie rzeczy my ze Sylwkiem jadali.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Krips Przypowiacha

- O w mordkę jeża! Toś się brachu popisał elokwencją niebywałą!
- Ja? Ja? No nie wiem, nie wiem. Myślę sobie, że wiesz, w sumie to nie było takie do końca złe...
- Dobre toć to tyż nie było! Ale nie bój żaby brachu, cuś poradzimy. Nie takie orzeszki mieliśmy to wszamania w życiu niekrótkim naszym.
- Ale wiesz, sam nie wiem. Ciężko będzie to wszystko odkręcić...
- Ale trzeba, chłopie, trzeba. Bo jak to tak? Tak to zostawić? Toć to nie można, sprawa niebywała, żeby tak się wszystko skończyło. To nie nasz styl brachu, to nie po naszemu. Się wziąć za sprawę musimy! Kota ogonkiem odwrócić i będzie piknie!
- Ale jak to chcesz zrobić?
- Ty nie wiesz, ja nie wiem, ale jednego jestem pewien. Biedy żeś nam napykał, to teraz trza bawić się w naprawianie tego coś zepsuł!
- Ale przecież to nie ja? Ja tylko chciałem...
- Chciałeś, chciałeś, ale spartaczyłeś. Skoro kiepsko zrobiłeś, to jest to twoja wina, toć nie zaprzeczysz? Nooo... A jak źle zrobiłeś to i reszta twoja wina. Od ciebie się zaczęła sprawa toczyć, więc dzięki tobie musi się zakończyć.
- Ale jak?
- Jak, to ja nie wiem, ale wiem, że tak trzeba, żeby dla nas dogodnie się skończyła. Głowa do góry młody pacanie, starszy ci w potrzebie pomoże! Nie wiem jak, ale wiesz, coś zrobić trzeba. Może nieporadnie, może nie za teges, ale coś zrobimy. Tak, tak, coś zrobić trza.
- To co?
- Czy ty myślisz, że ja tak hop siup, w pięć minutek już z ginialnym pomysłem wyskoczę? A co ja zając z marchewką co na polu radośnie pokicuje? Poczekaj brachu, czekaj, czekaj. Coś wymyślimy.
- No to myśl, bo nie wiem co zrobię!
- Ooo... Pamiętasz jak ci kiedyś opowiadałem?
- Ale co bracie?
- Nooo... No tooo...! No żesz w mordkę jeża, jaki ty nie panimajet! Toć ci opowiadałem!
- Ale...?
- Och! Żesz zapominajka niewydarzona. No jak tego ciemnego wiczora, mroźną zimą se idę ryneczkiem, głucho wszędzie, a ja se idę, idę, aż tu nagle ni stąd ni zowąd mnie wyłożyło. Kapewujesz?
- No na razie tak... Ale co to...?
- No na plery mnie wyłożyło! Tera kapujesz?
- Aaaa no teraz to pewnie, że rozumię. Ale... Naprawdę nie pamiętam żebyś mi to opowiadał...
- Ty ciemna maso, krótkopamiętna! No i w mordę, mówię ci, że na plery się wyłożyłem. I tak se patrzę se patrzę, powoli wstaję, pytam "co się stało?". Cisza zalega, ni muchy bzykotu, ni końskiego stukotu. Patrzę, patrzę, a za moimi plecami stoi kolo, z rączką na bejsbolu. "Któż to na Boga!?" - wołam i przerażony bezradnie wstaję. - "Któż to? Któż to do jasnej ciasnej! Do Anielki! No żesz na Boga! Któż to? Któż to?!"
- Nooo... I kto to był? Oddałeś mu w mordę chociaż?!
- Ty buuuraku ty, ciemnico zapyziała! Ci mówię, że to alegoria do tego coś zrobił? To fakty konstantuj, pracuj główką, pracuj, ciemniaku ty!
- Ale... A daj ty mi spokój!
- No żesz, bo nie podołam! No na Boga, jak cię strzelę, przez kolano przerzucę i razy zaserwuję, to mówię ci młodszy bracie, pooopamiętasz starszyznę, popamiętasz!
- Grrr...
- No to Bóg był przecie! Sam zszedł do mnie by mi w łeb przypier... Przyłożyć! To znak był, teraz kapewujesz?
- Ale co to ma wspólnego...?
- Ty pi... ty cie... ty... ty... Argh! No ja przecie co właśnie na szaberku byłem! I dlatego mi Bóg skórę złoił, od tego czasu już nie chodzę, oj nie chodzę...
- No oki, ale co z tego? Ty mi tu radź co ja teraz mam zrobić, a nie przypowiastki opowiadasz!
- Przypowiachy?! Osz ty brachu! Młody jesteś, to wybaczam, ale takiego półgłówka to doprawdy dawno żem nie spotkał na drodze swej! Totalny krecik z ciebie, nic nie widzisz! Nic a nic. Toć to alegoria brachu, ALEGORIA! Bo ja po kościółku szabrowałem! Winka tyćko pociągnąłem i te cipsy białe, no i jak se wracałem, to se podjadałem, winkiem popijałem i wtedy żem w łeb dostał! Tera kapujuesz? Bóg mi zagrzmiał, że tacy jak ja nie mogą tego wcinać!
- Ale że czemu, przecież wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi!?
- Oj pacanie ty niemądry, ty. Bóg mi powiedział, że ja nie mogę, bo ja z innej planety jestem! Rozumiesz? Patałachy - abstynenty, to podludki, oni mieszkają na Ziemi. A ja i moja brać, jesteśmy z planety Ziemia - Raj, i Bóg mi mówi, że lepiej dla mnie bym nie pił tych ziemskich szczochów abstynentów, bo mi serce stanie, w tych ich winku jest 0,5% alkoholu! Wyobrażasz sobie? W moich siuśkach jest więcej! Bóg mi powiedział, że bym wstrząsu dostał i lepiej dla mnie, żebym Arizonkę wciąż ciągnął.
- Ale ty głupi bracie. Przecież Bóg specjalnie tę bajeczkę wymyślił, pewnie sam chciał winko pociągnąć, ale agenty kościelne za dobrze pilnowały!
- No nie wiem, nie wiem, ale kopsnął mi dwójaka na Arizonkę!
- A winko mszalne zabrał?
- Ano... Osz w mordkę jeżka!
- Oj i ty do mnie, że ja głupi jestem?
- No ktoś w rodzince musi być! Padło na ciebie! Ej i ty młody! Lepiej ty myśl, gdzie ty teraz pójdziesz, jak ci Bóg stanął na drodze po szaberku w monopolowym?
- Miałeś mi pomóc coś wymyśleć!
- Nie wiem, nie wiem, jest gdzieś blisko gorzelnia?
- Ooo! Mam ginialny pomysł! U Ewki jest jeszcze otwarte!
- No i co?
- Hehehe... Brachu, Ewka pod ladą ma denaturat...

