ZW NE IV - Nie rozumieją ni ptaki...

Moderator: RedAktorzy

Zablokowany

Który z tekstów przypadł Ci najbardziej do gustu?

Bard "Sąd Ostateczny"
1
4%
Hitokiri "Kara"
0
Brak głosów
Montserrat "Transakcja"
1
4%
karakachanow ***
0
Brak głosów
ChoMooN "Nowy Początek"
5
22%
BrodatyBakałarz "Adam"
0
Brak głosów
Archont "Deus ex machina"
1
4%
Dracool "Płacząca Wiosna"
0
Brak głosów
radamanthys "3682"
3
13%
Gunnar Łowca "Boże Narodzenie 2010"
3
13%
Sexy Babe "Boogie"
8
35%
Krwawy Rysiek "Chmurka"
1
4%
voodoo_doll "Rozwiązanie"
0
Brak głosów
Mały "Wsteczna ewolucja"
0
Brak głosów
 
Liczba głosów: 23

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

ZW NE IV - Nie rozumieją ni ptaki...

Post autor: kiwaczek »

Nie rozumieją ni ptaki, ni kwiecie,
Że ludzi nie ma już więcej na świecie.
I sama wiosna budząc się o świcie
Nie wie, że nasze skończyło się życie...

czyli
Zakużone Warsztaty Nowa Edycja IV

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Bard Sąd Ostateczny

Ludzkość rozwijała się w zastraszającym tempie. Począwszy od teorii względności Einsteina, która była wyjściową dla wszystkich późniejszych wynalazków, a skończywszy na komputerze ostatecznym Maca Venserga. Opanowali całą Ziemię, przestworza, lądy, oceany.
Myśleli, że osiągnęli status rasy doskonałej, homo sapiens magnificentus. Kiedy wynaleźli wszystko, co mogli wynaleźć, zaczęli odtwarzać gatunki, które wymarły przez ich pychę i żądzę władzy. Przywrócili do życia wszystkie stworzenia, które niegdyś stworzył Pan.
Pan? W tej kwestii ludzie popełnili niewyobrażalny błąd. Jak niegdyś Babilończycy, teraz oni spróbowali odnaleźć Stwórcę. Zbudowali kosmiczne statki, które przewoziły ich od planety do planety, ale mimo iż znaleźli nowe formy życia, nie dowiedzieli się gdzie On przebywa. Ich umysły były tak zadufane w sobie i ograniczone, że uznały, że jeżeli czegoś nie widać- to jest to tylko nieistniejący wymysł fantastów. Przestali wierzyć. Żyli w pokoju i w miłości, ale przestali wierzyć. Przeklęli sami siebie i żyli w przekleństwie przez wiele tysięcy lat aż w końcu On im się objawił.
Nie wiedzieli kim jest, skąd przyszedł ani czemu sprowadza zagładę. Świadomość własnej niewiedzy sprawiła, że ludzie przestawali normalnie funkcjonować. Głowili się nad tym problemem odcięci od rzeczywistości, zaplątani w sieć teorii, którą sami upletli, a która teraz okazała się zabójcza.
A co robił Pan? Był. Istniał. Pojawił się w ich świecie, aby ogłosić Sąd Ostateczny. Wiedział, co działo się na Ziemi przez ostatnie milenia, ale nie podejrzewał, że ludzkość tak się zepsuła. Przyroda cieszyła się jego obecnością, aniołowie śpiewali, a ludzie płakali z bólu. Nikt Go nie poznał. Był dla nich obcym- obcym, którego nie mogli rozgryźć, który wpijał się w ich umysły, jak pasożyty z X-555 i utrudniał myślenie. Utrudniał czynność, którą ludzkość żyła od dawna. Która stała się dla nich podstawą wegetacji, jak oddychanie. Nie mogli bez niej żyć, a świadomość, że jest Ktoś, kogo nie potrafią objąć ich genialne umysły pogrążała ich coraz badziej.
Pana ogarnął straszny gniew, który dał odczuć ludzkości. Wzywał ich kolejno do siebie, każdego z osobna i pokazywał obrazy. Obrazy piękne, obrazy straszne- przedstawiające dzieje biblijne, życie Jezusa, Marii, Apostołów. Nie skutkowało. Kulili się tylko przed jego zagniewanym obliczem, świadomi swojej bezbronności i bezradności. Wiedzieli jacy są maluczcy podług Niego- Pana Wszelkiego Stworzenia, Boga Ojca, Wiecznego Światła. Wiedzieli i płakali. Umierali z boleści, ze strachu, ginęli, bojąc się, że któregoś dnia to oni zostaną wezwani, aby stanąć przed Nim. Bali się tego dnia i umierali, chcąc odwlec nieuniknione. Rozpoczęli własną samozagładę…
A Pana zdjęła litość. Rozjaśniła się jego twarz, na powrót przybrała wyraz miłosierdzia i dobroci. Począł ich nauczać, jak kiedyś nauczał Syn, a oni z powrotem uwierzyli. Z początku ich umysły próbowały podstawić to do jakiegoś wzoru, kiedy jednak nic nie pasowało- pozostawała wiara.
Wskrzesił umarłych, aby nie pochłonęły ich ognie piekielne, odbudował świątynie w sercach ludzi i sprawił, że kochali go z powrotem. Termin Sądu Ostatecznego odwlekał się z każdym dniem jego pobytu na Ziemi. Chciał poczekać aż ludzie będą gotowi, na wstąpienie do raju. Czekał, a ich wiara powoli wzrastała i umacniała się. Pokrzepieni Pismem i sakramentami, modlili się ze wszystkich sił- nie tylko ze strachu przed karą, ale przede wszystkim z miłości do Boga.
Był jednak ktoś, kto również skorzystał na nawróceniu ludzkości. Ktoś nad kim Bóg nie ma władzy, ktoś równie jak On zapomniany i pogrzebany w otchłani czasów. Wyłonił się pośród kwitnącej ludzkiej miłości i jak niegdyś zatruł serce Ewy, tak teraz wpuścił swój jad do ich serc. Największy wpływ wywarł jednak z pomocą Nauki. Nauki, którą człowiek, jeszcze nie tak dawno czcił zamiast Boga. Chodził między mieszkaniami, przypominał o potędze techniki, rozbudzał w człowieku pierwotne instynkty. Sprawił, że ten znów zapragnął władzy i potęgi. Gatunek ludzki szybko zatopił się w grzechu, z początku trapiąc się dopiero co obudzonym sumieniem. Później jednak kłamstwo, zdrada i nienawiść przychodziły im bardzo łatwo i szybko- o wiele szybciej niż głoszona przez Boga miłość. Obrali drogę łatwiejszą, prowadzącą jednak ku zatraceniu w złu.
Na to Bóg nie mógł już nic poradzić. Nie mając władzy nad szatanem ani nad ludźmi przebywającymi w diabelskich szponach, rozgniewał się znowu i rozpoczął Sąd Ostateczny.
Jego gniew sprawił, że ludzie jeszcze raz upadli na kolana i błagali o przebaczenie- tym razem, nie posłuchał ich, widząc jak szatan kuli się między nimi i błaga również- tylko po to, aby potem rozpocząć swoje dzieło od nowa. W raju, na Ziemi, gdziekolwiek by się nie znalazł rozpuszczałby tylko swoje złowrogie sieci i łapał w nie słabych grzeszników.
Kiedy Sąd Ostateczny został rozpoczęty otworzyły się Bramy Edenu i Otchłanie Piekielne. Bóg stanął po środku i każdego człowieka zsyłał tam, gdzie było jego miejsce. Do piekła.
I tak właśnie wygląda Ziemia. Ziemia, która stworzona przez Boga została Nowym Rajem. Wrócili na nią Święci, zagościli Apostołowie. Wszyscy jako niewidzialne duchy, poszukujące miejsce, gdzie przyszli na świat. Zagościliśmy tu na dobre. Nie jesteśmy już ludźmi.

Nie rozumieją ni ptaki, ni kwiecie, że ludzi nie ma już więcej na świecie…

To jest nasza nagroda, za żywot pełen miłości i dobroci.

Św. Piotr

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Hitokiri Kara

Mały chłopiec kopnął żabę, a ta potoczyła się i zatrzymała na najbliższym drzewie. Dziecko z okrutnym uśmiechem ruszyło ku usiłującemu uciec stworzeniu. Gdyby żaba mogła krzyczeć, z pewnością teraz by to robiła.
- Nie bój się, nie bój – mruknął chłopiec. Wziął płaza do ręki i z chorą fascynacją patrzył, jak stworzenie próbuje uciec. Taaaak, tę część zabawy lubił najbardziej; patrzeć jak zwierze rozpaczliwie walczy o życie, a to czy przeżyje zależy od niego. Wtedy czuł się potężny. Tylko wtedy, wśród ludzi zawsze był na straconej pozycji. Wyszydzany, poniewierany, nienawidził ich wszystkich. Nikt nie stawał w jego obronie; kto by się przejmował odmieńcem o kolorowych oczach?
Kiedyś zapłacą za wszystko. Przekonają się, że odmieniec jest czegoś wart.
- Żabko… – zaśmiał się chłopiec. Delikatnie położył ją na ziemi, wiedział, że nie ucieknie daleko. Odwrócił się, szukając kamienia.
Jest! Duży, ale dobrze pasujący do dłoni. Będzie w sam raz. Spojrzał w miejsce, gdzie zostawił żabę. Przez cieniutkie źdźbła trawy prześwitywał piasek, ale żaby nie było.
Poczuł złość. A szykowała się taka dobra zabawa!
Po krótkiej chwili wstał i ruszył przed siebie. Znajdzie się inną żabę. Albo żuka. Cokolwiek, na czym będzie mógł się wyżyć.
Lekki wiatr poruszał koronami drzew i pobudzał liście do szumu. Śpiewały ptaki, a pod nogami chłopca trzaskały pękające gałęzie. Typowe dla lasu odgłosy.
Usłyszał gniewny pomruk, zatrzymał się i spojrzał w górę. Zamarł na widok rysia stojącego na konarze rozłożystego drzewa i najwyraźniej szykującego się do ataku. Kocur skoczył z gałęzi, nie czekając aż ofiara otrząśnie się z szoku. Chłopiec w ostatniej chwili, instynktownie obrócił się tak, by zwierze nie spadło mu na pierś i nie przegryzło gardła. Krzyknął gdy ryś przewrócił go na ziemię i wbił zęby w ramię.

***
Trochę dalej, nieopodal strumienia stała wysoka, jasnowłosa kobieta i przyglądała się umierającemu dziecku. Słyszała rozpaczliwy krzyk, widziała jak próbuje się bronić, jednak nie miało szans w starciu z doświadczonym drapieżnikiem.
Pani Natury mogła powstrzymać rozwścieczone zwierzę, ale nie chciała. W ten sposób okrutny człowiek zostanie ukarany.
Żaba, w dłoniach kobiety poruszyła się, jakby zniecierpliwiona. Pani Natury oderwała wzrok od rzezi, kucnęła nad brzegiem rzeczki i wypuściła stworzenie. Wstała, przyglądając się jak odpływa, póki nie zniknęło jej z oczu.
Liście szumiały, lecz kobieta tym razem nie zwróciła na to uwagi. Jej umysł wypełniły ponure myśli. Wśród nich jedna, która za nic nie dała się odpędzić.
Myliła się.
Ludzie, odrażające istoty, które podporządkowały sobie cały świat. Bezwzględni i okrutni, nie tylko dla siebie, ale i dla przyrody. Z dnia na dzień niszczą ją, nie słyszą krzyku cierpienia.
Ona słyszy, a także odczuwa jej ból, jednak cały czas miała nadzieję, że ludzie się zmienią i zrozumieją swój błąd. Nieliczni wiedzą, że trzeba dbać o otaczający świat, jednak jest ich tylko garstka. Większość lubuje się w zadawaniu bezsensownego okrucieństwa, tak jak ten chłopiec. On już został ukarany. A inni?
Nawet nie zauważyła, kiedy doszła do skraju lasu. Chwilę spoglądała na wysokie, kamienne mury i dymy wznoszące się do nieba, po czym zamknęła oczy. Wyobraźnia natychmiast podsunęła obraz przyszłości. Świat zapełniony kamiennymi twierdzami, niebo zasnute przez smog, wymierającą przyrodę.
Oni się nie zmienią, będzie jeszcze gorzej.
Zacisnęła pięści. Podjęła decyzję.
Koniec nie będzie głośny, szybki i spektakularny. Po co robić krzywdę światu, skoro są łagodniejsze sposoby?
Kobiety przestaną rodzić, ludzie będą wymierać wiele lat, próbując zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, jednak bezskutecznie. W końcu znikną, a wraz z nimi całe zło i świat odetchnie z ulgą.
Tym razem Pani Natury nie zamierzała dać im szansy. Mieli ich wiele, marnowali każdą i przez setki lat niczego się nie nauczyli. Teraz za wszystko zapłacą, a świat nie będzie po nich płakać.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Montserrat Transakcja

