ZW NE VI - Panoplia antenatów...

Moderator: RedAktorzy

Który z tekstów przypadł Ci najbardziej do gustu?

BMW "Dominium"
0
Brak głosów
ChoMooN "Jack Glass i Vandarowie"
11
52%
voodoo_doll "W drugą stronę"
2
10%
podzjazdem "Sekta"
7
33%
Wyklęty "Miasto sokoła"
1
5%
 
Liczba głosów: 21

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

ZW NE VI - Panoplia antenatów...

Post autor: kiwaczek »

Teksty spełniające wymogi formalne:

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

BMW Dominium

Szkarłatny smok zaatakował pierwszy, buchając strumieniem ognia, który potrafił powalić mendel rycerzy. Ale śmiałek dosiadający śnieżnobiałego rumaka sparował ten cios szybkim ruchem tarczy. Ogień odbił się od błyszczącej powierzchni i pomknął bezsilnie w przestrzeń. Stało się jasne, że starcie nie będzie rozegrane na dystans.
Smok i człowiek zwarli się więc w zaciekłej walce. Ogień przeciwko metalowi. Siła przeciwko zręczności. Bestia uderzała ogonem i szarpała pazurami, ale nie potrafiła zranić przeciwnika. Rycerz kontratakował, blokował, robił zręczne uniki.
I w końcu śmigły cios miecza ściął potworowi głowę. Bezwładne cielsko legło na ziemi.
Rycerz opuścił broń, a jego spojrzenie natychmiast pobiegło w stronę baszty, gdzie smukła dłoń królewny wysunęła się z glifowanego okna i pomachała radośnie białą chusteczką. Śmiałek zsiadł z rumaka i ruszył po swoją nagrodę. W tym świecie obowiązywała zasada, że zwycięzca dostawał „żywy towar”, a nie ekwiwalent w szlachetnych kamieniach, równy ciężarowi serca poległej bestii. Ale cóż, peryferie galaktyki rządziły się dziwnymi prawami. To prawo jednak bardzo kontentowało rycerza, bo rubinów i szmaragdów miał już dość. Lecz gdy zamiast pięknej dziewicy zobaczył przygarbioną staruszkę z obliczem pooranym zmarszczkami, czym prędzej zamknął przyłbicę i zatrzymał się w pół kroku.
– Spodziewałeś się kogoś młodszego, prawda? – rzekła królewna. – Ale gdy się weźmie pod uwagę, że żyję tu od dwustu pięćdziesięciu lat, to wszystko tłumaczy. – Szeroki uśmiech pokazał braki jej uzębienia. – Nazywam się lady Coslo i należę do najważniejszego niegdyś rodu na tej planecie. – Wskazała panoplium umieszczone nad wejściem. Relief przedstawiał dwa miecze i zbroję ozdobioną heliodorami, które jednak dawno straciły swój blask.
– Twoi antenaci – odparł obojętnie rycerz – nie robią na mnie wrażenia. Zbyt wiele mamy dziś szlachectwa w galaktyce. Wyższy stan, rzekłbym, spowszedniał, a mnie interesują tylko smoki. Nie mogę przecież poślubiać wszystkich niewiast, które wyzwoliłem. To prawnie zakazane – skłamał.
– Należę do ciebie, mój wybawicielu. Takie są t u t e j s z e zasady.