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Gunnar Łowca Fast food

- Jasne! - plasnął ręką w twardą powierzchnię, aż zabolało. - Bardzo szybki i bezproblemowy transport! W trzy minutki! Bezpiecznie! Tylko, gdzie się teraz znalazł?
Co prawda, grunt już palił się mu pod nogami i nie miał wielkiego wyboru. Nawet przez moment uważał się za szczęściarza, gdy w pierwszym odruchu, widząc w oddali granatowe mundury Galaktycznego Interpolu, skręcił w najbliższe drzwi. Trafił akurat na biuro przewozowe. Jakieś takie dziwne, ale mogło być znacznie gorzej - trochę jednak fartu w życiu się ma! Jeszcze chwila i mogą mu wszyscy skoczyć...
- To gdzie jest ten wasz statek? Spieszy mi się ociupinkę... Chciałbym już wystartować. Nie macie tutaj żadnego statku? Żartujecie sobie, oczywiście... Nie? To jakaś najnowsza metoda...? Trudno, niech i tak będzie.
Wtedy jeszcze nie czuł pisma nosem. A powinien. Zwykle z dala rozpoznawał kłopoty. Nie miał zresztą już innego wyjścia. Tamci z Interpolu kręcili się pewnie ciągle w pobliżu. Troszkę zaczynało robić się gorąco. Nabroił za dużo. Trzeba było szybko zmieniać otoczenie.
- Jak ta wasza nowa metoda się nazywa? Teleportacja międzygwiezdna? Nie słyszałem. Dziwnie jakoś... Niech tam już będzie nawet ta wasza teleportacja. Byle prędko...
Ubrali go w jakiś koszmarnie czerwony kombinezon, który teraz znakomicie odcinał się od białej powierzchni. Wtedy wcale to mu nie przeszkadzało. Nie zaprotestował nawet, gdy zapakowali go do urządzenia przypominającego trochę większą mikrofalówkę. Zaskoczyło go natomiast to, że w ogóle nie pytają o pieniądze.
-Zapłaci pan na miejscu lub po powrocie, nie ma problemu.
- No, dobrze, ale gdzie lecimy?
- To chyba już pana wybór? To zresztą nie jest prawdziwy lot, ale teleportacja. Ma pan zapewne jakieś ulubione miejsce?
- Ulubione? Mnie tam naprawdę w tej chwili wszystko jedno...
- Naprawdę wszystko jedno? Trochę dziwne. Jak pan sobie życzy... Proszę teraz pomyśleć o czymś wyjątkowo przyjemnym. To pomaga.
Przyjemne to jednak nie było. Zwłaszcza lądowanie. Wyrżnął siedzeniem w płaskie, twarde podłoże, aż zadźwięczało. Skrzywił się, rzucając w myśli grubym słowem za operatorem urządzenia, który pozostał na tamtej planecie. Ale skąd ten dziwny dźwięk? Jakby echo... Z trudem podniósł się na równe nogi i rozejrzał wkoło. Wszędzie równa, biała powierzchnia. Zauważył że w oddali - choć być może to tylko złudzenie - horyzont podnosi się lekko do góry. Odwrotna refrakcja? Wklęsła planeta? Strasznie dziwnie.... Czy tu w ogóle można znaleźć coś do jedzenia? Ciążenie tu diabelnie potężne, to i pewnie zwierzęta olbrzymie. Pokręcił w zadumie głową i ruszył przed siebie – na spotkanie przeznaczenia.

Tryff obserwujący z góry wędrujące w poprzek talerza czerwone żyjątko, wzruszył wszystkimi czterema mackami i skrzywił z lekkim niesmakiem.
- Co za moda teraz nastała! Jeszcze na surowo... Naprawdę, już wolę gotowane! I ten sposób podawania... Te współczesne firmy wysyłkowe! Żadnej elegancji. Dawniej tak nie było. Komu to kelnerzy przeszkadzali... A teraz nawet nie ma do kogo powiedzieć – dziękuję.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Cień Lenia Książki

Mieszkanie w opuszczonej fabryce, poza kilkoma plusami, ma sporo wad. Największą z nich był chyba brak bieżącej wody. Pawłowi to jednak nie przeszkadzało. Co prawda nie mył się od kilku dni, zdążył zahodować brodę, włosy lepiły się od brudu, a w nocy niemal zamarzał, ale nie było tak źle. Mógł przecież skończyć w betonowych butach na dnie Wisły.