Coś się zmieniło, myślał Jansen wpatrując się w Karolinę spod na wpół przymkniętych powiek. Była dokładnie taka jaką ją zapamiętał, szczupła, wysoka, ciemnowłosa. A jednak… Obserwował jak się krząta, jak płynnie się porusza przygotowując mu herbatę i wykładając na porcelanowy talerzyk kilka ciastek. Nie mógł oderwać od niej oczu.
Trudno było uwierzyć, że spędził bez niej całe trzy lata, błąkał się po gwiezdnych układach nie myśląc o jej twarzy, o drobnych palcach, o długich, prostych, ciężkich włosach.
Była po prostu piękna.
Chwilę temu, gdy siedziała, odprężona i uśmiechnięta, słuchając jego opowieści o międzygwiezdnych wojażach, wydawało mu się, że trafił do nieba. Spodziewał się wymówek i płaczu, oskarżeń, że zostawił ją samą i wybrał karierę, ale został zaskoczony. Karolina powitała go łagodna i cicha. Wspaniała.
Teraz znów usiadła naprzeciwko i uśmiechnęła się. Dotknął jej ręki, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna - była chłodna i obca w dotyku. Kiedyś znów będziesz całkiem moja, pomyślał. Moja mała, kochana, wierna Karolinko.
- Opowiedz co się tu działo – szepnął przyciągając jej dłoń do ust - Jestem ciekawy, tyle rzeczy jest dla mnie nowych, nieznanych…
- Tutaj? Nic się nie działo. Zupełnie nic. Nudno.
Roześmiał się czekając na figlarny błysk w oku, na mrugnięcie, ale nie dała mu żadnego znaku. Poczuł się zakłopotany i niepewny. Coś się zmieniło, pomyślał. Ja się zmieniłem. Nie myślę już jak normalny człowiek. Tyle czasu…
Przyciągnął ją do siebie pragnąc wynagrodzić lata samotności i czekania. Wdychał ciepły zapach skóry, włosów, całował szyję i kark. Poddała się pieszczotom niemal natychmiast, ale w jej ruchach nie było tej namiętności, nie było żaru. Oparła się o niego, ciężka i bezwładna, niczym szmaciana lalka.
- Co się stało? – zapytał cicho.
Spojrzał jej w oczy. I westchnął.
Właściwie nie wiedział co dokładnie go przeraziło, kolor miały ten sam co zawsze, ciemny i tajemniczy, identyczny migdałowy kształt i urodę. Ale były puste. Niczym szklane kulki albo guziki naszyte pluszowej maskotce.
Odsunął dziewczynę od siebie i usiadł. Uśmiechnęła się do niego ślicznie i zaczęła krzątać się po kuchni.
- Karolina, co się stało? – zapytał ponownie, usiłując się uspokoić.
Wzruszyła ramionami.
- Nic.
Zacisnął pięści.
- Masz kogoś? Powiedz. Ja wiem, że postąpiłem wobec ciebie źle, że… Myślałem, że zrozumiałaś. Wiem to moja wina. Jeśli kogoś masz…
- Nie mam.
I znów nic. Żadnych emocji w głosie. Podeszła i pocałowała go prosto w usta, a on z trudem powstrzymał gest obrzydzenia. Jej wargi, zawsze tak ciepłe i czułe, były teraz zimne niczym u topielicy. Coś się stało, pomyślał. Chwycił ją za nadgarstek i delikatnie przyciągnął do siebie spoglądając głęboko w oczy, puste i obojętne, nieludzkie.
- O co chodzi? – szepnął.
W tym momencie włączyło się radio, nadało krótki komunikat i zgasło znowu, niczym groteskowa, elektroniczna wróżka. Karolina spojrzała w tamtą stronę.
- Czasem tak się dzieje. Zepsute jest.
Jansen siedział zmrożony, zdrętwiały, zaciśnięte pięści rwały bólem. Język był suchy, z trudem formował słowa.
- Czekaj… - wychrypiał w końcu Jansen. – O czym w radiu mówili?
Wzruszyła ramionami.
- A, takie tam. Nie ważne.
Chciała wstać, ale chwycił ją mocno za ramiona i posadził z powrotem. Odwróciła się ku niemu obojętna, spokojna.
- Boli. – oświadczyła.
- To było jakieś słuchowisko, prawda? Teatr radiowy, tak? Karolina, odpowiedz!
Zdjęła jego ręce z ramion i podniosła się powoli.
- Wszyscy nowoprzybyli na Ziemię są zobligowani do złożenia przysięgi. Ty i Daniel i Arik też…
- Przysięgi…?
- Tak. Kilka słów. Zresztą, nie ważne.
Czuł, że blednie, że robi mu się słabo. Wiedział już co się stało, audycja była krótka, ale treściwa. Jeszcze kilka lat temu nie uwierzyłby, ale teraz, spoglądając w puste oczy Karoliny wierzył we wszystko. Choć tak bardzo, przemożnie nie chciał uwierzyć.
- Karolina, mów. Kto to są Wielcy?
- Nic nie wiesz… – zmarszczyła czoło, a potem westchnęła – To było nie tak dawno temu. Odwiedzili nas w czasie jednej ze swoich podróży. Przywieźli ze sobą technologię, o jakiej nam się nie śniło. Doskonałą.
- Obcy? – zapytał, ale nie zwróciła na niego uwagi. Jej oczy rozszerzyły się.
- Chcieliśmy być podobni do nich, zazdrościliśmy im wiedzy, zazdrościliśmy im potęgi A oni nam to wszystko podarowali. Wiesz? Za darmo.
- Darmo…?
- Za głupstwo. Daliśmy im nasze dusze.
Zrobiło mu się zimno, przeraźliwie zimno. Karolina znów zakrzątnęła się po kuchni.
- Dusze…?
- To tylko słowo, Jansen. Coś takiego jak dusza nie istniało nigdy i istnieć nie będzie. Jest zupełnie bezwartościowa.
Zaległa cisza. Głucha, ciężka cisza. Jansen czuł, że stało się coś, czego nie będzie można już cofnąć, coś strasznego, czego sam do końca nie rozumiał.
- Kłamiesz - powiedział bezsilnie.
Uśmiechnęła się do niego, a on patrzył w jej oczy, puste, zimne, obojętne. Obce. Martwe.
I wtedy właśnie zrozumiał. Wypadł na zewnątrz, nie mogąc na nią patrzeć, bo była jak truchło, jak lalka o twarzy jego dawnej kochanki. Straszna.
Na ulicy panowała cisza, choć na chodnikach kłębiły się tłumy przechodniów. Szli bez jednego słowa, bez szmeru, każdy w swoją stronę, obojętnie, spokojnie. Całe kolumny bezdusznych manekinów. A nad miastem, którego prawem od wieków był gwar i hałas, wisiała upiorna, przytłaczająca cisza. Gdzieś u góry, na jaskrawym billboardzie uśmiechała się twarz suchego, drobnego człowieczka o zielonkawych oczach i wielgachnym nosie. Napis pod spodem głosił „Wielcy dali nam wszystko. Dziękujemy”.
Jansen upadł na kolana i zaczął krzyczeć.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

karakachanow ***

Źdźbło trawy porusza delikatna bryza niosąca subtelny zapach morskiej soli. Z ruin domu osypują się kolejne okruchy tynku, odsłaniając jaskrawoczerwoną cegłę murów. W całym mieście rozlega się świergot ptaków. Nowonarodzony niedźwiadek baraszkuje na pozostałościach po kasie amfiteatru. Na szczycie schodów dawnego spichlerza szczur ze stoickim spokojem próbuje rozgryźć skorupę orzecha, gdy z wonnych zarośli porastających kruszejący parapet spada mangusta, zabijając go jednym szybkim ruchem szczęk. Rozejrzawszy się spokojnie na boki, wraca do swoich młodych ukrytych w norze wykopanej pod starą tabliczką opatrzoną napisem "Generalny Komisarz Sanitarny Marchii Laskerburskiej". Strach przed człowiekiem, wnykami czy myśliwymi jest obcy tym sennym pozostałościom po mieście.
A miało być tak pięknie. Marchia Laskerburska, na oceanicznym wybrzeżu Trybunatu Tukums, słynęła jako świat wiecznej wiosny i pasjonujących rozgrywek politycznych. Bogaciła się na tranzycie dóbr w głąb trybunatu. Biblioteka Laskerburska zebrała najbogatszy księgozbiór, jaki kiedykolwiek widziały oczy pana czterdzieści i cztery. Laskerburskich bibliotekarzy nie odstraszały nawet broszury na temat pielęgnacji odcisków z trzeciego tysiąclecia. Każde słowo drukowane znajdowało swój przytułek w przepastnych magazynach książnicy. Dziś to tylko przekrojowe studium biologii korników i innych żyjątek żywiących się celulozą. Obrastając w swój metaforyczny owadzi tłuszcz nie pamiętają o ludziach, którym te książki miały służyć.
A miało być tak pięknie. Życie toczyło się swoim, od tysiącleci ustalonym rytmem. Pelargonie kwitły w skrzynkach na balkonach, migdałowce na skwerach pachniały upajająco. Od miesięcy nie widziano żadnego szczura w magazynie zbożowym, a żaden wilk nawet czubka nosa z lasu nie wychylił. Wszyscy mieszkańcy Laskerburga przygotowywali się na wieczorną ucztę z okazji górowania Księżyca. Nie zdarzyło się to od 186 lat, więc kapłani zarządzili wystawne uroczystości dziękczynne.
A miało być tak pięknie. Stoły już się uginały pod ciężarem dzików pieczonych w całości, ośmiornic w sosie własnym oraz innych frykasów. Archiprzeor Laskerburga ze swojego miejsca u szczytu stołu zabierał się do wygłaszania kazania. Każdy antycypował oczekujące go rozkosze podniebienia.
W tamtym momencie przestało być pięknie. Z nieba spadła pierwsza kropla deszczu. Druga. Trzecia. Nikt nie zwrócił na to uwagi - ot, taki rześki, wieczorny deszczyk jak setki innych. Lecz to nie był zwyczajny deszczyk. Przy czwartej kropli ktoś wyczuł kwaśno-gnilny zapaszek. Po chwili wszystko zaczęło pokrywać się czarną, cuchnącą mazią. Ucztę zakończono natychmiast. Archiprzeor ogłosił, że nad miastem niechybnie zaciążyła klątwa. Ktoś musiał popełnić straszliwą zbrodnię.
Następnego dnia setki egzegetów ruszyły do pracy. Magazyny biblioteki aż huczały od wytężonej pracy. Biuro Generalnego Komisarza Sanitarnego zajęło dziesięciu opatów i pilnie zaczęło przeglądać teczki osobowe wszystkich mieszkańców marchii. Tysiące skautów pana czterdzieści i cztery poszukiwało znaków na niebie i ziemi.
Po tygodniu wszyscy zebrali się w tym samym miejscu, tonąc po kostki w błotnistej mazi. Archiprzeor ogłosił grobowym głosem wyniki prac egzegetów:
"Znaleziono 1031 dowodów na grzechy Laskerburga. Unieszczęśliwialiśmy się okrutnie i wzajemnie na 404 sposoby. A miałem Laskerburg za takie spokojne miasto.
Odkryto 338 przepowiedni, które zwiastują koniec świata i wiążą się z nagłą inwazją czerni.
Pan czterdzieści i cztery na 563 sposoby dał nam do zrozumienia, że nas nie kocha i nigdy nas kochał nie będzie.
Nie ma dla nas nieba.
Nie ma dla nas szczęścia.
Nie ma dla nas przyszłości.
Jako najwyższy sługa pana czterdzieści i cztery podjąłem decyzję za was. Idziemy na śmierć. To jedyne rozwiązanie. Pan czterdzieści i cztery nas już nie kocha!!! Chcę być przeklęty pierwszy, umrę pierwszy rzucając się do morza. Ostatni zginie mój następca - przeor Truong. Pójdźcie za mną!"
I poszli. Wiadomo było, gdzie - w całej Marchii jedynie Skała Końca stała nad odpowiednią groźną głębią. Pomaszerowali tam w absolutnej ciszy, z wyrazem ostatecznej desperacji na twarzy. Nawet śpiew ptaków nie zmącił czarnego milczenia w czarnym krajobrazie. Wszyscy, ogarnięci pamięcią o nieogarniętej złości pana czterdzieści i cztery, chcieli być przeklęci pierwsi. Niektórzy na własne oczy widzieli jego ziemiozstapienie w Mołodecznie. Po godzinie ostatni, zdesperowany przeor Truong skoczył w przepaść.
A miało być tak pięknie. Dziś w ruinach ogarniętych świeżym zapachem łąki życie toczy się dalej. Mangusta znów czai się na szczury, a zdziczałe do cna kozy szczypią soczystą trawę. Nikt i nic już nie pamięta ludzi. Wszystkie istoty w błogiej sytości wciąż uważają jedynie na oswojone niebezpieczeństwo. Wilk może czyhać za rogiem tego starego ratusza, ale sarna powinna być szybsza od wilka... I będzie tak aż do końca świata. Czyż to nie jest piękne? Po co światu ludzie?

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

ChoMooN Nowy Początek

Znajome kształty ziemskich kontynentów z błękitem oceanów, soczystą zielenią tropikalnych lasów i pastelową żółcią pustyń, powitały nas z powrotem w domu. Podziwiając ją z orbity, czuliśmy się, jakbyśmy tak naprawdę nigdy nie opuścili kochających uścisków jej grawitacji.
- Dziesięć lat. – westchnął Michaił pieszczotliwie obejmując Katrinę.
- Dodaj dylatację czasu, paradoks bliźniąt, te sprawy... tam minęło ponad drugie tyle. – odparła.
- Fizyka to twoja działka, kochanie. - Zazdrościliśmy Michaiłowi i Katrinie. Oni przynajmniej wracali razem. - Ciekawe, czy dużo się zmieniło.
Wtrąciłem jakiś żart o podatkach i politykach. Ktoś inny powiedział coś zabawnego o seksie. Wszyscy wybuchli śmiechem.
Wtedy śmialiśmy się ostatni raz. Miało zmienić się dużo więcej, niż podejrzewaliśmy.

Cisza radiowa wokół ziemi była tak głęboka, że można było usłyszeć kosmiczny szum. Bez ziemskich systemów namierzania lądowaliśmy na ślepo.
Skończyło się katastrofą. Uderzyliśmy o grunt bezwładnie, niczym kawałek kosmicznej skały. Sprasowane impetem stalowe konstrukcje systemów podtrzymujących życie zamieniły się w wymyślne narzędzia tortur i śmiertelne pułapki rodem z najgorszych koszmarów. Michaił, Bruno, Nadia, Vlad... wszyscy zginęli na miejscu, albo wykrwawili się na naszych rękach. Tylko ja i Katrina przeżyliśmy.
Pierwsza chwila po opuszczeniu kosmolotu była nierealna jak sen. Dżungla nieznanych form i barw. Powichrowane drzewa o bezkształtnych brunatnozielonych liściach. Czerwonawe kolczaste krzaki krasnorostów. Przerośnięte liliowce wyglądające niczym grzyby. Długowłose czarnozielone mchy i niebieskożółte krzewy alg. Dziki podmorski ogród, który wbrew logice wypełzł na powierzchnię. Do tego duszna, słona wilgoć powietrza pomieszana z cmentarną ciszą wymarłej planety.
Martwych pochowaliśmy w podmokłej okrzemkowej glebie. Katrina długo płakała przy grobie Michaiła, zanim przekonałem ją, że musimy stąd iść.

Autostradę znaleźliśmy kolejnego dnia. Opuszczona wielopasmowa droga cięła dżunglę niczym rzeka czarnej magmy. Pordzewiałe truchła samochodów walały się bezładnie, jak upuszczone zabawki. Oniryczna flora dzielnie walczyła z asfaltem. Cienkie tętnice korzeni niczym morskie węże nurkowały i wyłaniały się z czarnej nawierzchni.
Katrina mówiła coś o jakiejś anomalii dylatacji. Zrozumiałem tylko tyle, że nie było nas o dużo dłużej niż 20 lat.
Ruszyliśmy drogą na wschód.

Głodni i spragnieni byliśmy już na skraju wycieńczenia i beznadziei, gdy dostrzegliśmy na horyzoncie strzeliste bryły drapaczy chmur. Szliśmy ku nim jak ku latarniom, mimo że nie płonęło tam najmniejsze światło. W ciemnościach nocy nawet nie dostrzegliśmy zarośniętych ruin przedmieścia.

Ze wschodem słońca miasto powitało nas oczodołami pustych okien. Szklane wieżowce, niegdyś duma inżynierów, okazały się ledwo trzymającymi pion, wychudzonymi szkieletami z betonu i stali. Gdzieś niewiele pod ich szczytami widać było granicę transgresji oceanicznej, poniżej której całe miasto znaczyła biel wytrąconej morskiej soli, a z każdą kolejną kondygnacją frontony budynków były coraz gęściej upstrzone piegami spetryfikowanych małż, ukwiałów i rozgwiazd. Najniższe piętra przypominały zapuszczone dna statków. Ulice - wysuszoną rafę koralową.
Cały poranek spędziliśmy bezowocnie szukając jakichś śladów bytności człowieka.