Na te słowa rycerz próbował czmychnąć w dół baszty, lecz w zbroi coś się zablokowało, unieruchamiając skutecznie mechanizm ruchu. Królewna podeszła bliżej i czułym gestem otworzyła przyłbicę. Jej ręka nagle znieruchomiała. To nie był młody i piękny książę ze snów, raczej karykatura z nocnego koszmaru.
Spojrzeli na siebie zawistnie, czując ciężar lat, które zostawili za sobą. Marzenia obu stron prysły niczym bańka mydlana.
– Ginęli tu młodsi i silniejsi. Jak udało ci się wygrać tę walkę? – spytała królewna, nie kryjąc rozczarowania.
– Pochodzę z centrum galaktyki – powiedział z dumą rycerz. – Już od dawna mamy odpowiednią technologię. Zbroja jest absorbentem energii, tarcza to rodzaj deflektora promieniowania, a rumak ma attosprzężenie...
– Dobra, wystarczy – przerwała władczo królewna. – Teraz liczy się tylko to, że zabiłeś bestię i zdjąłeś ze mnie status niewolnicy. – Podjęła po chwili namysłu. – Ale ile jest warta królewna bez smoka-strażnika? Nikt już się nie zapędzi w te strony, kiedy rozniesie się wieść, że potwór nie żyje. Zasady ponad wszystko, rozumiesz.
– Jakiś pomysł?
– Skoro stworzyłeś takie cacko – dźgnęła palcem w zbroję – więc potrafisz także naprawić to, co zepsułeś. Zbudujesz mi zastępcę smoka. Ustawisz go przed wejściem, aby już z daleka rzucał się w oczy. I ma wyglądać jak żywy – zastrzegła kategorycznie. – I ma ziać ogniem nie gorzej, niż ten szkarłatny. Musi być też groźny, ale oczywiście w ramach rozsądku.
Rycerz okazał się zdolnym konstruktorem, a lamus zamku zawierał wystarczająco dużo drobiazgów, by po dwóch dniach sobowtór smoka stanął przed główną bramą. Bestia prezentowała się imponująco.
– Zdalne sterowanie – powiedział rycerz, pokazując małe pudełeczko. Dotknął jednej z małych dźwigni. – Tą ruszasz smokiem w pionie, tą – posuwasz go w przód i w tył. A tu, ryk i ogień.
Królewna wcisnęła klawisz aktywacji. Oczy potwora zapłonęły dziko, a z paszczy zaczął wydobywać się dym. Ogon miarowo i mocno uderzał w ziemię, podnosząc tumany kurzu.
– Znakomicie – oświadczyła zadowolona królewna. – Jesteśmy kwita. Pamiętaj, nikomu ani słowa, co się tu naprawdę wydarzyło. I masz wyglądać na pokonanego – przypomniała.
– Oczywiście – odparł rycerz, bez żalu przyjmując fakt, że jedyną nagrodą za ten pojedynek był status quo ante jego stanu kawalerskiego. – Legenda o twoim smoku nie umrze.
Jeździec ukłonił się wytwornie i odjechał. Królewna nawet nie odprowadziła go wzrokiem, od razu zabierając się za naukę kierowania atrapą potwora. Szkielet początkowo cicho zachrzęścił, ale dźwignął się posłusznie na tylne łapy i strzelił z pyska ku niebu efektownym strumieniem szkarłatnego ognia.
Jakiś czas potem, na tym samym niebie, pojawiła się biała wstęga odrzutu z dysz startującej rakiety. Kosmolot rycerza przebił się łatwo przez atmosferę i natychmiast skoczył w nadprzestrzeń.
Ku kolejnemu smoczemu dominium.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