Nagle usłyszał czyjeś kroki dochodzące zza drzwi. Wyciągnął z szuflady pistolet. Miał, co prawda tylko trzy naboje, ale lepsze to, niż nic. Stukanie stawało się coraz głośniejsze. Przyczaił się przy drzwiach i zacisnął mocnej dłonie na kolbie.
- Chcę tylko porozmawiać – głos dobiegający zza drzwi był spokojny, ale Paweł nie zamierzał mu ufać.
- Czego chcesz?! – zapytał, ocierając spocone czoło.
- Och, naprawdę, nie wiem, po co te nerwy – odparł przybysz – To znaczy wiem, ale proszę się nie obawiać. Nie jestem tym, za kogo mnie pan bierze.
- Niby dlaczego miałbym ci uwierzyć, hę?
Odpowiedziało mu ciche westchnienie.
- Jeśli mi pan nie ufa, to możemy rozmawiać przez drzwi – zaproponował nieznajomy po dłuższej chwili.
Chyba nie zaszkodzi, pomyślał Paweł. Postanowił jednak nie rozstawać się z bronią. Przezorny zawsze ubezpieczony, jak sam często powtarzał.
- Czego chcesz? – powtórzył już spokojniej.
- Nazywam się Stefan Solski. Widzi pan, znalazłem się w sytuacji wymagającej ręki fachowca – mężczyzna zamilkł na chwilę. Liczył na jakieś pytanie, żadne jednak nie padło.
- Chciałbym żeby odzyskał pan dla mnie pewną rzecz. Wszystkie potrzebne informacje są tutaj – powiedział Solski, wsuwając przez szparę kopertę. Paweł sięgnął po nią z zaciekawieniem zmieszanym z nieufnością.
Wewnątrz tkwiły dwie kartki i spory plik banknotów. Z wiadomych powodów najpierw sięgnął po pieniądze.
Dwa tysiące złotych.
Przebiegł wzrokiem po kartkach. Z treści wynikało, że miał ukraść niejakiemu profesorowi Wyszyńskiemu księgę o wiele mówiącym tytule Nekromancja od podstaw. Biały kruk podobno. Było nawet jej zdjęcie i dokładny plan domu.
- No więc? – w głosie Solskiego czuć było wyraźne zniecierpliwienie.
- Ile płacisz?
- To, co dałem panu teraz to zaliczka. Po wykonaniu będzie więcej.
Złodziej uśmiechnął się. Oferta była całkiem zadowalająca. Strach prysnął jak mydlana bańka.
- No dobra, zrobię to – Paweł podniósł się z ziemi i sięgnął do klamki – Ale dlaczego ja?.
Otworzył drzwi. Po drugiej stronie nie było nikogo.

Następnego dnia, późnym wieczorem…

Zlokalizowanie domu profesora nie było zbyt trudne. Wśród podobno do siebie jak ziarenka piasku budynków wyróżniał się czerwoną dachówką, błękitną elewacją i masą tandetnych gipsowych krasnali. Przesadził niewielkie ogrodzenie i ruszył ku tylniemu wejściu. Wyciągnął z torby pęk wytrychów. Kolejno wybrał i wypróbował trzy z nich, a wreszcie zdecydował się na użycie szóstego. Włożył go w otwór zamka i zaczął nim delikatnie poruszać, aby wyczuć punkty oporu. Potem sięgnął po pilnik, i obrobił nim wykonane z miękkiego metalu części wytrycha. Po piętnastu minutach rozpracował cały mechanizm. Mieszkanie stało przed nim otworem. Wewnątrz panowała zupełna ciemność Włączył niewielką latarkę i ruszył przed siebie. Szybko przemierzył krótki korytarz, minął kuchnię i skierował się ku schodom. Nagle usłyszał huk wystrzału. Przywarł do ściany, gasząc w tym samym momencie latarkę. Na piętrze coś zaświeciło. Wyszarpnął z kabury pistolet i zaczął się skradać. Zbliżył się do drzwi biura. Wewnątrz ujrzał mężczyznę w białym trenczu pochylonego nad zwłokami siwego staruszka. Paweł wycofał się w cień. Wszystko wymykało się spod kontroli, której w gruncie rzeczy i tak było nie wiele. Nie mógł pozwolić sobie na to, by jego jedyna szansa na wykupienie się z długów odeszła. Przeładował broń. Teraz pozostało jedynie czekać.

Kilka godzin później, w Mieszkaniu Solskiego…

Solski odetchnął z ulgą. Paweł wreszcie wyszedł. W końcu będzie mógł spokojnie przejrzeć swoją najnowszą zdobycz. Pogładził okładkę opuszkami palców. Była zniszczona bardziej niż się spodziewał, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Stare dzieła miały do tego prawo; rekompensowały zawartością. Otworzył księgę na i aż syknął ze złości.
Na pierwszej stronie widniał napis: Na naszej planecie nie jest to produkt spożywczy, czyli antologia opowiadań S-F.
- ku**a mać… - syknął.

Trochę wcześniej, w domu profesora...

Mężczyzna w białym trenczu powoli podniósł się z ziemi. Rana na piersi zaczynała się zasklepiać.
- Partacz – mruknął. Zawrócił do gabinetu i ze sterty książek wybrał tę właściwą. Pomysł z podmienieniem okładek był niezły. Naprawdę niezły.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

Post autor: kiwaczek »