Koło południa nadszedł sztorm. Rzucił się na to anonimowe miasto z całą pierwotną wściekłością swojego żywiołu. Huragan, ściany deszczu, artyleria gradu, łańcuchy piorunów, powódź. Miasto stało jednak niewzruszone, jakby widywało już wielokrotnie gorsze oblicza apokalipsy.
Schowaliśmy się na piętrze zrujnowanej kamienicy. Udało mi się rozpalić ogień na spróchniałym drewnie przedpotopowych mebli. Długo siedzieliśmy bez słowa zaabsorbowani magią płomieni, gdy nagle Katrina wybuchła histerycznym płaczem. Przysunąłem się bliżej, objąłem ją opiekuńczym ramieniem i pocieszałem obietnicami bez pokrycia. Nie powstrzymałem jej, kiedy nagle zaczęła mnie całować, wciąż ze łzami w oczach. Wręcz przeciwnie, bez namysłu odpowiadałem pieszczotami na jej pieszczoty. Był w tym jakiś pierwotny determinizm. Rozpaczliwy obowiązek ostatnich ludzi na ziemi. Samolubny gen walczący o przetrwanie. Rozsądek, moralność, miłość... były już tylko zdegustowanymi podglądaczami tańca naszych ciał.
A kiedy skończyliśmy, uwierzyłem, że może nam się udać.
Zaczniemy wszystko od nowa. Umiemy krzesać ogień, wytwarzać narzędzia, budować proste maszyny. Nauczymy się tego świata, jego reguł i cykli. Zaadoptujemy się, a potem zaczniemy go zmieniać. Nadamy jego stworzeniom nazwy, by przestały być obce. Zniewolimy je i zaczniemy hodować. Spłodzimy dzieci i nauczymy je wszystkiego. Odbudujemy ludzkość i na nowo obejmiemy Ziemię we władanie.
Te pół-sny pół-plany kołysały mnie, gdy zasypiałem wczorajszej nocy tuląc Katrinę, niczym skarb.

A dziś rano znalazłem ją martwą. Wisiała na jednej wysuszonych lian obrastający kamienicę.
Podjęła decyzję za nas oboje.
Nie pozostało już nic innego.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

BrodatyBakałarz Adam

Powiew wiatru ożywił uśpione zmysły. Nim jeszcze zdołał otworzyć oczy i poruszyć przyzwyczajone do bezruchu powieki już wiedział, że to wiosna. Czuł ją. Niemalże widział jej widmo przenikające ciemność.
Wciągnął w nozdrza powietrze. Rześkie, pachnące tysiącem woni kwiatów i drzew. Usłyszał odległe ćwierkanie rajskich ptaków. Zapragnął się obudzić.
Pogrążone we śnie ciało zaczęło ożywać niczym przyroda po przeminięciu zimy. Poruszył palcami u rąk. Po chwili podniósł nogę. Odetchnął ciężko zmęczony nagłym wysiłkiem. Pamiętał, że kiedyś był silnym i zdrowym mężczyzną. Dobrze. Mózg już pracował normalnie.
Skupił całą swoją energię, żeby otworzyć oczy i zobaczyć świat. Uniósł powieki na pewną wysokość. Opadły. Nie miał siły, by spróbować jeszcze raz. Był zbyt słaby, aby żyć jak dawniej.
Pamięć tłoczyła mu w świadomość wiele rzeczy. Ogrom wiedzy, którą musi posiąść człowiek, żeby przeżyć w świecie wielkich wieżowców, komputerów i telefonów komórkowych.
Był jednym z wielu mieszkańców wielkiego miasta. Z wyższym wykształceniem pracował jako barman w nocnym klubie ze striptizem. Nie miał wyjścia. Przy wskaźniku bezrobocia osiągającym dwadzieścia procent każda praca była błogosławieństwem.
- Adamie!
Nie był to głos żadnego ze zwierząt. Nie należał też do człowieka. Był ponadnaturalny!
- Adamie! Wstań! – rozkazywał.
Ciało śpiącego mężczyzny bezwolnie poddało się nakazowi. Powieki bez wysiłku podniosły się. Pod wpływem jasnego światła słońca źrenice Adama uległy zwężeniu.
Odruch Pawłowa. – rzuciła pamięć.
- Wstań, Adamie. Jahwe chce cię widzieć. – kontynuował cierpliwie głos.
Mężczyzna wstał lekko. Już nawet nie mrużył oczu. Przyzwyczaił się do słonecznego światła. Mógł rozeznać się w sytuacji. Stał na środku ogrodu. Pod naturalnym, błękitnym niebem.
W świecie wszechobecnych kopuł Fullera osłaniających całe miasta, nikt nie zakładał ogrodów na środku spalonej słońcem pustyni.
Dziwne…
Adam z niedowierzaniem rozejrzał się wokół siebie. Ośmielił się nawet dotknąć kory drzewa, które kiedyś było nazywane modrzewiem polskim (tak głosiła mosiężna tabliczka), unikatowym, wytrzebionym jeszcze przed końcem dwudziestego pierwszego wieku reliktem.
- Zaskoczony? – zapytał głos za plecami mężczyzny.
Człowiek odwrócił się. W otoczeniu dwóch uskrzydlonych lwów o płomiennych grzywach stał anioł z lśniącym mieczem w dłoniach.
Anioły nie istnieją. To tylko biblijne bajki. – gorączkowo pracował umysł obudzonego.
- A religia to opium dla mas. Tak was uczyli? – uśmiechnął się jeden z wielkich kotów.
Młodzieniec otworzył szeroko oczy.
Czytają moje myśli!
- Nie tylko. – mruknął lew.
Anioł uciszył towarzysza łagodnym ruchem dłoni.
- Pan chce cię widzieć. Bądź łaskaw zaczekać przez chwilę.
Adam chciał zadać tyle pytań. Zbyt wiele kwestii było nierozwiązanych, a trzy skrzydlate osobniki zniknęły. Dosłownie wyparowały.
- To tylko urojenie. Spokojnie, człowieku. Tylko spokojnie. – zaczął oddychać głęboko.
- Nie jest to urojenie. To rzeczywistość.
Kolejny głos. Adam zakręcił się wokół. Na niewielkiej chmurze siedział siwy mężczyzna.
- Kim jesteś?! Gadaj, co tu się dzieje do kurwy nędzy!
Nadwątlone masą niezwykłych rzeczy nerwy Adama puściły.
Starzec zmarszczył brwi.
- Nie podnoś głosu. – powiedział cicho, ale zdecydowanie.
Adam popatrzył gniewnie. Poczuł, że ktoś sobie z niego głupio żartuje.
- Jestem Bogiem twoich ojców. Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba.
- Co? – zapytał młodzieniec nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał.
- Nazywaj mnie jak chcesz. Pan, Allach, Jahwe… To nie ma znaczenia.
- Dlaczego tu jestem? – wykrztusił Adam.
- Ponieważ świat zatoczył koło. Spełniło się Niewypowiedziane Słowo.
- Mów jaśniej, Boże. Gdzie są inni ludzie?
Pan zsiadł z chmury.
- Nie ma. Zostałeś tylko ty żeby dopełnić mojej przysięgi.
Adam wzruszył ramionami. Nie miał nic przeciwko, ale chciał wiedzieć w czym rzecz.
- Widzisz – Bóg patrzył na jedno z drzew ogrodu. – Na początku było Słowo. Stworzyłem ten ogród pośród pustkowi.
- No i…?
Allach westchnął.
- To będzie orka na ugorze. – mruknął sam do siebie. – To Eden. Raj.
- No i…? – młodzieniec nadal nic nie rozumiał.
- Osadziłem w nim człowieka, Adama. – Jahwe zerknął na mężczyznę. – Teraz świat zatoczył wielkie koło.
Mężczyzna popatrzył na Wiekuistego. Pojął w końcu.
- Pierwszy i ostatni. – powiedział głucho.
- Alfa i Omega. Niewypowiedziane Słowo musi zostać wypełnione. – odrzekł ponuro.
Pod stopą Adama skrzypnęła łamana kość. Mężczyzna popatrzył na ziemię. Wąż leżał bezładnie ze zmiażdżoną czaszką.
- Wypełniło się. – szepnął Bóg chwytając oburącz głowę Adama. – Nieprzyjaźń też położę między tobą i niewiastą, i między nasieniem twoim, i między nasieniem jej; to potrze tobie głowę. Adam mu będzie na imię.
Młodzian skinął głową. Księga Genesis.
Bóg tchnął i ciało mężczyzny opadło na trawę.
- I nastanie Nowe Jeruzalem.
Przed Panem stanął serafin.
- Oto skończyło się życie rodzaju ludzkiego. – skłonił się.
I tylko ptaki ćwierkały jak zawsze nic nie rozumiejąc… Dla nich nic się nie zmieniło. Nadeszła wiosna.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Archont Deus ex machina

Roth wypił następny kieliszek wódki. Czuł smród własnego ciała. Zresztą w tym barze śmierdzieli wszyscy i w zasadzie nikomu to nie przeszkadzało. Tak jak pozostali, przychodził tu wczesnym wieczorem, a wychodził późnym rankiem. Miał, jak każdy, swoje powody. Życie bez niej i tak nie ma sensu, pomyślał. Zapalił fajkę i wskazał barmanowi pusty kieliszek.
*
Trzy lata wcześniej. Rok 2104.
- Roth, kochanie, gdzie jesteś?! – Krzyknęła Kate, zamknąwszy wejściowe drzwi. Mieszkali w apartamencie w jednym z pilnie strzeżonych miasteczek. Żyli tu głównie bogaci i bardzo bogaci obywatele kraju.
- W salonie - krzyknął Roth.
- Kochanie, udało się - oznajmiła Kate, ucałowawszy męża. - Załatwił. Tata wszystko załatwił. Jesteśmy w kolejce do transplantacji!
Roth nagle wstał i wyszedł bez słowa. Odnalazła go na balkonie. Palił papierosa.
- Kochanie - Kate przytuliła się do pleców mężczyzny. - To nasza jedyna szansa.
- Szansa? Na co, Kate?
- Wiesz, że wcześniej czy później nas dopadnie. Dziś, jutro, za miesiąc? Wirus dotrze wszędzie.
- Nie dam się zamknąć w puszce złomu - powiedział ledwie słyszalnym szeptem.
- Kocham cię, Roth - stanęła obok i spojrzała w zeszklone oczy męża. - Chcę być z tobą na zawsze.
*
„Komisji nie udało się ustalić pochodzenia wirusa Timuragiego. Do końca XXI wieku z powodu powikłań na całym świecie zmarło ponad trzy miliardy ludzi. Szacuje się, że do 2150 roku liczba ludności spadnie do około dwóch miliardów. Do końca XXII wieku rodzaj ludzki przestanie istnieć. Próby odnalezienia szczepionki nie powiodły się. Jedyną nadzieją na przetrwanie cywilizacji w jakiejkolwiek formie jest kontynuowanie procesu komercyjnej transplantacji” - fragment wstępu do tajnego raportu Międzynarodowej Komisji Ekspertów (2101 rok).
*
Lekarz stał nieruchomo. Najprawdopodobniej przeglądał w pamięci otrzymane wyniki badań. Serce Kate waliło tak mocno, jakby chciało wydostać się z ciała i uciec ze szpitala. Nigdy nie można było być pewnym rezultatu.
- Wygląda na to, że jesteście zdrowi, a to oznacza, że możecie zostać poddani transplantacji - oznajmił wydobywający się z głośników głos.
Lekarz był zapuszkowany. Roth lubił to określenie. Wprawdzie nie wiedział, na czym polega cały proces od strony technicznej, ale dla niego było to po prostu przetransportowanie mózgu do czegoś w rodzaju mechanicznego walca na kółkach.
- Jutro dokonamy procesu - zacharczały głośniki.

Po powrocie do domu Roth otworzył puszkę piwa. Było ciepłe, takiego nienawidził, ale wypił praktycznie duszkiem. Usiadł przed akwarium. Ciemnopomarańczowe rybki zatańczyły tuż pod powierzchnią wody. Kate weszła do pokoju z talerzem kanapek.
- Wiesz - zagadnął Roth - chciałbym, abyśmy byli rybkami. Pływalibyśmy w akwarium i byli szczęśliwi.
Po chwili spojrzał na żonę. Schowała twarz w dłoniach. Podszedł i przytulił ją. Płakała.
- Zrobisz to dla mnie? - zapytała drżącym głosem. - Boję się, Roth. Boję się umrzeć od wirusa i boję się życia w puszce.
Pocałował mokry od łez policzek.
- Zawsze będę z tobą, Kate.
Kochali się całą noc. Za każdym razem, gdy zbliżenie dobiegło końca, Kate wtulała się w szerokie ramiona Rotha i płakała, a on głaskał jej długie, czarne włosy i całował policzki. Kocham cię, Kate - szeptał czule - wszystko będzie dobrze.

W szpitalu już nie rozmawiali. Podczas kolejnych badań jedynie patrzyli sobie w oczy. Wreszcie nadszedł czas rozpoczęcia procesu. Do pomieszczenia, w którym czekali, wjechał ojciec Kate.
- Już czas - dźwięk zaburczał w głośnikach. - Kate, ty pierwsza.
Spojrzała na Rotha. Dała mu całusa w usta i wyszła za ojcem. Roth pozostał sam. W głębi duszy wiedział, że wolałby żyć z Kate jeszcze choćby rok jako człowiek, niż spędzić z nią wieczność jako maszyna. Zrobię to dla niej, stwierdził stanowczo. Po godzinie do pokoju wjechał ojciec Kate.
- Kochasz Kate, prawda?
- Nie rozumiem.
- Posłuchaj - mechaniczna puszka zbliżyła się do mężczyzny. - Niestety, nie udało mi się załatwić transplantacji dla was dwojga. Są ludzie bogatsi i bardziej wpływowi ode mnie.
- Co? - nie nadążał Roth.
- Wiem, że ona nigdy by się na to nie zgodziła, gdybyś ty się nie zgodził. Tylko w ten sposób mogłem uratować jej życie.
- Ty skurwysynu, oszukałeś ją! - Roth chciał rzucić się na teścia, ale mechaniczna ręka powstrzymała go, porażając delikatnie prądem.
- To nie wszystko, Roth. Muszę jej powiedzieć, że nie przeżyłeś transplantacji. Dlatego chcę, abyś wyniósł się z miasta. Zrób to dla niej.
- Jesteś łajdakiem.
- Po prostu ratuję córkę.
- Tak myślisz? - Mężczyzna spojrzał w przymocowaną do górnej części walca kamerę i wyszedł.
*
Roth podniósł kieliszek, ale jego wzrok przykuła przymocowana pomiędzy butelkami z alkoholem drewniana tabliczka. Wypalone na niej słowa czytał już chyba po raz setny:
„Nie rozumieją ni ptaki, ni kwiecie,
Że ludzi nie ma już więcej na świecie.
I sama wiosna budząc się o świcie
Nie wie, że nasze skończyło się życie...”
- Cholerna prawda - stwierdził. Wypił wódkę i wskazał barmanowi pusty kieliszek.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-
Ostatnio zmieniony pn, 19 lut 2007 14:53 przez kiwaczek, łącznie zmieniany 2 razy.
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

Post autor: kiwaczek »