ChoMooN Jack Glass i Vandarowie

- Słuchaj, żaboglucie, jeśli jeszcze raz powiesz przy mnie „przepisy”, to pożałujesz, że twój tatuś naszczał na radioaktywny skrzek mamusi. – Lufa mojego ręcznego akceleratora cząstek już łaskocze podgardle Bajoranina.
- Jack. Wystarczy. – „dobry glina” to Kit, moja jednoosobowa załoga. Kit jest Geminianinem, formą życia zbudowaną z czystej energii, myślącą chmurą elektronów zamkniętą w mydlanej bańce pola siłowego. Może dlatego jest też doskonałym dimencjomantą - oblicza skoki w 4D trzy razy szybciej niż komputer pokładowy. – Na pewno jest jakieś rozwiązanie nie wymagające uciekania się do przemocy, hmm, cielesnej. – Kit ma też niezłe poczucie humoru, jak na byt astralny.
Puszczam żabowatego celnika i oddalam się zostawiając Kitowi dalsze negocjacje.
~
- Co nowego, Hulk? – rzucam do Mosqityda stojącego za barem.
- Jack Glazz. Myzzlelizmy, ze nie bzzyjez.
- Chcielibyście. Co masz dla mnie?
- Zpójzz tam.
Kłujką wskazuje mi trzech humanoidów siedzących w rogu. Ichmościowie zakuci są w zbroje tak czarne, jakby pożerały światło. Tylko perłowy połysk minerału zdradza didaskalia konturów: kolczaste naramienniki, rękawice, hełmy, ostrza na łokciach i kolanach.
- Co za jedni?
- Nowi w galaktyze. Nabzzywają zię Vandarami.
- Ich zbroje...
- No, zzgadnij.
- Stal mezonowa?
- Zzgadza zię. Ze tez im zzkurwybzzyńztwa nie zal na takie panoplia.
Mezonoiza jest wytapiana w kuźniach podobnych do małych słońc. Na jej potrzeby wymyślono nowy stan skupienia: ciało nadstałe, substancja nieplastyczna i niesprężysta, słowem – niezniszczalna. Tak twarda, że tnie diament, jak masło. Normalnie robi się z niej tylko kadłuby statków odporne na ścieranie pyłem kosmicznym. Kimkolwiek są, panowie rycerze, są dziani, jak kopalnie asteroidowe.
- Podobno zzukają bzzewozznika. – ciągnie Hulk.
- Co ty nie powiesz.
~
- Kit! Wylądowaliśmy ładny parsek od celu, co z tobą?
- Nie moja wina. Masa statku się nie zgadza.
- Nie podoba nam się to opóźnienie, panie Glass. – Vandarowie mają głosy, jak zza grobu i nie kumają liczby pojedynczej w pierwszej osobie.
- Przepraszam na chwilę. – nachylam się na bańką Kita. – Co jest?
- Pasażer na gapę.
- ku**a. – wracam do klientów. – Mała usterka. Zaraz się tym zajmiemy.
~
- Masz pięć sekund, żeby mi powiedzieć, co robisz na moim statku.
Krótkowłosa, niebrzydka dziewczyna trzyma ręce w górze, ale nie zdradza strachu.
- Parsek dalej na trasie leży czarna dziura. Gdyby nie ja już byście nie żyli.
- Czemu mieliby dawać nam takie koordynaty?
- Stamtąd pochodzą.
- Z czarnej dziury? Co za bzdura.
- Daj jej skończyć. – prosi Kit. Dziewczyna odpowiada wdzięcznym spojrzeniem.
- Nie są żadnymi znanymi formami życia. To antyczne kosmiczne demony. Przeklęte dusze astronautów-samobójców, które uwolniły się z grawitacyjnego piekła. Ostatni raz pojawili się trzy tysiące lat temu na planecie Hantar.
- Hantar to pustkowie. – wtrącam.
- Teraz tak.
- Jack, ona może mieć rację.
- Wiecie w ogóle, co przewozicie? – pyta - Oczywiście nie.
- Oświeć nas, proszę.
- Moich rodaków. Świeżą dostawę zahibernowanych dusz dla Vandarskiej armii.
- Słuchaj, mała.
- Naomi.
- Słuchaj, Naomi. Nie jestem żadnym bohaterem, ale nie lubię, jak ktoś mnie robi w Bajoranina. Jak można ich zabić?
- W tym sęk. Są niezniszczalni. Na Hantarze byli uznawani za bogów.
- Trzy tysiące lat temu skały o fallicznych kształtach też były uznawane za bogów. – wtrąca Kit. – Wiem, jak ich zabić...
~
Przyśpieszone do nadświetlnych prędkości pociski rykoszetują od mezonowych pancerzy. Vandraowie odpowiadają z miotaczy plazmy - pokój wypełnia się ozonem z roztapianego powietrza. Całe szczęście tarcza dimencyjna Kita pochłania ogniste plwociny w odmętach obcych wymiarów.
- Księżniczka! – krzyczy jeden z demonów, gdy dostrzega Naomi.
- Księżniczka? – powtarzam za nim.
Naomi wzrusza ramionami, jakby to nie była jej wina.
- Nieważne. Osłaniaj mnie. – mówię.
Czarny rycerz z mezonową szablą zastawia mi drogę. Szermiercza postawa mówi „tylko ty i ja”. Jedną ręką łapię staroświecki nanomiecz, który mi rzuca, a drugą walę mu z akceleratora prosto w twarz. Starożytne zabawki, phi.
Siadam za konsoletą i próbuję przekrzyczeć wrzawę walki.
- Kit! Dyktuj!
- Widmo: ABH. Częstotliwość: Jeden siedem om... - przerywa wpół słowa.
Bezgłośny wybłysk, a za nim fala ciepłego zjonizowanego powietrza.
- Kit? Kit!!!
- Pisz! – krzyczy Naomi wciąż wymieniając ogień. – Amplituda: Siedem trzy kappa...
Kończę sekwencję, właśnie gdy demoniczny rycerz staje nade mną gotowy do ciosu. Mostek wypełnia nagle ulotne drganie cichsze niż dźwięk, od którego mezonoiza ewaporuje w subatomowe chmury. Krzyki umierających Vandarów przypominają bardziej szalony gniew, niż ból.
- Kit?
Naomi podchodzi i obejmuje mnie.
- Przykro mi. – szepcze.
~
- Pewnie nigdy nie myślałeś, że poślubisz księżniczkę.
- Pewnie nigdy nie myślałaś, że będziesz żoną kosmicznego przemytnika.
- Zawsze miałam taką nadzieję.
Teraz Naomi jest całą moją załogą. Choć... to nie do końca prawda.
- Kit? - kładę dłoń na jej brzuchu.
- Kit. – odpowiada z uśmiechem.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