Teksty nie spełniające wymogów formalnych

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Montserrat Samotność

Ciemność. Kompletna, lepka ciemność. Świat bez światła nie jest miły i prosty, jest najeżony trudnościami, pełen niebezpieczeństw, zapachów i hałasów.
Pani Zuzanna mocniej chwyciła laskę, starą, pokrzywioną jak ona sama, odziedziczoną jeszcze po mężu. Rzeźbiona rączka wygodnie układała się w dłoni. Kobieta posuwała się po chodniku powoli, opuchnięte nogi nie chciały nieść, a ciemność była nieprzenikniona i tajemnicza. Ktoś przebiegł obok, a jego pot pachniał miastem i kurzem. Dzieciaki krzyczące coś do siebie nieopodal przerażały, od ich ruchów świszczało powietrze, głosy były ostre i dźwięczne.
Pani Zuzanna szła powolusieńku chybotliwym krokiem, otoczona hałasem i ludźmi. Szorstka spódnica ocierała się o obleczone w pończochy łydki, bluzka cisnęła pod szyją. Słyszała śmiechy i drwiny, ktoś wskazywał na nią palcem, była tego niemal pewna. Nie wiedziała jak wygląda, kolory były tajemnicą i magią. Mogła tylko podejrzewać, że przypomina pokracznego kormorana obleczonego w niedopasowane pawie pióra. Gdyby ktokolwiek pomagał pani Zuzannie w doborze ubrań, byłaby spokojniejsza. Ale nikt tego nie robił, od lat. Zakurzone mieszkanie było ciche, puste i co raz biedniejsze.
- Makauzalema – mamrotała staruszka prosząco – Makauzalema. Makauzalema.
Chodnik był nierówny i obcy.
- Makauzalema.
Goniły ją śmiechy, mamroczącą starowinkę o oczach zgaszonych bielmem. Wariatka. Nie zwracała na to uwagi, znała te śmiechy, znała ten świat na wylot. Do obrzydzenia znała.
Skupiła się, przyłożyła kościstą dłoń do skroni. Niemal od razu poczuła, że się unosi, a powietrze wiruje wokół niej, zmienia się. Ciemność przerzedziła się. Powoli pojawiały się barwy, ostre, sycące oczy żółcie i błękity, czerwienie i odcienie szarości i czerni.
- Makauzalema. – szepnęła z satysfakcją.
Makauzalema. Miejsce pani Zuzanny. Miejsce, w którym można widzieć.
Ciche zaklęcia nie zawsze przynosiły skutek. Czasem tkwiło się tam, na dole, a Makauzalema nie otwierała się i nie przyjmowała, a wtedy ciemność stawała się jeszcze bardziej dotkliwa.
Piasek pod stopami, ciepły i miękki, mienił się odcieniami czerwieni i żółci, kontrastował z błękitnym niebem, z białymi chmurami, z szarawymi szczytami gór widocznymi w oddali. Pani Zuzanna wpatrywała się w krajobraz zachłannie. Rdzawa pustynia, ukochana, bezpieczna. Nikt nie znał Makauzalemy, nikt nie miał prawa wstępu. To była jej kraina. Jej własna. Bez śmiechów, ludzkiego smrodu, bez hałasu i nierównych chodników.
Wzięła garść piasku i przysunęła do twarzy. Pachniał dymem, ziemią i ogniem, tak jakby migotliwe ziarenka były dopiero niedawno wytopione, jakby jeszcze pamiętały swój początek w potężnym wnętrzu ziemi.
Ten świat pachniał…
Pani Zuzanna odwróciła się gwałtownie. Poczuła obecność jeszcze zanim zobaczyła istotę kryjącą się za jej plecami. Niewielki, czarny kot o błękitnych oczach. Kociak właściwie.
Przeszedł ją dreszcz.
- Tu nie wolno… - powiedziała pani Zuzanna niepewnie.
Kot miauknął, przeciągając się i wystawiając różowy języczek.
Pani Zuzanna zmarszczyła brwi. Kot śmierdział życiem, człowiekiem, miastem. A pani Zuzanna nie znosiła miasta.
- Nie wolno, powiedziałam – jej głos stopniowo nabierał mocy. Od lat nieużywany instrument budził się i smakował swój tembr. – Nie wolno. Makauzalema jest moja. Moja!
Kot wpatrywał się w nią bezczelnie, mrużąc okrągłe oczy.
Strach. Zwierzęcy i upodlający. Zabiorą jej rdzawy piasek. Zabiorą góry i błękit nieba. A na końcu zabiorą oczy. Źli ludzie. Złe zwierzęta. Ten świat miał być czysty. Bez innych. Bez złych.
- Moja. Moja. Jest moja. Nie masz prawa!
Ktoś dotknął jej ramienia. Ludzie. Ludzie. Brudni, okrutni ludzie. Choć nie widziała nikogo prócz kota, mogła przysiąc, że czuje obce zapachy, smród, który głuszył harmonię jej pustyni.
- Nie masz prawa! Nie masz prawa!
Pani Zuzanna zakolebała się na opuchniętych nogach, odrzuciła laskę. Kociak siedział na wyciągnięcie ręki, tuż.
- Nie masz prawa… - szeptała – Makauzalema. Makauzalema jest moja. Moja!
Ręce uniosły się bezwiednie i chwyciły drobne ciałko. Powoli, dziwiąc się własnej sile, wpijała palce w kociaka co raz mocniej, aż paznokcie przebiły skórę i zahaczyły o żyły, ścięgna. Aż poczuły ciepłą, śliską krew.
Nie było to trudne, choć kotek próbował wić się i uciekać, choć piszczał i miauczał przeraźliwie.
Jego krew plamiła doskonałość złotorudego piasku.
- Moja Makauzalema. Moja – szeptała.
Kot zadygotał po raz ostatni i obwisł w dłoniach. Zapadła cisza, przejmująca, straszna cisza.
Pani Zuzanna opadła na kolana. Chciała płakać, ale nie mogła.
Ciemność powróciła nagle, a wraz z nią popękane płyty chodnika, hałas i poczucie zagrożenia. Miasto wróciło
Ale tym razem hałas był inny, groźniejszy niż zwykle, napływał intensywną falą.
Podniosła się powoli, czując jak boli ją każda kość. Dzieciaki, które wcześniej krzyczały do siebie, teraz szeptały coś, podniecone, gniewne, okrutnie ludzkie.
- Pani Rozańska… - ktoś próbował podejść do niej, chwycić za ramię, ale go odepchnęła.
Tłum zaszumiał. Wariatka.
Pani Zuzanna podniosła laskę i powoli, sztywno ruszyła przed siebie. Do domu.
Wokół niej parował i buchał lepki, metaliczny zapach krwi.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Archont Ostatni ninja