Dracool Płacząca Wiosna

Zima podciągnęła powyżej lodowych kostek suknię ze śniegu i odeszła, rzuciwszy ostatnie spojrzenie światu. Nadchodząca Wiosna patrzała zmrużonymi oczyma na skrzące się w słońcu sople będące włosami odchodzącej. Coś dziwnego było w sposobie w jakim odeszła Mroźna Pani. W jej oczach tlił się triumf? Nieważne. Jej pora już przeminęła.
Wiosna zapląsała na zieleniącej się łące. Sypnęła magicznym pyłem i kwiaty wykwitły dokoła. Drzewa zazieleniły się od liści i pąków. Ptaki, jeszcze nieśmiało, nieco wstydliwie śpiewają na przywitanie Zielonej Pani, która usiadła pod rozłożystym bukiem. Wszystko budzi się do życia. Para zajęcy przebiegła obok, zerknąwszy przelotnie na kobietę o włosach wyglądających jak cienkie źdźbła trawy. Gdzieś niedaleko rozległ się zaspany ryk. To niedźwiedź wybudził się ze snu zimowego. Z bukowej gałęzi, na srebrej nitce pajęczyny zwiesił się krzyżak. Czterema parami oczu zlustrował okolicę, po czym zabrał się do plecenia sieci. Nie ma chwili do stracenia. Wszystko musi być jak należy.
Przyroda przygotowywała się do powitania człowieka, który schronił się przed mroźną zimą w grotach i jamach. Ludzie to bardzo wrażliwe istoty, które mróz mógłby z łatwością zabić. Wiosna, nieco zmartwiona poleciła krukowi sprawdzić, co się dzieje. Ptak wrócił z wieścią, że groty są puste. Nigdzie ani śladu po ich mieszkańcach. W jednej z pieczar wciąż płonęło ognisko.
Zielona Pani, pełna najgorszych przeczuć oparła się o pień drzewa i zamknęła oczy. Śniła straszne sny pełne maleńkich ludzików przebijanych lodowymi soplami i uciekających przed demonem o czerwonych oczach, w których płonęło szaleństwo.
Następnego ranka Fiołek powiedział do Źdźbła Trawy:
- Wiesz, martwiłem się, że mnie ktoś może zerwać zaraz po tym jak wykwitnę, ale powiem ci szczerze, że teraz skończyło mnie to trapić. Słyszałem, że ludzie przenieśli się na Południe.
- A ja słyszałem, że, no wiesz, w nocy przyszło do nich obce Zrzeszenie i ich pojmało.
- To straszne!
- Owszem, ale Krokus mi mówiła, że takie rzeczy już się zdarzały. No wiesz, ludzie od wieków ze sobą konkurowali o miejsce i tak dalej. Ponoć wszystko się zaczęło po jakimś bumie czegoś tam. W każdym bądź razie słyszałem, że wtedy wielu ludzi zniknęło a reszta pogrupowała się w Zrzeszenia. Dziwne istoty.
Na pobliskim wiązie kruk prowadził ożywioną dyskusję z gawronem na ten sam temat, co Fiołek i Źdbło. Donośne krakanie zbudziło Wiosnę.
Zielona Pani przeciągnęła się. Liczyła, że zobaczy ludzi ustawionych w krąg i czekających z darami, ale nic z tego. Nie było po nich śladu. Co się stało? Gdzie oni są? Jej spojrzenie zatrzymało się na szczycie Krangha- jedynej góry w okolicy. Szczyt pokrywała śnieżna czapa. Nigdy dotąd nie... Wiosna poderwała się. Włosy powiewały jej wokół twarzy zieloną falą a oczy ciskały iskry.
- Zimo!!!
Od strony Krangha dał się słyszeć szyderczy chichot. Chmura śnieżnego pyłu spłynęła na łąkę. W szybko topniejącym śniegu leżały zwłoki. Dziwne zwłoki. Skurczone, sine, pomarszczone... ludzkie.
- W górę i w dół ponad drzewami
Sunie Śnieżna Pani swymi saniami
Lodowymi, dumnie rzeźbionymi,
Zabiera wszystkich ludzi-
Żaden się dla Wiosny nie obudzi!
- Nieeee!!!- zawyła Wiosna i rozpłakała się z bezsilności.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

radamanthys 3682

Mój Boże, ile to już? Droga ucieczki, czy droga do celu? Jest zima, jak wtedy.
Pamiętam ciebie, jakże wyraźnie! Przesiąkniętą chorobą, leżącą na metalowym łóżku w tej małej klinice na wzgórzu. Dwa lata ciągnące się w nieskończoność, twoje kruche ciało słabsze z każdym upływającym dniem, i ty coraz odleglejsza w spojrzeniu. Oddech śmierci przepełniający chłodem odległość rosnącą pomiędzy nami. Coraz rzadsze rozmowy, spojrzenia wodzące po ścianach, niewypowiedziany żal kipiący w ciszy. Pamiętam wściekłość, gdy odeszłaś na zawsze. Wszystko się zmieniło z dnia na dzień.
Klucz do raju jest wypadkową tablicy Mendelejewa. Tak powiedział tamten i dał mi fiolkę. Pierwsza miała kolor porzeczek i nie kosztowała absolutnie nic, takich rzeczy się nie zapomina, kochana! Wyglądał na cwanego akwizytora z idiotycznym uśmiechem od ucha do ucha. Ale nie kłamał. Samotność potęguję ból i tęsknotę, rozpacz wzbudza niemoc, ale znalazłem drogę do ciebie.
Kombinacja kodeiny, opiatów, alkaloidów, dekstrometorfanu, tryptamin, salvinorinów, fencyklidyny, endorfin, adrenaliny, hormonów i okruchów nieba. Nigdy nie było i nie może być lepszego. W sumie ponad sześćset substancji organicznych i syntetycznych - arcydzieło farmakologii oraz magii. Divinoryna. Czerwony kobierzec niknący w chmurach.
Krok za krokiem, dzień po dniu.
Ludzie odeszli lata temu. Wszyscy w jednej sekundzie. Po prawdzie nie pamiętam już nawet twarzy. Jakby minęły wieki. Często odliczając czas do następnej fiolki wyglądam za okno. Czarne ulice. Pustka. Nie widzę przechodniów, czasem zabłąkany pies zniknie w dziurze w asfalcie. Wiatr świszczący w ruinach miasta nigdy nie przyniósł odgłosów życia.
Pozostałem ja i moja długa pielgrzymka. Tutaj narodzę się na nowo, powoli od środka, feniks z popiołów człowieka.
Ukłucie w zgięcie ręki. Krew tłukąca w uszach, drżenie kończyn i przejście. Najpierw oślepiająca jasność i w jednej sekundzie wszystko eksploduje, zasłona rzeczywistości spada. Słyszę Jego oddech, słyszę Jego słowa. Jestem falą pędzącą przez przestrzeń. Tam może stać się wszystko. Byłem świadkiem narodzin wszechświata, widziałem też jego upadek. Wschodziłem nad wymarłą ziemią. Każdą cząstką swego wszech-bycia odczuwałem pustkę, którą pozostawiłaś po sobie. Widziałem też ogród na końcu drogi – ostatni bastion życia w całym wszechświecie.
Ów ogród stał się jedynym celem, sensem każdego szarego dnia spędzonego na tym pogorzelisku rzeczywistości.
Czasem cię widzę przez mgłę. To mi dodaje sił wtedy, gdy jest źle. Gdy podłe ciało odmawia posłuszeństwa. Nie zawsze bowiem mam świadomość, co się ze mną dzieje. Substancja zmienia mnie w każdej sekundzie, powoli, pracowicie włókno po włóknie, niszcząc stare ziemskie ciało, budując nowego mnie, godnego wejścia do ogrodu. Widzę cię pochyloną nade mną z troską. Tam twoje pocałunki smakują ketaminą. Innymi razy stoisz na końcu korytarza czekając. Wiem, że masz dawny smutek na twarzy, ale to już niedługo. Idę.
Czymże się stałem? Czołgam się po mieszkaniu pomiędzy łóżkiem a łazienką. Bywa, że nie wiem już, które gdzie się znajduje. Lustra dawno potłukłem, nie patrzę też na odbicie w oknie. Moja skóra schodzi grubymi płatami, wydzielam dziwną woń, pot ma kolor rdzy, te bóle głowy, które mogę leczyć wyłącznie kolejnym strzałem, od kilku miesięcy sikam sokiem z porzeczek. Boli jak cholera! Kości popękane od wewnątrz. Umęczony pielgrzym pełzający jak robak w drodze do raju. Do ciebie. Kilka miesięcy temu na mych plecach poczęły rosnąć skrzydła. Czy to już niedługo?
Wschód słońca, ptaki zbudzone śpiewają w oddali. Siedzę na samym szczycie budynku, tak blisko ciebie. 25 pięter poniżej czarna ziemia, pierwsze źdźbła trawy, nie będzie nikogo, kto mógłby się zachwycić. Ale to już nieważne. Patrzę gdzie indziej. Wiem, że czekasz gdzieś tam w górze, złożona na ołtarzu swej choroby czekająca na pocałunek, który wróci cię do życia. Moja śpiąca królewna. Zatem czas już. Jest wiosna, wiesz? Twoja ukochana pora roku. Pamiętasz wiosnę w górach? Ów poranek, gdy poprosiłem cię o rękę? Twój uśmiech i długie milczenie. Spadanie w ciszę. Tak to pamiętam. Spadanie. Pęd powietrza na twarzy, chłód rozchodzący się po całym ciele i uderzenie w błękit nieba.
Tak.
Dziesięć lat po tym, jak zaczął brać divinorynę, osiem po tym, jak opuściła go żona, Hofmann rzucił się z wieżowca. Jego ciało uderzyło w zaparkowaną pod budynkiem taksówkę. Na pogrzebie nie było nikogo. Hofmann odszedł w milczeniu. 3682 dni po tym, jak odebrał sobie życie.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Gunnar Łowca Boże Narodzenie 2010

Początek polarnej zimy był trochę dziwny. Pierwszy zauważył to Rudolf, czerwononosy renifer. Hen za horyzontem, tam gdzie rozłożyły się wielkie ludzkie miasta, pojawiła się sypiąca iskrami krwistoczerwona łuna.
- To nic takiego – orzekły inne renifery. – Pewnie widać fajerwerki z okazji jakiegoś nowego święta. Na pewno nie jest to konkurencja dla Bożego Narodzenia.
- Wydaje ci się – dodały zarozumiałe niedźwiedzie. – To przez ten likier z arktycznych poziomek. Za dużo pijesz. Niedługo zmienimy ci imię na Lakka.
Jednak na wszelki wypadek spakowały manatki i wyruszyły w podróż bliżej bieguna. Za niedźwiedziami chyłkiem podążyły tchórzliwe lisy. W Rovaniemi zrobiło się pusto i nieprzyjemnie. Tymczasem zaczęła wariować zorza polarna. Zamiast grzecznie mienić się i skrzyć w zmiennym rytmie wszystkimi kolorami tęczy, jarzyła się po postu na czerwono, niby olbrzymi neon.
- To ma być noc polarna? – mruknął zniesmaczony Rudolf i wyruszył na poszukiwanie Świętego Mikołaja.
Dopiero teraz zauważył, że jego chlebodawca, którego było wszędzie pełno w okresie przedświątecznym, dziwnie ograniczył swoją aktywność i zniknął z pola widzenia. Ostatnie ślady prowadziły do biura. Zamknięte! Rudolf podpatrzonym sposobem wleciał przez komin. Święty Mikołaj siedział za biurkiem i bębnił nerwowo palcami w blat.
- Nie piszą – oświadczył nerwowo.
- Jak to, nie piszą? Dzieci nie piszą? To niemożliwe. Zawsze pisały.
- Po prostu. Nie piszą. O tej porze miałem całą szafę wypełnioną prośbami o prezenty. A w tym roku żadnego listu. Nawet nie zleciłem jeszcze elfom, by rozpoczęły produkcję zabawek. Jakieś nowe, konkurencyjne święto? W tym samym czasie? Niemożliwe. Nic o tym nie słyszałem. Chodźmy to sprawdzić.
Wyszli na zewnątrz w jasną, migocącą noc. Z południa ciepły wiatr niósł drobniutkie iskierki, które z sykiem gasły w mokrym śniegu. Święty Mikołaj w zakłopotaniu miął swoją czapkę patrząc na powstające w zastraszającym tempie rozlewiska z topniejącego śniegu. Gdzieś w szopie zakotłowało się i za chwilę ochlapując ich bryzgami wody przemknęło obok nich stado reniferów.
- A ty? Nie odejdziesz ze stadem?
Rudolf potrząsnął dumnie łbem.
- Zostanę z tobą na dobre i na złe – oświadczył buńczucznie.
Narastający szum gorącego wiatru przerwał naraz głośny trzask. Powierzchnia lodowca, na którym znajdowali się, zaczęła pękać i rozdzieliła się na mniejsze poletka. Już po chwili olbrzymia szczelina oddzielała ich od domku. Święty Mikołaj w pierwszym odruchu chciał ją jeszcze przeskoczyć, lecz w ostatnim momencie zabrakło mu odwagi. Zrezygnowany usiadł na saniach – jedynym sprzęcie, jaki im pozostał.
- Dlaczego to tak? Za co? – załkał.
Odpowiedział mu jedynie huk pękającego lodu. Poczuli, że zaczynają powoli się poruszać, w miarę jak ich bryła lodu zsuwała się do morza. Święty Mikołaj zamknął oczy i wtulił twarz w futro renifera, oczekując najgorszego. W kaskadzie olbrzymich brył lodu wpadli do morza z głośnym chlupotem. Na szczęście miejsce, na którym znaleźli schronienie, okazało się być teraz szczytem niewielkiej góry lodowej, z której mogli obserwować niespodziewaną odwilż.
Rudolf ostrożnie obszedł malutką lodową wysepkę i otrzepawszy się z kropel wody trącił czerwonym nosem znieruchomiałego w melancholijnym smutku Mikołaja.
- Jak myślisz? Jak to się skończy? Przyjdą nam teraz ludzie z pomocą? Chyba coś nam są jednak winni?
- Nieee, nie wiem. Oni pewnie mają jeszcze większe kłopoty – odpowiedział niepewnie Święty Mikołaj.
W milczeniu obserwowali, jak ich lodowy pagórek pod naporem ciepłych fal kurczy się i kurczy....
Po chwili Rudolf znowu trącił Świętego Mikołaja.
- Wiesz, przypomniałem sobie coś. Sięgnij, proszę, pod siedzenie. Ukryłem tam na czarną godzinę ostatnią skrzyneczkę likieru.
- Lakka! Z arktycznych poziomek! – rozczulił się Święty Mikołaj. – Szkoda tylko, że nie mamy kieliszków
I zaraz aż się roześmiał, zrozumiawszy jaką gafę strzelił. Kieliszki! Może już nigdy ich nie zobaczy, jak zresztą wiele innych cywilizacyjnych udogodnień. Czy w ogóle kiedykolwiek będzie tak jak dawniej?
Odczepił uwiązane z tyłu sań wiadro do pojenia. Szczodrze wlał zawartość kilku butelek i podsunął reniferowi.
- Na zdrowie! – i pociągnął mocno z butelki.
- Na zdrowie! I za lepsze czasy – odpowiedział renifer trzymając łeb we wiadrze.
I tak kołysząc się na falach, które powoli rozpuszczały ich schronienie, ukojeni ostatnimi kropelkami trunku, płynęli przed siebie wypatrując lepszych czasów.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Sexy Babe Boogie

Na korytarzu panowała grobowa cisza. Twarze zebranych przybierały różne grymasy, z zakresu tych niewesołych. Kilkanaście osób przed pokojem dziekana rozgrywało w duszach wewnętrzne dramaty. Ustawieni w rządku pod ścianą, czekali cierpliwie, niczym owieczki na rzeź. Drugi w kolejce, skołtuniony jak baran niechlujny grubasek, trącił łokciem stojącego przed nim kolegę.
- Słuchaj, co się przejmujesz, ja to dopiero miałem. Kiedyś w ogóle pomyliłem projekty, w układzie podwójnym o obniżonej grawitacji wykorzystałem obliczenia dla gazowego giganta. Jajca były niesamowite, ale się wyłgałem. Jakoś to będzie. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.
Trącony nie zareagował. Jajca, wyłgać, jakoś to będzie. Akurat! Ostatnim razem się udało, i poprzednim, i jeszcze wcześniej. Szczęście jednak kiedyś się kończy a cierpliwość promotora ma granice. A tym razem jajca mogłyby nie zmieścić się w berecie. Miał złe przeczucia.
- To się jeszcze okaże – westchnął smętnie.
Stłumione „Następny!” wzdrygnęło wszystkimi. Skrzypnęły drzwi, z pokoju wyszedł student. Minę miał markotną, wydawał się jakiś chudszy. Pytanie pierwszego z następnych wyraziło myśli pozostałych.
- I jak?
- 6:0 dla dziekana.
Zgromadzonych przeszył dreszcz. Równiutką kolejkę zdeformował karykaturalny, korytarzowy odpowiednik fali pływającej okazjonalnie po trybunach.
- W jakim jest humorze? – zapytało niezbyt dociekliwym tonem najbardziej zdeformowane ogniwo kolejki.
Nim padła odpowiedź, przez niedomknięte drzwi wlało się złowróżbne „Boogie!”. Komentarz szóstego straceńca nie mógł być bardziej adekwatny.
- W służbowym.