voodoo_doll W drugą stronę

Znów budzi mnie ten sam koszmar – steki spalonych ciał, powykrzywianych w groteskowe pozy. Zaspany odruchowo szukam ciepłego ciała Miju, a kiedy ręka natrafia na pustkę zrywam się z łóżka w ułamku sekundy. Miju siedzi na fotelu nieobecnym wzrokiem wpatrując się w bezkres kosmosu za oknem. Jest taka drobna i krucha. Ciągle zastanawiam się czy to miłość czy samotność pchnęła ją w moje ramiona. Może jedno i drugie? Podchodzę do niej i delikatnie dotykam ramię. Jak lunatyczka wyrwana z głębokiego snu powoli obraca głowę w moją stronę.
- Został nam dokładnie tydzień...- zachrypnięty głos ledwo wydobywa się z jej gardła.
- Nie myśl o tym Miju. – staram się ją uspokoić – Przynajmniej postaraj się nie myśleć.
- Nie potrafię. – głos Miju staje się coraz bardziej mocny - Ledwo zamknę oczy, a już widzę wszystkie te twarze, spalone, upiornie zdeformowane, jakby modelowane ręką jakiegoś szalonego artysty.
Głaszczę ją po głowie i przytulam do siebie.
- Ciii, spokojnie...- staram się nadać głosowi kojący ton.
- Musimy coś zrobić! – słyszę rozgorączkowany głos Miju i wiem że poległem. – Nie możemy tak po prostu czekać, aż nas spotka to samo, albo coś gorszego!
- Miju uspokój się. – staram się wyciszyć jej emocje - Co możemy zrobić? Dobrze wiesz, że jedynie szamanka ma kontakt z Praojcami. Jedynie Ona wie czego od nas żądają. A od początków naszej wędrówki żądają jednego – podbojów i ofiar.
- Szamanka oszalała! – krzyczy, a jej policzki robią się czerwone.
- Nawet tak nie myśl! – puszczają mi nerwy - Ściągniesz na siebie jej gniew! I gniew naszych przodków!
- Mam gdzieś ich gniew! I jej też! – Miju wpada w prawdziwy szał.
Milczę przerażony i modlę się żeby szamanka nie słyszała tych słów. Nie raz widziałem ofiary jej gniewu i za nic nie chciałbym aby Miju dołączyła do ich grona. Ściskam ją w ramionach i pomimo protestu całuję w chłodne czoło.
- Idę się przejść. – oznajmiam spokojnie i wychodzę z kajuty.
Czuję się jakby moja głowa zamieniła się w kłębowisko węży. Myśli wiją się, splatają ze sobą, przenikają nawzajem. Nie mogę zrozumieć zachowania Miju. Dlaczego tak nagle zaczęło jej zależeć żeby coś z tą patową sytuacją zrobić. Przez ostatnie dziesięć lat przyjmowała swój, a raczej nasz los ze stoickim spokojem, z pogodną obojętnością. A teraz nagle przestała akceptować to co nieuchronne. Robi mi się zimno i przechodzą mnie dreszcze. Rozglądam się dookoła i widzę że znalazłem się w sali ceremonialnej. Na bogato zdobionych ścianach wiszą łupy ostatnich trzystu lat naszych podbojów. Misternie ułożone w panoplia wokół zasuszonych trupów wodzów zdobytych planet i suto zakrapiane krwią tysięcy jeńców budzą we mnie niepokój. Ale z przodkami się nie dyskutuje tylko wypełnia się ich wolę. A wolą naszych Praojców było opuszczenie wyeksploatowanego domu i podbój tego co nieznane. Z zamyślenia wyrywa mnie głos Miju.
- Porozmawiaj ze mną.
- Jeżeli mamy rozmawiać o tym co się stało dziesięć lat temu to lepiej sobie odpuść. – staram się brzmieć stanowczo.
- Do cholery przecież Oni wymordowali cały swój lud oprócz nas! Gdybyśmy byli wtedy na pokładzie głównym...
- Widocznie taka jest Ich wola. – staram się uciąć tą rozmowę.
- Do cholery czy ty nie widzisz, że coś jest nie tak! – Miju nie daje za wygraną – Dlaczego nagle przestali przyjmować nasze ofiary?! Dlaczego wpadli w taki gniew?! Nie mów mi, że to ich wola!
- Miju dosyć! – jestem na granicy wytrzymałości.
- Powiem ci dlaczego! Albo oszalała szamanka albo Oni! – Miju ciska się jak dzikie zwierze w klatce.
- Nie bluźnij! – krzyczę a mój głos rozchodzi się echem po korytarzu.
- Dobrze, to może zaczniemy się zastanawiać w jaki sposób uśmiercą nas za pięć lat? Zarazą tak jak dwadzieścia lat temu, czy może spaleniem tak jak ostatnio? – głos Miju aż kipi od emocji – A może sami się wcześniej wykończymy, żeby nie dać Im tej satysfakcji?
- Nie chcę tego słuchać!!! Co się z tobą ostatnio dzieje?! – podchodzę i w nerwach popycham ją tak, że upada na podłogę.
Tej nocy śpimy osobno.