Usłyszał pukanie. Wziął synka w ręce i podszedł do drzwi. Gdy je otworzył, zobaczył dobrze zbudowanego mężczyznę, o spuchniętej, zarośniętej twarzy.
- Widzę, że jesteś zdziwiony – przybysz śmiało wszedł do środka. Palił papierosa. – No, ładnie się tu urządziłeś, Thor. A może powinienem ci mówić: panie Adamie? To twój dzidziuś?! Nigdy bym nie pomyślał!
- Czego chcesz, Angel? - Położył maleństwo do kołyski. Nagle wykonał szybki obrót, pchnął mężczyznę do ściany i doskoczył do niego, po drodze dobywając małą, złotą gwiazdkę. Spadł wiszący na ścianie zegar, a w powietrzu zaświeciły doskonale wyszlifowane ostrza. Jedno już dotykało szyi Angela. – Czego chcesz, pytam?
- Spokojnie – przybysz powiedział ledwie słyszalnym szeptem. Minimalnie większy ruch ciała mógł spowodować natychmiastową śmierć. Papieros przetoczył się po podłodze i zatrzymał na środku pokoju. – Przybyłem, by cię ostrzec, Thor. Jeśli to zrobisz, możesz ją stracić, i tego malucha też. Namierzyli cię.
- Skąd wiesz? – Thor cofnął ostrze gwiazdki; podszedł do kołyski. Angel wiedział, że teraz wyostrzone zmysły ninja obserwują każdy cal pomieszczenia, a pewnie i większą część klatki schodowej.
- Cesarz za grubą bańkę puścił na czarny rynek zlecenie na ciebie. Nie chcę nic mówić, stary, ale większość zawodowych ninja szuka cię teraz po całym wszechświecie. – Angel zgasił butem tlącą się na podłodze fajkę. Wyjął z paczki drugą, przypalił. – To nie żarty, Thor.
- Czemu puścił zlecenie akurat teraz? Przecież minęło…
- Piętnaście lat. Cóż, wydawało się, że cesarz zapomniał. Zresztą, jak to on. Ale sytuacja zmieniła się, gdy na czarnym rynku, pół roku temu, pojawiło się dziwne zlecenie. Pozwolisz? – Angel wskazał na fotel. Thor, nie odwracając się, skinął głową. – Zlecenie, aby cię odnaleźć i dostarczyć żywego. Na początku wszyscy myśleli, że to cesarz. Ale cesarz, gdy się o tym zleceniu dowiedział, dostał furii i natychmiast puścił swoje.
Thor rytmicznie dotykał bujanego łóżeczka.
- Gdy dowiedziałem się, że to nie cesarz dał pierwsze zlecenie, zdecydowałem… - Angel zawahał się – zdecydowałem spróbować szczęścia. Znasz mnie, wolę się pogłowić, niż używać miecza… A poza tym, nie ukrywam, potrzebuję gotówki. Jak zwykle, kobiety mnie zrujnowały.
Wtem Thor puścił kołyskę.
- Nadchodzą. Czterech ninja.
Angel zerwał się z fotela. Wyjął spod płaszcza długi miecz i doskoczył do drzwi. Odwrócił się. Thor zniknął… Nie! Spojrzał w górę - ninja był przylepiony do sufitu; przyłożył palec do ust. Za chwilę zacznie się zabawa.
Ktoś zapukał.
- Panie Adamie, panie Adamie – rozszedł się głos gospodarza budynku. – Jacyś panowie do pana.
Nagle silne uderzenie z hukiem wyrwało drzwi z zawiasów. Drewno przeleciało przez pokój lądując na ścianie, tuż obok kołyski z niemowlęciem. Rozległ się przeraźliwy płacz dziecka. Angel był gotowy na znak od Thora. Ale w tej chwili zza futryny wynurzyła się lufa pistoletu. Huk! Mózg i krew Angela zabarwiły białe ściany. Pomieszczenie wypełniła gęsta chmura. Na ten moment czekał Thor. Wiedział, że ma do czynienia z zawodowcami, a w takiej rozgrywce znaczące jest nawet mrugnięcie. Znów musiałem kogoś poświęcić, pomyślał. Teraz jednak chodziło o życie jego rodziny. Pofrunęła gwiazdka. Pierwszy napastnik nie zdążył jęknąć. Pozostało jeszcze trzech, ale z tymi nie będzie łatwo. Wiedzieli już, gdzie jest… W tej chwili jednak rozpętało się piekło: kule maszynowych pistoletów zaczęły siatkować ściany, tłukły okna, przebijały meble. Thor nie wyczuł wcześniej sprzętu; za jego czasów ninja nie używali broni palnej. Wiedział, że to będzie błąd, ale musiał zbliżyć się do kołyski. Musiał uratować synka. Sprawnie powędrował po suficie w dalszą część pomieszczenia. I faktycznie - to był błąd. Jeden ninja wskoczył do mieszkania. Seria z pistoletu podziobała tynk sufitu. Thor oberwał w nogę. Spadł, tuż obok kołyski. Zajrzał do środka. W czerwonej od krwi pierzynce zobaczył martwego synka.
- Skurwysy…
- No już, kochasiu. – Lufa pistoletu dotknęła głowy Thora. – I to ma być legenda, panowie? Dupa, nie legenda. Ninja z kochającą się rodziną? A o żonci wiesz? Panowie, mam mu powiedzieć, co zrobiliśmy z żoncią? Pokroiliśmy ją, a kawałeczki wysłaliśmy już cesarzowi. Wprawdzie na naszej planecie nie jest to produkt spożywczy, ale cesarz być może sporządzi sobie z niej jakąś przekąskę. Kto wie?
Thor zacisnął żeby.
- Spróbuj, kochasiu.
- Nie macie honoru, nie walczycie jak ninja.
- Ale zabijamy jak ninja – powiedział ochrypniętym głosem mężczyzna stojący z tyłu. – Tak jak ty piętnaście lat temu zabiłeś jedynego syna cesarza i żonę, która mu tego syna urodziła. Wykonałeś zlecenie. My też je wykonujemy.
Thor chciał zapłakać. Chciał zapłakać głośno, tak aby Justyna i mały Daniel usłyszeli ten płacz. Ale jego oczy nie mogły uronić łzy. Był ninja. Wyszkolonym przez najlepszych mistrzów. „To nie narzędzia, którymi się posługujemy, czynią nas najlepszymi mordercami we wszechświecie, ale umiejętność oddziaływania umysłu na konkretne komórki naszego ciała” – mawiał mistrz Uuruk.
Thor wyskoczył do góry. Odbił się od sufitu i znalazł przy mężczyźnie z ochrypniętym głosem. Krótki sztych rozpruł gardło. Thor rzucił ciało przed siebie. Znów skoczył do góry. Huknęło. Kule zaczęły przecinać powietrze. Błysnął sztylet; mężczyzna, który przed momentem przykładał Thorowi pistolet do skroni, padł martwy. Chwilę później z gwiazdką pomiędzy łopatkami runął na podłogę ostatni napastnik.
Thor zeskoczył z sufitu. Dwie kule tkwiły w jego ciele: jedna w nodze, druga w tyłku. Oczy zaszły mu mgłą. Przypomniał sobie wspólne spacery z Justyną i Danym po Krakowie. Obraz rozpłynął się. A Thor był teraz żądny zemsty i krwi. Cesarskiej krwi. I chyba nie było we wszechświecie osoby, która mogła mu w tej zemście przeszkodzić.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Yodnack