#

Niepewnym krokiem Boogie wszedł do gabinetu. Uprzejme „Dzień dobry” było wszystkim, co na dzisiaj wykuł.
- Wiesz, po co tu jesteś?
- Obawiam się że tak, panie profesorze.
- Słusznie, że się obawiasz. Przypuszczam że masz coś na swoje usprawiedliwienie?
- Mam. Nie wiem jak to się stało, ale...
- Dość! Milcz! Czyli jak zawsze. Tym razem jednak oszczędzę ci zachodu. Jako że nie masz dobrej wymówki, oszczędzisz mi tej, którą masz. W zamian, zostaniesz relegowany po cichu, co oszczędzi niepotrzebnej roboty paniom w dziekanacie. Możesz oczywiście zachować się mało oszczędnie: złożyć odwołanie do odnośnych władz, zmyślać do woli, wykręcać się od odpowiedzialności, zganiać winę na innych. Ale wtedy wylecisz z hukiem, dopilnuję. A teraz dobrze się zastanów. Czy mam cię oszczędzić?
- Yy... Tak. Nie! To znaczy... Nie wiem...
- Nie wiesz? Pozwól, że pomogę ci podjąć tę wiekopomną decyzję. Abstrahując już od tego dzięki komu, ale miałeś obiecujący projekt. Mało ci go zbłąkana kometa nie rozwaliła, ale niech będzie, z księżycem ciekawiej, przymknąłem oko. Innym razem coś spatroliłeś – toś wszystko zatopił, żeby zatrzeć ślady. Prawie ci się upiekło, przypadkiem się dowiedziałem, myślę – przywilej korzyści, przymknąłem oko. Teraz znowuż sam nie wiesz coś naknocił, tak czy inaczej ludzi ci wcięło. I to na chwilę przed wizytacją! No takich jajec to, jak żyję, nie widziałem! Żeby chociaż te twoje ludzie podchodziły pod profil przedmiotu... Ehh... To jest Akademia Inteligentnego Projektu! Inteligentnego! Marsz do domu, i nie pokazywać mi się dzisiaj na oczy.
- Ale tato...
- Nie przypominaj mi, nieuku! Nawet do pięciu miliardów lat nie dotrwałeś. Pięciu! Spokojnego wieku tam nie było! Nie dam następnej szansy, nie nadajesz się na Konstruktora! Chciałem zrobić z ciebie kogoś... ale to się mija z celem, nie jestem cudotwórcą i zadanie mnie przerasta. Twój brat koordynuje zderzenia galaktyk! A ty, Czarna Owco, zakało rodziny?! Będziesz promieniowanie tła wyciszał!
Przez chwilę promieniowanie tła było jedynym rejestrowalnym zakłóceniem ciszy absolutnej. Potem pomieszczenie wypełnił niczym już nie tłumiony ryk: „Następny!”.

#

W Auli Głównej Progenitoryjnej Akademii Nauk wrzało jak w ulu.
- Proszę wszystkich o uwagę! Komisja ogłosi werdykt.
Po sali rozeszło się donośne chrząknięcie.
- Decyzją Progenitoryjnej Komisji Akredytacyjnej, warunkowo i pod dodatkowymi obostrzeniami przedłuża się Akademii Inteligentnego Projektu licencję na prowadzenie eksperymentów na ludziach.
Sprzężenie zwrotne zagłuszyło ciąg dalszy.
- Cisza! Cisza na sali! Apeluję o ciszę! Jednakowoż! PKA przychyla się do wniosku Komisarza d/s Etyki i niniejszym pragnie szczególnie wyróżnić pana... nazwiskiem... Boogie Almighty, za nienaganną postawę i wybitne osiągnięcia w dziedzinie Ewolucji Naturalnej. W orzeczeniu czytamy m.in. „Ten genialny projekt, planeta o niezbyt wyszukanej nazwie Ziemia, niegdyś zarzewie niezgody, dziś zjawiskowy przejaw czystej harmonii w jej najszlachetniejszej postaci, to żywy dowód na zasadność obiekcji i zarzutów wymierzonych w AIP i badania nad cywilizacjami w warunkach sztucznych. Dogłębna analiza niezbicie i bezprecedensowo dowodzi, że prestellarne gatunki w izolowanych środowiskach dążą do samodestrukcji, i jako takie nie mogą być źródłem wartości poznawczej względem Pytania Zasadniczego”. Serdecznie gratulujemy, uroczyste wręczenie dyplomu i czeku stypendialnego odbędzie się bezpośrednio po zakończeniu konferencji, wszystkich serdecznie zapraszamy, i jeszcze raz gratulujemy zwycięzcy.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Krwawy Rysiek Chmurka

Chmurka patrzyła, jak jej właściciel umiera. Przysiadła na tylych łapkach i szeroko otwartymi niebieskimi oczami obserwowała rozwój sytuacji. Miotany konwulsjami człowiek wił się po podłodze kaszląc krwią. Po chwili uspokoił się nieco, tylko końcówki palców drapały ręcznie tkany perski dywan. Na ustach utworzyła się krwawa piana.
Chwilę później kotka odważyła się podejść bliżej. Ostrożnie obwąchała ciało. Polizała je, ale zabieg nie ożywił pana. Miauknęła cicho i zwinęła się w kłębek na jego brzuchu.
Przespała tak kilka godzin, ale nie mogła w żaden sposób przeoczyć faktu, że ciało zrobiło się zimne. Poza tym, była głodna. Podeszła do miseczek, ale nie zastała tam jedzenia. Wróciła do ciała. Ugryzła na próbę palec wskazujący lewej ręki. Był twardy, z trudem wyszarpała kawałek mięsa, upuściła na podłogę i spróbowała przeżuć, ale nie smakował jej. Postanowiła wybrać się na polowanie.
Wskoczyła na parapet, gdzie zorientowała się, że szpara uchylonego okna rozszerzała się ku górze. Na dole była bardzo wąska, nie prześlizgnęłaby się nawet mysz, nie mówiąc o kotce. Mogła spróbować przeskoczyć wąską część, ale gdyby się nie udało spadłaby niżej a zwężająca się szczelina połamałaby jej żebra. Pamiętała bolesną lekcję, którą przeżyła w dzieciństwie. Na szczęście wtedy w pobliżu był Właściciel i zawiózł Chmurkę do weterynarza.
Kiedy tak siedziała na parapecie zaświtał jej pewien pomysł. Wdrapała się po słomkowej rolecie na szczyt okna, gdzie otwór był największy. Przecisnęła głowę i przednie łapki, którymi chciała się zaprzeć aby nie spaść, niestety straciła równowagę i drapiąc pazurkami szybę spadła na zewnętrzny parapet, odbiła się od niego i wpadła do kwietnika ustawionego na balkonie. Kichnęła dwa razy a następnie rozejrzała, sprawdzając czy nikt nie widział kompromitującego upadku. Polizała bolącą łapkę i przecisnąwszy się przez barierkę zeskoczyła na trawnik.
Coś było nie tak. Przycupnęła nieopodal zabitego deskami piwnicznego okna. Obserwowała okolicę żeby wychwycić źródło zmiany. Po chwili widziała, a właściwie słyszała. A tak naprawdę to nie słyszała bo niepokojąca była właśnie cisza. Nie było słychać warkotu samochodów, ludzkich głosów, huku przelatujących samolotów. Nawet nadstawiając uszu nie słyszała stukotu pociągów towarowych, które zazwyczaj z dużą częstotliwością przetaczały na obrzeżach miasta. Jedyne co syszała to ćwierkanie ptaków i szum drzew.
Ruszyła na obchód terytorium, który wykonywała codziennie. Kiedy przemykała pod samochodami na parkingu zauważyła, że ulice i chodniki zaścielają nieznane kształty. Martwi ludzie. Było ich naprawdę dużo i Chmurka poczuła, że w letnim upale zaczynają się już rozkładać. Gdzieniegdzie kłębiły się też roje much. Dookoła zwłok zalegały rzeczy, które w chwili śmierci ludzie trzymali w rękach – torebki, plecaki, czy w większości jeszcze działające, telefony.
Nagle zobaczyła szczura. Niewielki okaz, akurat taki na jaki warto zapolować. Gryzoń spłoszył ptaki siedzące na trupie małego chłopca i zabrał się do wyrywania z twarzy kawałków mięsa. Chmurka przyczaiła się za kołem jednego z rozbitych samochodów. Naprężając mięśnie czekała na odpowiedni moment. Kiedy szczur odwrócił się tyłem do kotki ta zaatakowała. Wbiła w jego kark kły i pazurki. Gryzoń wyrywał się i piszczał walcząc o życie. Odgryzł Chmurce kawałek ucha, ale po chwili życie w czerwonych oczach zgasło. Kotka zaciągnęła zdobycz pod samochód.
Niedługo potem chciała wrócić do mieszkania. Wdrapała się po bluszczu na balkon, ale od zewnątrz nie było rolety, po której możnaby dotrzeć do szpary w oknie. Ułożyła się więc na krześle, na którym siadał Właściciel paląc papierosy. Zanim zasnęła wsłuchiwała się w wycie psów, które uwięzione w mieszkaniach miały mniej szczęścia niż ona i skazane zostały na powolną śmierć.
Kiedy obudziła się, na wschodzie niebo jaśniało zapowiadając świt. Kotka wybrała się na wycieczkę. Cisza otaczała Chmurkę kiedy ta cicho skradała się przez wymarłe miasto. Omijając rozkładające się zwłoki dotarła do galerii handlowej. Przeszła kilka poziomów wielopietrowego parkingu zapełnionego samochodami. Kiedy dotarła na dach, słońce wschodziło. Usiadła na dachu nowego mercedesa i mróżąc oczy obserwowała miasto.
Oświetlone budynki wyłaniały się z szarości poranka. W szklanych elewacjach biurowców odbijało się lekko wykrzywione słońce. Stopniowo, światło docierało także do niżej położonych miejsc wyganiając cień z zaułków i bram. Letni wiatr kołysał drzewami. Nad galerią handlową przeleciało kilka hałaśliwych ptaków. Jeden z nich sfrunął na dół i przysiadł tuż obok mercedesa.
Kilka minut później Chmurka oblizywała się się z zadowoleniem. Obok fruwało kilka piórek a na ziemi leżały drobne kości. Kotka wróciła na dach samochodu i pogrążyła się w leniwej kontemplacji panoramy miasta. Zapowiadał się wspaniały dzień.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

voodoo_doll Rozwiązanie

Thegn Ivar stał zamyślony przy oknie obserwując wschód księżyca. I chociaż z zewnątrz wyglądał jak kamienny posąg, uważny obserwator dostrzegłby, że w środku aż kipi od emocji.
- Thegn Ethelfed, Thegn Vortigern. – zaanonsował strażnik otwierając na oścież masywne dwuskrzydłowe drzwi.
- Ethelfedzie, Vortigernie, witajcie. - Thegn Ivar lekko skłonił głowę i energicznym krokiem podszedł do przybyłych. – Proszę siadajcie – lekkim ruchem ręki wskazał pięknie rzeźbiony stół z czterema krzesłami na lwich łapach.
- Barok? – zapytał thegn Ethelfed gładząc dłonią idealnie gładki blat stołu.
- Przepraszam cię Ethelfedzie, ale chciałbym od razu przejść do rzeczy. – Ivar starał się ukryć zdenerwowanie. – Zapewne wiecie po co was wezwałem.
Thegn Vortigern i thegn Ethelfed spojrzeli na siebie niepewnie nie ukrywając zdziwienia.
- Chodzi o projekt badawczy Z 01. – kontynuował thegn Ivar niezrażony minami gości.
- I to jest niby ta pilna sprawa? – spytał Vortigern nie próbując nawet ukryć lekceważącego tonu.
- Tak to jest ta pilna sprawa. – Ivar spojrzał na thegna Vortigerna marszcząc brwi. – Dobrze wiecie, że projekt Z 01 wymknął nam się spod kontroli. Jak wynika z obserwacji niedługo będą w stanie poruszać się z prędkością światła...
- Nie możemy ryzykować kontaktu! – histerycznie przerwał thegn Ethelfed. – Nie możemy do tego dopuścić!
- Nie możemy. – potwierdził thegn Ivar. – To oczywiste. Pozostaje kwestia jak rozwiązać ten problem.
- Jak to jak? – Vortigern wstał i szybkim krokiem podszedł do okna. – Naciskając czerwony guziczek.
- Ależ to by było bestialstwo! – zaoponował gwałtownie Ethelfed.
- Ethelfedzie, spokojnie. Mały czerwony guziczek odpada. – Thegn Ivar spojrzał na Vortigerna.
- Niby dlaczego? – Thegn Vortigern nie dawał za wygraną.
- Przeprowadziliśmy referendum, obywatele jednogłośnie opowiedzieli się za nie agresywną metodą rozwiązania sprawy. – Ivar próbował trzymać emocje na wodzy. – Poza tym pamiętajcie, że to nie my ich stworzyliśmy, więc nie mamy prawa do tego rodzaju posunięć.
- Więc co proponujesz? – Thegn Vortigern niedbale oparł się o framugę okna i wyjął z kieszeni cygaro.
- Może zostawmy ich w spokoju. – zaproponował thegn Ethelfed. – Ostatnio zrobili się tak agresywni, że sami się wyeliminują.
- Wykluczone! – ostro zaprotestował Vortigern. – Skoro te małpiszony tak się wycwaniły to nie pozostaje nam nic innego niż je załatwić! – skierował gniewny wzrok prosto na Ethelfeda.
- Nie ma mowy! – Thegn Ivar uderzył pięścią w stół, nie będąc w stanie powstrzymać zdenerwowania. – Te małpiszony jak je nazywasz rozwinęły się tak a nie inaczej wyłącznie dzięki nam, a raczej dzięki naszemu niedbalstwu i niekompetencji. Przypomnijcie sobie ingerencję choćby w imperium Majów...
- Albo tego świra co się najpierw niby dał ukrzyżować, a potem teleportował. – dodał thegn Ethelfed nie kryjąc rozbawienia.
- To nie jest śmieszne. – thegn Ivar wbił wzrok w Ethelfeda, aż ten opuścił głowę. – Każdy taki Budda czy Allach poważnie zmienił ich proces rozwoju. Nie mówiąc już o ingerencjach w sny, które kończyły się genialnymi wynalazkami, czy też śladach naszej bytności, które zainspirowały ich do eksploracji kosmosu...
- No więc co powinniśmy według ciebie zrobić? – thegn Vortigern skończył palić cygaro i usiadł przy stole.
- Nasi naukowcy wymyślili i opracowali na tą okazję proces regresji. Proponuję go na nich przetestować. To będzie najrozsądniejsze wyjście. – Thegn Ivar przez chwilę obserwował reakcję towarzyszy i poczuł wzbierające uczucie ulgi.