Gorące, letnie popołudnie. Pod wysokim okazem dębu o rozłożystych gałęziach, okrywających cieniem powierzchnię kilku metrów kwadratowych, leży mężczyzna. Ma na imię Robert. Jego brzuch przeładowany jest związkami odżywczymi, które spożył nie dalej niż pół godziny temu. Robert myśli. Intensywne sygnały jego rozmowy z samym sobą emanują na najbliższe jego otoczenie, w którym znajduje się tylko jedna istota zdolna przechwycić owe sygnały.
- Ciekawe co stałoby się z ziemią, gdyby nie było na niej ludzi. – basowy głos pierwszego ja Roberta
zadudnił echem
- Na pewno nie byłoby niczego. – stwierdziło błędnie drugie ja Roberta, o piszczącym głosie i, jak
wywnioskowałem z wypowiedzi, potencjale intelektualnym równym roślinie doniczkowej.
- Skoro nie byłoby niczego, byłoby wszystko – wtrąciłem imitując głos pierwszego ja. O dziwo
prymitywna sztuczka podziałała.
- Nie, nie – poprawiło się to drugie – Chodzi o to, że nie byłoby wszystkiego.
- Wówczas byłoby nic, czyli jednak coś by było – powiedziałem, nie siląc się nawet na zmianę głosu. I
tym razem umysł Roberta nie zauważył obcego.
- Nie zmienia to jednak faktu, że bez człowieka nasza planeta straciłaby jakiekolwiek znaczenie. Wszak
to człowiek jest najbardziej rozwiniętą istotą na Ziemi, a kto wie, może nawet w całym kosmosie. A sensem istnienia wszystkich ludzi, ale i każdego człowieka z osobna, jest bycie właśnie tą najlepszą istotą.
- Masz rację – stwierdziło pierwsze ja Roberta. – Jesteśmy najważniejsi i kontemplowaniem tego faktu
powinniśmy zajmować się na co dzień. To jest istotą naszego istnienia. Bycie najlepszym. To my jesteśmy ideałami, które stworzone zostały po to tylko by być. To jest cel każdego człowieka i od dziś tym właśnie będę się zajmował. Będę istniał. Będę zjadał wszystkie istoty, od których jestem doskonalszy. Będę jadł świnię, bo jest mniej doskonała. Będę jadł sałatę bo jest mniej doskonała. Dam świadectwo swej doskonałości, siedząc pod dębem i jedząc.
Bardzo ciekawe, pomyślałem i oddaliłem się od miejsca rozmyślań Roberta, istoty doskonalszej od sałaty czy świni.

- Dziwne zwyczaje mają mieszkańcy tych terenów – powiedział Yhgrybniv Haprgdecta Bnakytewoz,
istota doskonalsza od świni, sałaty czy człowieka, przerywając na chwilę wygryzanie mięsa z uda Roberta – Ale jeśli chcemy z nimi żyć w zgodzie musimy za swoje uznać ich zwyczaje.
- Tak – powiedziałem – Choć na naszej planecie inne istoty nie są produktami spożywczymi.

To był koniec życia Roberta, istoty doskonalszej od sałaty czy świni.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Tym razem żółte kartki wędrują do:
Archont 5700
Maximus 5800
dzejes 5900
SexyBabe 5600
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Awatar użytkownika
Krips
Sepulka
Posty: 53
Rejestracja: sob, 04 mar 2006 14:09

Post autor: Krips »

Na pierwszy rzut oka wydaje mi się, że większość tekstów jest trudno-przyswajalna. No cóż... Powolutku, powolutku, a przeczytam wszystkie :)

Ps. Ale na sam początek przeczytam tekst Montserrat, co też takiego zrobiła, że złamała warunki ;]

EDIT:
Ożesz w mordkę jeża! Rzeczywiście, jak dla mnie to złamała warunki <podjęła je w ogóle?> ale opko jest fantastyczne <yes> Naprawdę mi się spodobało, nie sama historia, ale opisy. To właśnie lubię w dobrej prozie, dobre, ładne i sugestywne opisy, ale nie poetyckie, nie zmuszające do karkołomnych porównań, nie wprawiające czytelnika w zakłopotanie nierozumienia, a w swej prostocie bardzo obrazowe. To Ci się udało Montserrat, odnoszę wrażenie, że Twój warsztat jest już bardzo dojrzały i w sumie, co Ty tutaj jeszcze robisz?

A teraz zabieram się za główne danie :D
Ostatnio zmieniony ndz, 28 sty 2007 11:26 przez Krips, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

Post autor: kiwaczek »

Zaraz tam większość. Według nas większość jest w miarę normalnych. Niestety Twój tekst to już zupełnie osobna historia... :P
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Awatar użytkownika
Dabliu
ZakuŻony Terminator
Posty: 3011
Rejestracja: wt, 22 sie 2006 20:22
Płeć: Mężczyzna

Post autor: Dabliu »

Krips pisze:Ps. Ale na sam początek przeczytam tekst Montserrat, co też takiego zrobiła, że złamała warunki ;]
Niestety, bo to tekst IMHO naprawdę niezły. Ale Montserrat złamała absolutnie podstawowy warunek...

Awatar użytkownika
Krips
Sepulka
Posty: 53
Rejestracja: sob, 04 mar 2006 14:09

Post autor: Krips »

kiwaczek pisze:Niestety Twój tekst to już zupełnie osobna historia... :P
A to mi Admin dowalił :PP Ale ten, no... Albo lepiej nie, lepiej się nie tłumaczę, bo jeszcze mnie najdzie myśl, że ten mój tekst to jednak coś w sobie ma :P <pod ścianą rozsypuje nieco grochu i robi hops na kolanka>

A co do komentarza Dabliu, to zgadzam się w 100% :)

Awatar użytkownika
Montserrat
Szczurka z naszego podwórka
Posty: 1923
Rejestracja: ndz, 17 gru 2006 11:43

Post autor: Montserrat »

Ha!
Tak myślałam, że pod kreską. Damn it :)


Edit:
Krips - dzięki, cieszę się, że Ci się podoba.
Który warunek? - Przekroczenie liczby znaków czy nie zrealizowanie tematu? Z tym tematem, to ja go wzięłam bardzo, hmmm, metaforycznie. Nie jest do spożycia = jest nie do przyjęcia (u mnie).
Opowiadanka przeczytam, jak będę miała chwilkę, bo teraz właśnie wylatuję z domku, wrócę wieczorem.

Awatar użytkownika
ChoMooN
ZakuŻony Terminator
Posty: 240
Rejestracja: pt, 03 lis 2006 23:08

Post autor: ChoMooN »

W ślady Kripsa poszedłem i od Mon zacząłem i... bardzo dobre! Skąd ty pomysły bierzesz na takie rzeczy? głebokie i przyziemne - ja zawsze w odległą abstrakcję idę, w scenariusze końca świata i spiski u głębokich podstaw, tak, że nawet praw fizyki nie można być pewnym... a napisane naprawdę dobrze, tak, jak lubię plastycznie i poetycko. podziwiam i czekam na kolejne takie kąski.

ale teraz przeczytam coś innego...

EDIT: głupi program wywala mi wiadomość po dwa razy... możesz moderatorze wyciąć tą wiadomość?
Ostatnio zmieniony ndz, 28 sty 2007 12:09 przez ChoMooN, łącznie zmieniany 1 raz.
Wszędzie dobrze, ale gdzie dwóch się bije, tam raki zimują.

Mój blog w znajdziesz dokładnie pod "WWW". Tu niżej między tymi innymi buttonami.

Awatar użytkownika
Dabliu
ZakuŻony Terminator
Posty: 3011
Rejestracja: wt, 22 sie 2006 20:22
Płeć: Mężczyzna

Post autor: Dabliu »

Montserrat pisze:Który warunek? - Przekroczenie liczby znaków czy nie zrealizowanie tematu? Z tym tematem, to ja go wzięłam bardzo, hmmm, metaforycznie. Nie jest do spożycia = jest nie do przyjęcia (u mnie).
Tu nie chodzi o metaforę, ale o zbyt odległe skojarzenie z tematem. Tak, temat, temat... Trzeba się go naprawdę na siłę doszukiwać w tym opku. Ale tekst dobry :)

P.S. Coraz, Monte... "CORAZ". Razem, znaczy...

Awatar użytkownika
Sexy Babe
Fargi
Posty: 308
Rejestracja: wt, 22 sie 2006 23:42

Post autor: Sexy Babe »

Krótka piłka z mojej strony: ChoMooN
Najciekawsze, najlepszy pomysł, niewiele zgrzytów = głos.

A teraz wybywam. Sexy wrażenia jak wrócę.
Zbyt mało pamięci lub miejsca na dysku aby...

Awatar użytkownika
Dabliu
ZakuŻony Terminator
Posty: 3011
Rejestracja: wt, 22 sie 2006 20:22
Płeć: Mężczyzna

Post autor: Dabliu »

Cho rzeczywiście dobry tekst wysmażył. Mi się bardzo podobało...

Edit: Chociaż mało brakowało, a wylądowałby pod krechą. Otarłeś się, Cho, o złamanie ograniczenia formalnego. Bo było prawie kulinarnie... Ale tylko prawie....

Awatar użytkownika
Ignatius Fireblade
Kameleon Super
Posty: 2575
Rejestracja: ndz, 09 kwie 2006 12:04

Post autor: Ignatius Fireblade »

Własnego nie wysłałem, bo pokaszaniły mi się daty. Moja wina, choć mże to lepej... Będzie materiał na dłuższą opowiastkę. Pora na wrażenia z kilku tekstów.