***

- Tutaj masz wszystkie raporty z ostatnich stu lat. – Vale odwróciła się na obrotowym krześle wręczając mu stertę dokumentów. – Dobrze by było, żebyś sobie je przejrzał w wolnym czasie.
- Niezła sztuka. – pomyślał Aidan usilnie starając się odwrócić wzrok od jej ponętnych kształtów opiętych w zielony kombinezon.
- Póki co wszystko idzie zgodnie z planem. – kontynuowała Vale. – Paleolit mamy już dawno za sobą, obecnie są na etapie Sahelanthropus tchadensis, więc nie powinieneś tkwić tu zbyt długo.
- Nieźle to wykombinowali. – Aidan starał się powiedzieć cokolwiek, z trudem odrywając wzrok od jej krągłych piersi.
- Tak odwrócenie procesu ewolucji to był strzał w dziesiątkę. Ciągle się zastanawiam jak oni to zrobili, że proces trwający kilka milionów lat cofną w ciągu tysiąclecia. – Vale zdawała się nie zauważać zainteresowania Aidana jej osobą. – W każdym razie szczegółowe schematy dalszego regresu są w komputerze, gdyby cokolwiek od nich odbiegało należy to zgłosić górze. To chyba wszystko co miałam ci do przekazania...- zagryzła wargi w zamyśleniu.
- Słuchaj, jak wrócę to może wyskoczylibyśmy razem na drinka? –zaproponował spoglądając na ogromny ekran, na którym kilka małp tłukło się zapamiętale o jakiś owoc.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Mały Wsteczna ewolucja

Powietrze było bardzo świeże i rześkie. Pachniało tak pięknie, że nie mogłem się nadziwić.
Fajnie byłoby mieszkać w tym wymiarze – pomyślałem, zerkając na śliczne kwiaty i zieloną trawę, w której zdawały się tonąć moje stopy. Łąka. Do tej pory widywałem takie tylko na filmach albo komputerowych symulacjach. Żyjąc w dwudziestym piątym wieku nie miałem innej możliwości. W moim świecie takie miejsca nie istniały, człowiek zdążył się ich pozbyć.
Został mi tylko jeden, bardzo kochany, kwiatuszek – Monika. Stała obok, z zawiązanymi oczami. Czekała aż wreszcie powiem, że jesteśmy na miejscu.
- Możesz już zdjąć. – Doczekała się. Rozwiązała opaskę i rozejrzała się ciekawie.
- Tu jest pięknie – westchnęła z zachwytem.
- Czyli mam rozumieć, że dobrze trafiłem z prezentem urodzinowym?
- Nawet bardzo, dziękuję – uśmiechnęła się słodko. – A gdzie my w ogóle jesteśmy?
Na to pytanie czekałem.
- W innym wymiarze. A dokładniej to w alternatywnej przeszłości, bo to powinna być Polska z dwudziestego drugiego wieku – odparłem jakby nigdy nic. A Monice szczęka opadła.
- Skąd…
- … wziąłem sprzęt? Opowiadałem ci kiedyś o moim wujku, pamiętasz? Samotnie prowadzi badania na temat podróży międzywymiarowych. Korzystamy z jego urządzeń.
- I on się tak po prostu zgodził? – spytała podejrzliwie.
- Tę kwestię może pomińmy – uciąłem temat. Tak to właśnie jest, chcesz dziewczynie niespodziankę zrobić, a ta szuka dziury w całym. Najgorsze, że wcale nie umiem się na nią gniewać. - Chodź, mamy mało czasu i sporo do zobaczenia.

***

Po dwóch godzinach spaceru czułem się nieco rozczarowany. Podświadomie liczyłem, że zdarzy się coś nieprzewidzianego. Chciałem czegoś niezwykłego, trochę adrenaliny, choćby spotkania z dzikimi zwierzętami. W końcu nie co dzień zwiedza się inny wymiar. I tak nic nam nie groziło. Mieliśmy ze sobą transporter, który w każdej chwili mogło zabrać nas z powrotem. Poza tym, jeśli wierzyć teoriom wujka, byliśmy tutaj tylko jako obserwatorzy. Zupełnie niewidoczni, dla każdego.
Wreszcie dotarliśmy do jakiejś wioski. Nic nadzwyczajnego, ale zawsze odmiana. Przerażających stworów wprawdzie nie spotkaliśmy, ale widoki i tak były niezłe.
Pod drzewem spał zupełnie nagi, upaprany błotem facet. Głośno chrapał i potwornie cuchnął.
- Obrzydlistwo! – burknęła Monika odwracając wzrok od naszego „znaleziska”.
- Przesadzasz – zaśmiałem się, ruszając dalej – to tylko naturyzm.
Po chwili spotkaliśmy dwójkę dzieciaków, również gołych i brudnych. Ganiały się i biły, piszcząc, aż uszy bolały. W pewnym momencie zza płotu wychyliła się gruba i paskudna baba, dla odmiany naga. Wydała z siebie naprawdę dziwaczny dźwięk, coś pomiędzy wrzaskiem a wyciem wilka do księżyca. Maluchy błyskawicznie ucichły a kobieta schowała się z powrotem. Zaczęły chodzić w kółko, pozornie nie zwracając na siebie uwagi. Nagle, zupełnie bez powodu, wróciły do bójki.
Zerknąłem na Monikę.
- To są ludzie? – spytała zdegustowana. – Zachowują się jak dzikusy albo zwierzęta. Widziałeś te bachory? Ich zachowanie czegoś ci nie przypomina?
- Moich młodszych kuzynów. Też są nie do wytrzymania, ale przynajmniej chodzą ubrani. No i czasem się myją.
- Nie o tym mówię – odparła z irytacją. – One ganiają się jak psy! W ogóle nie przypominają normalnych dzieci! Gdzieś ty mnie w ogóle zabrał?
- Zaczynam mieć wątpliwości… - mruknąłem, zerkając za siebie. Facet, który spał pod drzewem stał właśnie koło nas. Jakby nigdy nic szczał na środku ścieżki, patrząc w naszą stronę. W jego oczach nie dostrzegłem nawet odrobiny intelektu. Po chwili zaczął wydawać z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki, patrząc w naszą stronę. Wyglądało to jakby nas widział i chciał się porozumieć. Może jednak jesteśmy widoczni? Pal diabli przygody, lepiej nie ryzykować kontaktów z tymi dzikusami.
- Chodźmy stąd – zaproponowałem, a Monika zgodziła się bez protestów.
- Jak sądzisz, kim oni mogli być? – spytała gdy wracaliśmy na łąkę.
- Nie mam pojęcia. Może to jakaś zapuszczona wiocha, której mieszkańcy zdziczeli z dala od cywilizacji? A może w tym wymiarze wszyscy tacy są?
- Wydaje mi się, że w tutaj wszystko potoczyło się zupełnie inaczej – odparła, wpatrując się w jakiś odległy punkt.
- Co masz na myśli?
- Mówiłeś, że to dwudziesty drugi wiek. W naszym świecie już wtedy prawie nie było takich łąk. Człowiek zniszczył przyrodę. Tutaj chyba stało się odwrotnie. Natura zrobiła z nas swoich poddanych, kolejne zwierzęta. Doszło do wstecznej ewolucji.
Wyciągnąłem transporter z kieszeni, chciałem sprawdzić ile mamy czasu, nim baterie się wyczerpią. I zamarłem. Urządzenie było wyłączone, ze środka wydobywał się dym. Spaliło się, cholerstwo! Jak my teraz wrócimy?
Uświadomiłem sobie coś jeszcze. Przecież ta maszynka chroniła nas przed oddziaływaniem zewnętrznym innego wymiaru! Pozostawało mieć nadzieję, że nie zmienimy się w bezmózgie zwierzaki.
- Chyba mamy problem – mruknąłem, odwracając się do Moniki. Spojrzała na mnie nieprzytomnie, zupełnie jak ten sikający facet. Zaczęła dziwnie charczeć. – O ku**a mać…

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Montserrat – 5568 – żółta kartka
KPiach - 5766 – żółta kartka
Ostatnio zmieniony pn, 19 lut 2007 14:52 przez kiwaczek, łącznie zmieniany 1 raz.
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

Post autor: kiwaczek »

Teksty nie spełniające ograniczeń formalnych

KPiach Klub Młodych Literatów

Krzysiek przewrócił kartkę podniszczonego brulionu i kontynuował redakcję niedawno ukończonego tekstu.

Pierwsze, niepokojące syndromy pojawiły się w drugiej połowie XX wieku, szczególnie na terenie USA. Przede wszystkim zauważalny stał się spadek poziomu nauczania w szkołach podstawowych i średnich. Pojawił się również problem analfabetyzmu wtórnego. Wkrótce podobne zjawiska stały się udziałem Europy zachodniej, a w końcu całego świata. Początkowo przyczyn zaistniałej sytuacji upatrywano w błędach programowych, owocujących niesprawnymi systemami edukacji na niższych szczeblach. Niestety, z biegiem lat narastały problemy w szkolnictwie wyższym i na rynkach pracy. Programy nauczania były upraszczane, tak, aby umożliwić większości uczniów ukończenia edukacji. Przedsiębiorstwa borykały się z ogromnymi problemami rekrutacyjnymi, nie mogąc znaleźć pracowników, którzy mogliby spełnić stawiane przed nimi wymagania. Również nad ośrodkami naukowymi zawisło widmo, jeżeli nie zaprzestania, to przynajmniej spowolnienia badań. W mediach pojawiły się głosy mówiące o poważnym kryzysie, który może nieść ze sobą nieobliczalne skutki. Rządy podejmowały dziesiątki uchwał mających za zadanie ratowanie służby zdrowia, szkolnictwa, ośrodków naukowych, przemysłu, wojska. Działania te, w niepokojący sposób, przywodziły na myśl ranne zwierzę miotające się w klatce. Porównanie trafne zarówno co do celowości jak i skuteczności tychże działań.
Pomimo upływającego czasu nikt nie był w stanie wytłumaczyć przyczyn światowego kryzysu. Przełom nastąpił w 2082 roku. Grupa norweskich naukowców, pod przewodnictwem profesora Odda Iwarssona, opublikowała rewolucyjne wyniki wieloletnich badań, które pierwotnie miały na celu powstrzymanie ubożenia puli genetycznej mieszkańców Norwegii. Uczeni stwierdzili postępujący spadek średniego ilorazu IQ ludzkości. Publikacja wzbudziła ogromne kontrowersje, ale na jej korzyść przemawiał ogromny materiał badawczy. Na świecie rozgorzała polemika, która podzieliła zarówno zwykłych ludzi, jak i naukowców. Ostateczny dowód, potwierdzający prawdziwość skandynawskich odkryć, nadszedł niespełna trzy lata później ze świata medycyny. Międzynarodowy zespół lekarzy, głównie neurologów, ogłosił odkrycie zmian w ludzkich mózgach, w obszarze kory, a dokładniej płata przedczołowego. Niestety badania nie przyniosły odpowiedzi na pytanie: dlaczego?


Młody autor zamyślił się. Wstęp poruszał tak wiele wątków. Krzysiek wciąż miał wątpliwości. Czy opowieść nie będzie nazbyt chaotyczna? Czy kompozycja będzie przejrzysta? Westchnął.

Kolejne teorie mnożyły się jak grzyby po deszczu. Hipotezom naukowym towarzyszyło również ogromne ożywienie ruchów religijnych i sekciarskich. Wznoszono hasła o pladze, gniewie bożym…
W środowiskach naukowych popularność zyskała hipoteza Symetrii, zbudowana w oparciu o teorię Wielkiego Skoku, mówiącą o gwałtownym, w skali ewolucji, rozwoju mózgu, który doprowadził do ukształtowania współczesnego człowieka. Według Symetrii ludzkość przechodziła właśnie proces odwrotny, a uczeni nie znali ani przyczyn Wielkiego Skoku, ani przyczyn aktualnej sytuacji.
Efektem odkryć było opracowanie testu APFL, który już w przypadku kilkunastomiesięcznych dzieci pozwalał określić ewentualny stopień upośledzenia. Wynik był określany w skali od zera do dziewięciu, przy czym zero oznaczało brak odchyleń od normy.
Sytuacja na świecie stawała się tragiczna. Stopień niedorozwojów stale wzrastał. Brakowało fachowców we wszystkich dziedzinach życia. Wzrosła śmiertelność powodowana kłopotami służby zdrowia. Wystąpiły pierwsze przerwy w pracy zakładów przemysłowych, dostawach energii…
Niektóre rządy, w oparciu o test, zdecydowały się na wprowadzenie przepisów zakazujących małżeństw i płodzenia dzieci osobom z zerowym APFL z partnerami o choćby minimalnym upośledzeniu. Miało to spowolnić zjawiska degradacyjne w kolejnych pokoleniach. Inne państwa założyły swoiste rezerwaty, w których zamykani byli ludzie o wysokim APFL. Niestety żadne z podejmowanych działań nie przynosiły widocznych skutków. W dodatku z biegiem lat musiano rozszerzyć skalę APFL. Rodziły się dzieci, których inteligencja nie przekraczała inteligencji małp, dzieci, które nigdy nie zaczynały mówić. W tym czasie doszło do rozłamu w kościele katolickim, który nie mógł uzgodnić stanowiska dotyczącego osób o ekstremalnie wysokim APFL.
Mijały dekady. Powoli, ale nieuchronnie dochodziło do tego, że zerowcy stawali się mniejszością. Żyli w wyizolowanych enklawach, liczących po kilka tysięcy mieszkańców, przeważnie na terenach dużych miast, które popadały w ruinę.


Krzysiek spojrzał na zegarek. Zostało niewiele czasu do spotkania Klubu Młodych Literatów. Wstał, zamknął brulion, wcisnął do kieszeni i wyszedł. Na ulicy zatrzymał się na chwilę i z rozkoszą wziął głęboki oddech. Uwielbiał zapach wiosny, świergot ptaków, wszystko, co zwiastowało, że przyroda budzi się z zimowego letargu.
Po kilkunastu minutach energicznego marszu znalazł się przed wejściem do klubu. Jeszcze kilkanaście stopni i stanął w otwartych drzwiach. Powitał go gwar kilkudziesięciu głosów.
- Cześć, Krzysiu. – Zażywny jegomość w średnim wieku mocno uścisnął dłoń młodego człowieka.
- Witaj.
- Jak tam twój szkic, kończysz wreszcie?
- Tak, jeszcze ostatni szlif i będzie OK.
- To dobrze, wszyscy na to czekamy. Siadaj, będziemy zaczynać.
Mężczyzna wszedł na niewielkie podwyższenie i przekrzykując panujący gwar zawołał:
- Witam wszystkich! Zaczynamy!
W sali przez chwilę panował hurgot przesuwanych krzeseł, wreszcie wszyscy zajęli miejsca i powoli zapadła cisza.
- Na początek mam bardzo przykrą wiadomość. Córka Marka przeszła badania APFL, uzyskała czternastkę.

Tej wiosny ludzkość zapisywała jedną z ostatnich kart swojej historii.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

dzejes Czwarty

I ujrzałem, a usłyszałem jednego orła
lecącego przez środek nieba,
mówiącego donośnym głosem:
„Biada, biada, biada mieszkańcom ziemi[...]”

Ap 8.13

12 marca
22:37


Stoję na moście wpatrując się w wodę. Niesione z prądem kawały lodu uderzają w ogromne, betonowe filary i giną z głuchym trzaskiem. Wystarczy jeden krok. Żaden z pędzących samochodów się nie zatrzyma, nikt nie zauważy.
Odrywam dłonie od zimnej barierki, stoję na wąskim gzymsie nad huczącą rzeką. Jeszcze chwila i wszystko się skończy. Zaledwie krok...
Nagłe, intensywne wrażenie nowej obecności wstrząsa mną niczym dreszcz. Chwytam się barierki i wolno obracam. Jest, siedzi zaledwie metr dalej. Wpatruje się we mnie przekręcając głowę. Trwamy w bezruchu. Ogromny orzeł o piórach lśniących w świetle sodowych lamp. Ucieleśniony majestat, siła obleczona w ciało. Widziałem go już w dziesiątkach snów, lecz żaden z nich nie przygotował mnie na spotkanie na jawie. Przywieram do metalowej konstrukcji mostu. Zaciskam oczy. Targające mną uczucie podobne jest fizycznemu pożądaniu, ale jednocześnie jest inne, głębsze, poruszające całe jestestwo. Lęk odchodzi, wątpliwości znikają. Gdy nadejdzie czas odnajdę sens, on to obiecuje. Wracam na zdroworozsądkową stronę barierki. Orła już nie ma. Nieważne. Ja wiem. Wiem, że ma dla mnie zadanie. Będę czekać.

9 kwietnia
16:24


Koniec pracy. Wychodzę na ulicę, porywa mnie tłum. Staję się częścią całości. Płynę. Wartki strumień rozbija się na mniejsze strugi, wiruje wokół latarni, śmietników, by po chwili znów być jednym. Rwący niczym górska rzeka, pulsujący nienawiścią do świata i siebie.
Zwalniamy. Rozdygotana masa przelewa się coraz wolniej, wreszcie zastyga. Tkwię w tym szambie. Znów ruszamy. Drgamy tak w rytmie trójkolorowych sygnalizatorów porywając szumowinę, szlam, muł, by za chwilę stanąć i nurzać się w ohydztwie. Przyglądam się twarzom idących. Czy nikt inny nie dostrzega jak nisko upadliśmy? Czemu nikt inny nie krzywi się z obrzydzenia? Dlaczego tylko ja cierpię?
Przyspieszam kroku, chcę uciec, uwolnić się od plugastwa ciągnącego się za nimi, towarzyszącego im od urodzenia aż do śmierci. Tak. Śmierć – to jedyne wyjście. Nie moja, o nie! Jakim egoistą byłem chcąc się zabić.
Wreszcie dom. Trzecie piętro, drzwi po prawej, zalegam na łóżku.

23 kwietnia
wieczór


Od dwóch tygodni nie wyszedłem z mieszkania. Na myśl o spotkaniu z istotą ludzką ogarniają mnie torsje. Słyszę ich, kręcą się krzyczą kopulują płaczą – termity w kopcu. Chciałbym ich wszystkich zabić! Wytruć jak karaluchy, rozgnieść, rozetrzeć na miazgę!
Dzwonek! Nie! Precz! Kulę się w kącie pokoju, wtulam głowę w ramiona. Znów! Chwytam książkę i rzucam w drzwi, zza których dobiega wstrętny skrzek. Wreszcie maszkara odchodzi. Osuwam się na lepiące się od brudu linoleum i płaczę.
Orle!


maj

Straciłem rachubę czasu. Nie pamiętam kiedy ostatnio wstałem z łóżka, nie jem, nie piję. Nie śpię, słyszę ich. Już nie blok, nie miasto. Cała Ziemia płacze, a ja wraz z nią. Gdybym tylko miał moc, gdybym wiedział jak! Rozprawiłbym się z tą plagą. Gdybym mógł wstać... Nie mogę. Ból jest obezwładniający. Każdy gest, najmniejszy ruch to eksplozja cierpienia. To potworne, jak oni mogą żyć, czy nie widzą jak są wynaturzeni? Czemu nie wyją z bólu i abominacji?
Gdzieś na horyzoncie, w samym kącie myśli majaczy wybawienie. Najsłodsza nicość, w której mógłbym się rozpuścić, nie słyszeć łkania kaleczonego świata. Ale nie mogę! Czekam.

...

- Przyjdź!
Co... Kto woła... Nie wiem...
- Przyjdź!
To orzeł. Wrócił. Muszę. Iść.
Wstaję z łóżka. Z trudem utrzymuję się na nogach. Krok po kroku, na dół. Brudne, przegniłe ubranie wisi na mnie jak na tyczce. Otwieram drzwi pozbawioną paznokci dłonią. Wyraźnie zarysowane sznury ścięgien napinają pożółkłą, podobną pergaminowi skórę. Zatrzymuję się na moment oślepiony światłem wschodzącego słońca. Osłaniam dłonią oczy, żebra wyłażą spomiędzy resztek koszuli. Orzeł szybuje w górze. Dostrzega mnie, zatacza kilka coraz ciaśniejszych kół i wreszcie ciężko siada na ziemi.
Już rozumiem. Stojący w tumanach mgły koń podnosi łeb i patrzy ufnie. Zwierzę jest wychudzone, wręcz kruche, niemal łyse. W rozległych ranach na bokach bieleją kości, ciemnoczerwone, śmierdzące mięso wyłazi z licznych pęknięć skóry. Podchodzę, niezgrabnie gramolę się na koński grzbiet.
Jestem. Czwarty. Za mną bezszelestnie materializują się Trzej. Ogromne rumaki krzeszą kopytami iskry, zakuci w stal jeźdźcy wpatrują się we mnie czekając na znak.
Ruszamy...

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Aila „…nasze skończyło się życie…”

Świt. Podmuch wiatru przyniósł zapach wiosny i ciepło pierwszych promieni słonecznych. Gdzieś w głębi lasu odezwał nieśmiało jakiś ptak.
Gina nie lubiła śpiewu ptaków. Mówiła, że ją rozpraszają. Nigdy w to nie wierzyłam.
Uśmiechnęłam się lekko.
Gina nie lubiła wielu rzeczy. Albo przynajmniej mówiła, że ich nie lubi.
Denerwowało ją, gdy Mortys, chłopak stajenny zwracał się do niej per „panienko”. Gdy musiała zadawać się z Clare i resztą Zrzeszonych Magów. Gdy wspominano o jej rodzinnych stronach. Gdy ktoś mówił coś o elfach z Umbrubis. No i gdy ja mówiłam cokolwiek, ale to już zupełnie inna historia.
W dolinie zbierało się coraz więcej postaci. W większości byli to znajomi Giny. Przybyło kilka elfów i leśnych Cieni. Były dwie zielarki znad rzeki, grupa wędrownych handlarzy, od których kupowała sobie tylko znane specyfiki oraz kilkoro znajomych ze szlaków. W cieniu wielkiego dębu stał Rainhell, władca naszej ziemi wraz z niewielką obstawą pałacową. Obok Mortys prowadzący klacz Giny, Shakti. Zjawiło się też kilkunastu zaprzyjaźnionych karczmarzy i pewien złodziejaszek, któremu moja przyjaciółka podbiła kiedyś oko. Przybyła nawet część tak bardzo nie lubianej grupy Magów Zrzeszonych i wiele osób zupełnie mi nieznanych.
Pośród nich wszystkich, my dwie. Ja, Aileen, sierota, zielarka Emens, posiadaczka magii nabytej, prawa ręka Rainhella. I Gina, wydziedziczona z Krainy Cienia elfka, moja wybawicielka, główna wojowniczka i najbardziej zaufany posłaniec naszego władcy. Dwie kompletnie różne osoby. Skrajne przeciwieństwa. Nieodłączne jak płomień i świeca. Jak niebo i gwiazdy.
Pomiędzy nami przepaść ciszy i milczenia. Głęboki dół wykopany w ziemi.
Po raz pierwszy byłyśmy po przeciwnych stronach. Po raz pierwszy poszłyśmy innymi drogami.
Patrzyłam w twarz Giny i na darmo szukałam jej dawnego cynicznego uśmieszku i tego błysku w oczach, gdy mówiła, że życie jest jedną wielką niespodzianką. Patrzyłam i nic nie widziałam. Nie mogłam w to uwierzyć.
A ona? Była spokojna jak nigdy. Jasne włosy otaczały jej postać jak aureola. W oczach nie było ani śladu zielonych iskier i cynicznego blasku. Nie mogło ich być. Oczy Giny były zamknięte.
Przypomniałam sobie jedną z naszych rozmów. Jechałyśmy wtedy zawrzeć sojusz z Ifryt, władczynią Krainy Cieni. Rainhell zawsze w takich sprawach wysługiwał się nami.
Gina wychowała się w Krainie Cieni, w mieście Umrubis. Nie podobały jej się sposoby rządzenia i wiele innych rzeczy, o których mówiła głośno. Wydziedziczona uciekła, mając niecałe sto lat.
Podczas podróży zapytałam ją o rodzinne miasto i o to, co zrobiliby jej znajomi, gdyby dowiedzieli się, że wróciła.
Gina parsknęła.
– Po pierwsze, nigdy nie nazywaj ich moimi znajomymi. Gdyby którykolwiek z nich dowiedział się, że wypełniam rozkazy Rainhella bez wahania poderżnąłby mi gardło. Po drugie, ja nie wracam. Jadę z tobą i wypełniam rozkaz. Potem szybko się zmywam. Ostatnia rzecz, o której marzę, to moje szczątki gnijące gdzieś na szlaku w Krainie Cieni. Jeśli już mają mnie dopaść, wolę by zrobili to tutaj. Przynajmniej ktoś zakopie mnie w ziemi. Aileen, tobie powierzam to jakże odpowiedzialne zadanie. Pamiętaj, żadnych ceregieli przy moim pogrzebie. Ot, dół, krzyżyk i koniec.
Roześmiałam się wtedy.
– O czym ty w ogóle mówisz? Moja droga, znam cię za dobrze, by nie wiedzieć, że ty nie dasz się złapać. Prędzej ty zatańczysz na moim grobie niż ja urządzę twój pogrzeb.
Miała mnie przeżyć o co najmniej sto lat. I co? Złapali ją na szlaku kilka dni temu. W pobliżu nie było nikogo, a jeśli nawet był, nie zareagował. Za bardzo bał się Ifryt.
Gina zawsze wyciągała wszystkich z opresji. Jej nie wyciągnął nikt i leżała teraz na stercie wilgotnej ziemi, czekając aż dwóch rosłych grabarzy włoży ją do wykopanego dołu.
Gina. Wierna przyjaciółka, mająca serdecznie dość mojego gadania.
Jej twarz ginęła pod grudami ziemi. Nie zdobyłam się na łzy. Nie potrafiłam. Wieść o jej śmierci jeszcze do mnie nie dotarła. Wciąż nie mogłam w to uwierzyć.
Na krzyżu wyryto imię Giny. Pod spodem widniał również fragment jednej z ulubionych ballad elfki.
„…Nie rozumieją ni ptaki, nie kwiecie,
Że ludzi nie ma już więcej na świecie.
I sama wiosna, budząc się o świcie
Nie wie, że nasze skończyło się życie…”
Nasze życie rzeczywiście się skończyło. Giny i moje. Dwóch skrajnych przeciwieństw, miedzy którymi zrodziła się przyjaźń. Drogi się rozeszły. Nie będzie już cynicznych zielonych oczu. Elfiej magii między palcami. Tryumfującego uśmiechu. Rozmów w karczmach. Nie będzie na świecie żadnych ludzi, którym mogłybyśmy wspólnie pomóc.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos Mortysa.
– Panienko Aileen, niech się panienka nie smuci. Panienka Gina nigdy nie chciała umrzeć śmiercią naturalną.
Uśmiechnęłam się lekko.
Spojrzałam na krzyż, potem w jasne wiosenne niebo. Powtórzyłam półgłosem słowa Giny, rozbrzmiewające w mojej głowie jak świergot ptaków, którego nie lubiła.
– Życie jest jedną wielką niespodzianką… O tak… Cholera, doigrałaś się. W końcu się doigrałaś tej swojej niespodzianki.

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

Cień Lenia Źródło Zła

- Błazenada – mruknął Hans spoglądając na monitor. Obraz z kamery zainstalowanej w sali konferencyjnej był co prawda kiepskiej jakości, ale nie na tyle, by nie dało się rozróżnić szczegółów. A było na co patrzeć. Na środku, wokół sporego ogniska, siedziała większa część załogi ubrana w czerwone togi i pozłacane maski. Co chwila rzucali w płomienie dziwaczne niebieskie kamienie, wykrzykując przy tym, coraz głośniej, słowa w jakimś starym języku.
- Widać „górze” cholernie zależy na tym raporcie, skoro Stary łapie się takich metod – stwierdził siedzący obok Jose. Hans pokiwał głową. Nikt nie wiedział, co stało się z Ziemią Jeden. Pierwsze wiadomości o jej zniszczeniu dotarły do nich całkiem niedawno – a że byli najbliżej, szefostwo postanowiło powierzyć im rolę śledczych. Rolę o tyle zaszczytną, co niewdzięczną – nie mieli żadnych wskazówek, nie pojawiało się żadne logiczne wyjaśnienie. Zresztą, większość osób na pokładzie nie przykładała do sprawy wagi. Jedynie admirał Kuźma przejawiał jako takie chęci – zapewne dlatego, że groziła mu degradacja.
Hans ziewnął. Może warto zmienić kanał, przemknęło mu przez głowę. W tej chwili na jedynce leciały międzygalaktyczne zawody w kosza. Z drugiej strony Stary nie na darmo kazał mu pilnować - w końcu chciał mieć naoczny dowód, gdyby mu się udało. Znaczyło to, że z pewnością będzie chciał sprawdzić nagranie i gdyby brakowało jakiegoś fragmentu admirał nie omieszka go ukarać.
I tak mu się nie uda, pomyślał Hans, sięgając po myszkę Wywoływanie duchów śmiechu...
Spojrzał na monitor i zamarł. Ognisko strzeliło w górę szkarłatnym płomieniem, błyskawicznie zgasło, popiół w palenisku zaczął wirować.
Zrobił zbliżenie i zwiększył głośność. Paprochy zaczęły formować się w kształt człowieka, pojawiały się kolejno stopy, nogi, tułów, ramiona i głowa. Zjawa była z pewnością mężczyzną, chociaż na pierwszy rzut oka trudno było to orzec.
- Bądź pozdrowiony, duchu niespokojny – zawołał z namaszczeniem admirał – Czy będziesz łaskaw nam pomóc?
Ten spojrzał na niego jakby ze zdziwieniem, później z politowaniem, a na końcu wzruszył ramionami. Widać los śmiertelników był mu z gruntu obojętny.
- Albowiem musimy dowiedzieć się, co było przyczyną zniszczenia Ziemi. Możesz udzielić nam odpowiedzi, o czcigodny?
Zjawa westchnęła.
- Mogę. Tylko po co? I tak nikt wam nie uwierzy…
***
Świat wiruje. Wszystko dookoła zalewa mlecznobiała mgła.
Czy jestem już w niebie?
Głowa boli nieziemsko. Przed oczami tańczą różnokolorowe ogniki.
Nie, chyba jednak nie. Ci faceci to nie są aniołowie. Skrzydeł nie mają.
Powoli wracam do normalności. Ból głowy chyba ustępuje, a i ogniki jakby nieco przygaszone.
ku**a, co ja pieprzę?!
- Mistrzu! On chyba się budzi - zawołał jeden z „aniołów
Człowiek nazwany Mistrzem pochylił się nademną.
- Zostałeś wybrany – szepnął – Będziesz świadkiem Dzieła Zbawienia.
Jakiego znowu zbawienia? Gdzie ja w ogóle jestem? Przypomniałem sobie strzępki wydarzeń z wczorajszego dnia – wystąpienie w holowizji, powrót do domu, goście w kominiarkach, ból głowy… Porwanie?
Mistrz nie zwracał uwagi na mój stan i perorował dalej
- Tak, właśnie tak. Dzięki bożym wskazówkom udało nam się znaleźć źródłó zła – chciałem dojść do głosu, ale zostałem zagłuszony – Widzisz, przez lata ludzie zastanawiali się skąd wzięło się zło. A odpowiedź jest prosta – to wszystko wina szatana. On nas kusi i poddaje próbom. W Biblii zaś jest powiedziane: I zostanie lewiatan zrzucony na ziemię, a potem zamknięty zostanie w otchłani – staruszek na chwilę zamilkł – my jednak wiemy już wszystko.
Czyżbym miał do czynienia z fanatykami? Na to wyglądało – zwłaszcza po tym, co napisałem ostatnio o Kościele.
- Gdzie ja jestem? – spytałem słabym głosem. Mężczyźni przez chwilę uśmiechali się zagadkowo, w końcu Mistrz odchrząknał
- Znajdujemy się właśnie na drodze do piekła…
Wariat albo fanatyk. Jak nic.
-… które według naszej doktryny znajduje się w okolicach jądra ziemi.
Zrobiło mi się ciemno w oczach.
- Żarty sobie robicie – wychrypiałem, ale starzec nie zwracał już na mnie uwagi. Mówił już tylko dla samego mówienia.
-… na tym bowiem polega nasza Krucjata! Zniszczymy plugawego Lewiatana i cały jego pomiot ku chwale Chrystusowej!
- Zbliżamy się do celu – oznajmił któryś z towarzyszy Mistrza – Zaczynamy odliczanie.
- Świetnie, świetnie… - starzec przeżegnał się zamaszyście – Ku Chwale Bożej, moi bracia, ku chwale…

-&--&--&--&--&--&--&--&--&--&-

KONIEC
Ostatnio zmieniony pn, 19 lut 2007 14:56 przez kiwaczek, łącznie zmieniany 2 razy.
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Awatar użytkownika
Sexy Babe
Fargi
Posty: 308
Rejestracja: wt, 22 sie 2006 23:42

Post autor: Sexy Babe »

Nareszcie!
No to jademy :D
Zbyt mało pamięci lub miejsca na dysku aby...