Radamanthys Przesyłka
Takie s-f z przemytnikiem w roli glównej (tak myślałem na początku)... Zdziwiła mnie reakcja bossa. Taki facet moze sobie pozwolić na każdego, a gdy bohater go ciągnie za język, Goth ulega. Co to za gostek? Jak został prezesem dużej firmy, która szasta sumami z siedmioma cyframi?! Takie ciepłe kluchy idą na odstrzał w pierwszej kolejności. Tekst taki sobie. Warunek zachowany, ale za bardzo to wszystko pogmatwałeś.

ChoMooN Smakosze
Skoro była jasna jak dzień, to skad wiadomo, ze była noc? :D Nie jestem fanem s-f, z całego gatunku trafia do mnie tylko Łukianienko... Jednak Ty napisałeś coś miłego, lekkiego i zawierajacego w sobie pewną iskierkę. Było miło.

Maximus Proszę się nie denerwować
Plamka na czole? Na spalonych zwłokach!? Coś tu nie gra... Jeszcze to "Łuuup"... =.= JAkieś to pokręcone... Nie podobało mi się.

dzejes Czarny
Ciekawe, choć nasycone niedopowiedzeniami (pewnie przez limit znaków). 2k więcej i byłob świetnie. Tymczasem wyszło tylko dobrze.

Starczy. Myślę, że za jakiś czas wrócę i dokończę. Gdybym miał wybierac teraz, mój głos poszedłby do ChoMooNa. Zobaczymy jak to się dalej potoczy.
- Na koniec zadam ci tylko jedno pytanie. Co ci wyryć na nagrobku?
- Napisz: "Nie ma lekarstwa na brak rozumu".
"Black Lagoon" #10 Calm down, two men PT2

Awatar użytkownika
Cień Lenia
Zwis Redakcyjny
Posty: 1344
Rejestracja: sob, 28 paź 2006 20:03

Post autor: Cień Lenia »

Przeczytałem tekst Cho. Ciekawy pomysł i w ogóle czytało się z zainteresowaniem.

Umiarkowanie podobał się też tekst Radamanthysa, ale zgrzytał mi ten przeskok pomiędzy rozmową w biurze, a pobytem na planecie.

Chciałem jeszcze przeczytać tekst Maximusa, ale odrzuciła mnie ilość potwórzeń na początku.
Ostatnio zmieniony ndz, 28 sty 2007 17:09 przez Cień Lenia, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
Czarownica
ZakuŻony Terminator
Posty: 1495
Rejestracja: pn, 14 sie 2006 20:48

Post autor: Czarownica »

ChoMoN Smakosze

Podobał mi się pomysł, podobało mi się wykonanie. Choć normalnie zawisł tekst nad krawędzią i o mały włos nie spadł pod krechę. Nieco zbyt kulinarnie... Ale co tam. Podobało się. Bardzo przyjemna lektura.

Dzejes Czarny

No, no. Bardzo ładnie. Bardzo. Pomysł świetny, wykonanie bez zgrzytów i zastrzeżeń. Temat zgrabnie zagięty, całość zamknięta.
Tylko powiedz mi, Dzejes, co tam robi to "dŻewo"? Mam swoje podejrzenia, ale wolę to usłyszeć od Autora.
Podobało się. Jedno z najlepszych opowiadań edycji.

Monsterrat Samotność

Gdyby temat nie został potraktowany po macoszemu, dostałby mój głos. Niezwykły pomysł, wykonanie bardzo dobre. Opowiadanie ma niepowtarzalny klimat. Śliczności.
Bardzo się podobało, bardzo. Chciałoby się krzyknąć: "Chrzanić temat", ale mi nie wolno:( Głosa nie będzie. Chlip!
Coraz! Zapamiętać ;P

Yodnack

Miało nie być kulinarnie, tymczasem to opko kręci się wokół jedzenia. Ograniczenie formalne nie spełnione, a temat znalazłam w jednym zdaniu, wciśniętym w tekst jakby na siłę.
Pomysł sam w sobie nie najgorszy, ale nie na tę edycję. Wykonanie bardzo suche, surowe, drewniane jakieś takie. Tekst nie budzi żadnych emocji, nie zaskakuje.
Nie podobało się, niestety.
<gollum bunny mode on> Świeże mięsssko, hyhyhyhy... Dopsie, dopsie... >:-] Tak, tak, trzeba pisssać, wysssyłać, tak, tak, trzeba, rozwijać sssię, tak, tak... Bałdzo dopsssie, ssskarby, dopsssie... <gollum bunny mode off> - by Harna

Awatar użytkownika
Krips
Sepulka
Posty: 53
Rejestracja: sob, 04 mar 2006 14:09

Post autor: Krips »

Cień Lenia
Hmmm... Sam pomysł nie odkrywczy, ale gdybyś go dobrze wykorzystał, tymczasem... Tekst wydaje się sztuczny, taki po łebkach. W sumie w nic się nie wgłębiłeś, nigdzie nie walnąłeś po głowie... Przychodzi mi na myśl tylko jedno: odbębniłeś temat... I tylko tyle, bo sam pomysł wykorzystania tematu warsztatów jako tytułu <książki> to fajny pomysł, dający spore miejsce do popisu, bo tak naprawdę uwalnia od jarzma narzuconej tematyki, ale Ty temu nie sprostałeś, tak mi się wydaje. Nie zaciekawiłeś mnie, no może na początku trochę, ale potem tak poleciałeś, że nawet nie zdążyłem się wdrążyć w opowiadanie. Pewnie będziesz się tłumaczył limitem, ale skoro limit Cię ograniczał, to znaczy że nie dopasowałeś pomysłu do ograniczeń. No przykro mi, nie podobało mi się, bo nic po przeczytaniu nie poczułem.

Ps. I jeszcze te błędy. Sprawdzałeś opko po napisaniu? Jest kilka pozostałości po zmienianiu zdań itp.

Zablokowany