Awatar użytkownika
dzejes
Pćma
Posty: 275
Rejestracja: czw, 29 gru 2005 19:24

Post autor: dzejes »

Wow...
W poprzedniej edycji liczyłem się z odrzuceniem tekstu jako zbyt mało fantastycznego.
W tej byłem pewien, że nie będzie problemu.
Matko literatko!

Awatar użytkownika
Dracool
Ośmioł
Posty: 676
Rejestracja: śr, 19 kwie 2006 17:50

Post autor: Dracool »

Już myślałem, że się nie doczekam. Jadziem, Panie i Panowie!

Bard Sąd Ostateczny
Opanowali całą Ziemię, przestworza, lądy, oceany.
Skoro całą Ziemię już opanowali to ta reszta jest zbędna.
Myśleli, że osiągnęli status rasy doskonałej, homo sapiens magnificentus
Raczej by tu pauza pasowała.
(...)wpijał się w ich umysły, jak pasożyty z X-555
Nie wiem, co to za planeta. Jeśli ją wymśliłeś trochę info by się na jej temat przydało i na temat tych pasożytów a jeśli są z jakiegoś innego tekstu to mój problem, że nie czytałem i Twój, bo nie każdy czytelnik się w pewnych sprawach orientuje ;)
Wiedzieli jacy są maluczcy podług Niego
Takie to trochę... biblijne, nie?
Kiedy Sąd Ostateczny został rozpoczęty otworzyły się Bramy Edenu i Otchłanie Piekielne
Piekielnie mi się to zdanie nie podoba.
Wydaje mi się, że ten tekst jest o niczym. Ot przychodzi Bóg, którego ludzie zatraceni w Nauca nie poznają. Potem Go nagle pokochali. Pomijam fakt, że na Ziemi jest ok. 6 miliardów ludzi a Bóg im wszystkim chciał pokazać te "obrazy" i wszystkich naraz nauczał. W pewnym momencie pojawia się Szatan, mąci i sprowadza zagłade, bo Bóg się wkurza i wszystkich wtrąca do Piekła. Hm, to nie było opowiadanie, jak na mój gust. To było raczej opowiadanie o opowiadaniu.
Nie podobało mi się.

Hitokiri Kara
Przeczytałem bez większych emocji. Ja bym się trochę dłużej pobawił psychiką tego chłopczyka i w ogóle jego postacią. Bo wrzuciłaś hasło o odmieńcu i zemście ale to nie miało żadnego wpływu na dalszą fabułę. A gdyby tak ten chłopczyk sprowadził zagładę na świat i na końcu popełnił samobójstwo? BYłoby fajniej, tak myślę.
Jestem egoistycznym libertynem, wyznającym absolutną wolność jedynie w odniesieniu do samego siebie.
_ _ _ _ _ _ _ _

Jak widzę optymistów, to mi się Armagedon w kieszeni otwiera.

Awatar użytkownika
Hitokiri
Nexus 6
Posty: 3318
Rejestracja: ndz, 16 kwie 2006 15:59
Płeć: Kobieta

Post autor: Hitokiri »

O, jednak nie dyndam. ^^
A teksty skomentuję jak będe miała więcej czasu. Aaaaale będzie czytania... :D
"Ale my nie będziemy teraz rozstrzygać, kto pracuje w burdelu, a kto na budowie"
"Ania, warzywa cię szukały!"

Wzrúsz Wirusa! Podarúj mú "ú" z kreską!

Awatar użytkownika
dzejes
Pćma
Posty: 275
Rejestracja: czw, 29 gru 2005 19:24

Post autor: dzejes »

Sąd Ostateczny

Tekst krótki, a mocno wewnętrznie niespójny.
Wiedzieli jacy są maluczcy podług Niego- Pana Wszelkiego Stworzenia, Boga Ojca, Wiecznego Światła.
a zaledwie chwilę wcześniej:
Nikt Go nie poznał. Był dla nich obcym
Więc skąd wiedzieli jacy są maluczcy?
Począł ich nauczać, jak kiedyś nauczał Syn,
Po cóż więc przedtem pokazywał im te „obrazy”? To nie była nauka?

Jeszcze motyw odbudowanej wiary – zaprawdę powiada Pismo: „Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość.” Po co wierzyć w Kogoś, kto wyświetla obrazy? Kto się objawił?

Również końcowy podział na ludzi i świętych – święci też są ludźmi. Napisanie „Święty” z wielkiej litery nie zmieni tego.
Ponadto Bóg nauczający o życiu Jezusa strąca ludzkość w Otchłań z powodu machinacji Szatana? Ten Bóg przypomina mi starotestamentowego Siebie – miotający się między skrajnymi uczuciami, skory do gniewu ;) Ale nawet Tamten IHWH uratował Noego z rodziną.

Kara

Jest jakiś pomysł, ale mnie odrzuciło strasznie oklepane przedstawienie tej przyrody. Kaman ;)
Pani Przyrody w zwiewnej sukni stojąca na skraju lasu. A wróble wesoło ćwierkając latały wokół jej głowy. Kapitanie Planeto przybywaj na ratunek!

Językowo średnio.
Z dnia na dzień niszczą ją,
Niezręcznie.

Transakcja
nie ważne.
Oj, bardzo ważne, że nieważne.

Fajnie napisane, łatwo można się wczuć w sytuację, szkoda, że po kilku zdaniach z całej fabuły pozostało mi tylko strzelanie kto? I jak? I chyba każdy, komu termin „betryzacja” nie jest obcy, będzie miał podobnie. Podłóżmy Hala Bregga i Nais i voila.

Dalszy ciąg po obiedzie ;)

Jednocześnie proszę o rewanż.

EDIT: I wskazanie, jeśli można, czemuż ach czemuż jestem pod kreską.
Matko literatko!

Awatar użytkownika
Bakalarz
Stalker
Posty: 1859
Rejestracja: pn, 01 sty 2007 17:08

Post autor: Bakalarz »

I ja nad kreską ;)
No ciekawe jak przyjmą mój tekścik. Nerwy się zaczynają!
Sasasasasa...

Awatar użytkownika
Sexy Babe
Fargi
Posty: 308
Rejestracja: wt, 22 sie 2006 23:42

Post autor: Sexy Babe »

No i kurde, nie wiem na kogo zagłosować :|
I to raczej dlatemu że w przypadku pretendentów do głosu poziom dość wyrównany. Nie mylić z wysokim.
Podobne te opka są, różnią się sprawnością językową i ilością zastrzeżeń jakie do nich mam.
Trzeba będzie się dłużej zastanowić.
Zbyt mało pamięci lub miejsca na dysku aby...

Awatar użytkownika
Hitokiri
Nexus 6
Posty: 3318
Rejestracja: ndz, 16 kwie 2006 15:59
Płeć: Kobieta

Post autor: Hitokiri »

Bard
Pomysł jest, ale przeczytałam bez emocji. Ot, przyszedł Bóg, pełen gniewu, potem stał się miłosierny i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pojawił się Szatan. No, ciekawy pomysł, ale forma jakoś mi nie odpowiada.

Czyli: średnio.

Montserrat
To "nie ważne" mnie pogryzło.

O! To jest dobry tekst. Ładnie napisane, można się wczuć w bohaterów, w sytuację, jest przekonująco, a temat zagłady jest bardzo ciekawie potraktowany.

Czyli: podobało mi się.

karakachanow
Na szczycie schodów dawnego spichlerza szczur ze stoickim spokojem próbuje rozgryźć skorupę orzecha, gdy z wonnych zarośli porastających kruszejący parapet spada mangusta, zabijając go jednym szybkim ruchem szczęk. Rozejrzawszy się spokojnie na boki,
Nie wiem czemu, ale po przeczytaniu tego fragmentu, przez chwilę miałam wrażenie, że to szczur się rozejrzał...

Bardzo podoba mi się końcówka, ale na początku trochę się zmęczyłam. Krótkie zdania, jedno po drugim, już się bałam, że tak będzie przez cały tekst, ale na szczęście nie :) Pomysł średni.

Czyli: średnio.

ChoMooN
Ciekawy pomysł. Ładnie opisane, ale momentami za dużo porównań [tak, wiem, że ty je lubisz, ale mi czasami przeszkadzały :)]. Emocje są, wciągnęłam się w klimat, a błędów większych nie widzę.

Czyli: podobało mi się.

Na razie styka, reszta później.
"Ale my nie będziemy teraz rozstrzygać, kto pracuje w burdelu, a kto na budowie"
"Ania, warzywa cię szukały!"

Wzrúsz Wirusa! Podarúj mú "ú" z kreską!

Awatar użytkownika
dzejes
Pćma
Posty: 275
Rejestracja: czw, 29 gru 2005 19:24

Post autor: dzejes »

***

Syndrom Całkowitego Braku Pomysłu ;)
Ot scena, żadnych uczuć, nikt nie pomstuje, nie płacze, nie lamentuje, ludzie idą na śmierć jak lemingi. Nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo jak się rozwinie.

Do tego – jak rozumiem owa marchia, żyjąca z tranzytu – nie była jedyną krainą na świecie, więc nawet gdyby nagle wszyscy mieszkańcy popełnili samobójstwo, to długo te tereny nie stałyby puste. Skąd wiec te lekko pompatyczne cytaty na końcu?

Nowy początek
- Dodaj dylatację czasu, paradoks bliźniąt, te sprawy... tam minęło ponad drugie tyle. – odparła.
A czemu nie na statku? Ot, paradoks paradoksu bliźniąt ;)
Jakoś mało profesjonalnie brzmieli mi ci kosmonauci.

Zbyt rozbudowane opisy, moim zdaniem oczywiście. Nie każda rzecz musi być „niczym dziki, pędzący oszalałym galopem koń” ;)

Dobre zakończenie, krótkie nie przegadane – to na plus, i to spory.

Adam
Odruch Pawłowa. – rzuciła pamięć.
Pawłow, kojarzony głównie ze śliniącymi się psami – to skojarzenie idące w stronę odruchu warunkowego. Źrenica kurczy się i rozszerza odruchem bezwarunkowym.
Wiem, że to narrator – czyli może się mylić, sam nie wiem czy to błąd?
Pan, Allach, Jahwe… To nie ma znaczenia.
Allah. I to ma znaczenie ;)

Spokojna Apokalipsa? Ciekawe. Szkoda tego wybuchu gniewu człowieka – moim zdaniem nie na miejscu. A już ta „ku**a” - zupełnie niepotrzebne. To oczywiście moja subiektywna opinia.

Deus ex machina
Jedyną nadzieją na przetrwanie cywilizacji w jakiejkolwiek formie jest kontynuowanie procesu komercyjnej transplantacji”
A czemu niekomercyjna nie? Po co w ogóle ta wstawka?

Coś nie bardzo ją kochał, skoro po prostu się wyniósł z miasta. No ale może ja inaczej rozumiem to słowo.
Odzywa się limit – brakło miejsca na rozegranie całej sytuacji, bo jest pomysł, ale tu wybitnie skondensowany, co mu nie posłużyło.

Następne trzy za czas jakiś, oczywiście proszę o rewanż:)
Matko literatko!

Awatar użytkownika
Bakalarz
Stalker
Posty: 1859
Rejestracja: pn, 01 sty 2007 17:08

Post autor: Bakalarz »

dzejes pisze:Allach
Allah. I to ma znaczenie ;)
A ja tu się nie zgodzę (nie tylko dlatego, że to jest komentarz do mojego tekstu)
Nowy Słownik Ortograficzny PWN na ten temat mówi:
Allach -cha a. Allah oraz Allah -ha a. Allach
Obie formy tego słowa są poprawne, a dla słownika w Wordzie poprawny jest tylko Allach przez ch :)
To też ma znaczenie. Całkiem spore.
Sasasasasa...

Awatar użytkownika
dzejes
Pćma
Posty: 275
Rejestracja: czw, 29 gru 2005 19:24

Post autor: dzejes »

Jednak w tym wypadku bardziej za wiarygodne od słownikowych biorę Takie wyjaśnienia
Matko literatko!

Awatar użytkownika
Bakalarz
Stalker
Posty: 1859
Rejestracja: pn, 01 sty 2007 17:08

Post autor: Bakalarz »

Skoro dzejes już skomentował moje opko to chciałbym jedną rzecz wytłumaczyć.
Odruch Pawłowa
To odruch warunkowy, ale dzejes myli się w słowach
to narrator – czyli może się mylić, sam nie wiem czy to błąd?
W tekście jest:
Odruch Pawłowa. – rzuciła pamięć.
A pamięć czasami zawodzi... Nawet bohatera cichej Apokalipsy.
Co do wybuchu gniewu człowieka. Ja uważam go za zasadny. To coś na zasadzie odruchu obronnego. Facet wpada w nową rzeczywistość ze znikającymi aniołami i nie wie co się dzieje. Niektórzy reagują wrzeszcząc i przeklinając. Po prostu szukają odpowiedzi i nie mogą ich znaleźć...
Mimo to dzięki za komentarz :)

EDIT: Różne źródła różnie podają, a nie jest w moim przekonaniu błędem powoływać się na prawdy podane w słownikach. Mimo to na przyszłość zapamiętam sobie tą uwagę i postaram ją wykorzystywać. ;p
Ostatnio zmieniony pn, 19 lut 2007 17:30 przez Bakalarz, łącznie zmieniany 1 raz.
Sasasasasa...

Zablokowany