***

Miju szybkim, nerwowym krokiem minęła pokój nawigacyjny i przeszła przez ładownię. Już od dawna nie wierzyła w nadprzyrodzone moce szamanki, w jej ogromną potęgę. Miju wiedziała, że siedzi w swoim sanktuarium nie spodziewając się tej wizyty. Po kilkunastu minutach stanęła przed metalowymi drzwiami. Pchnęła je z wysiłkiem. Szamanka siedziała na wygodnym szezlongu. Czerwony skafander, włosy za ucho gładko przyczesane, porcelanowa cera bez jednej zmarszczki, idealna figura. Czas zupełnie o niej zapomniał.
- Miju, Miju, Miju, Miju. – powitał ją pozornie dźwięczny głos.
- Dlaczego Praojcowie zabijają? – zapytała z wyrzutem.
- Praojcowie, Praojcowie, Praojcowie...ZABIJAJĄ SKAŻONY LUD, STALIŚCIE SIĘ SKAŻENI!!!CHWASTY!!!
- Oszalałaś... – Miju próbowała opanować strach – Jesteśmy Ich dziećmi...Dali ci nowe polecenia! Mów jakie!
- Skażeni!!! SKAŻENI!!! UMRZECIE!!! – krzyczała szamanka, chociaż jej twarz wyglądała jak kamienna maska.
Miju wiedziała, że nie ma wyjścia.

***

Powinienem się domyślić, że się na to odważy. Przecież kochałem ją, znałem...Dlaczego nic mnie nie tknęło?! Szamanka leżała martwa na szezlongu, jej twarz wykrzywiona była w upiornym uśmiechu. A Miju...moja mała Miju. Leżała pod ścianą, jej ciałem wstrząsały drgawki. Przecież wiedziała czym grozi kontakt z przodkami! Chciałem ją wziąć na ręce, z trudem otworzyła oczy.
- Oni chcą wrócić do domu...- wyszeptała.
- Ciii Miju, nic nie mów...
- Musiałam to zrobić...dla nas...dla naszej trójki...
Wtedy zrozumiałem. Mieszanina wściekłości i bólu rozrywała mnie na strzępy. Pobiegłem do pokoju nawigacyjnego. Ustawiłem automatycznego pilota. W przeciwną stronę. Wkrótce będę w domu. W domu z moją Miju.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

podzjazdem Sekta

Rozkazy Starego jak zwykle były proste. „Dotarły do mnie meldunki, że w VI sektorze pojawiła się jakaś sekta. Polecisz tam, Grimsey, i rozejrzysz się na miejscu. Wiem, że należy ci się urlop. Ale naprawdę nie mam ludzi. Na dysku są kopie wszystkich meldunków i cała reszta. Powodzenia!” Nie musiał dodawać, że według niego powinienem już wchodzić w nadświetlną.
Zaraz po tym, jak szyb AG wypluł mnie na orbitę, odtworzyłem dane. Nie było tego wiele, jakieś pogłoski o ołtarzach, miejscach kultu, w sumie żadnych konkretów. Jedyne, co mogłem uznać za wiarygodne, to kartoteki personelu bazy. Dowodził nią pułkownik Emil Lautrec. W zapisach o przebiegu jego służby nie znalazłem nic szczególnego, tak samo zresztą, jak w pozostałych. Postanowiłem nie martwić się na zapas, zaprogramowałem autopilota i poszedłem spać.
VI sektor był totalnym zadupiem. Obejmował kilka zapyziałych, prawie bezludnych układów. Baza okazała się skupiskiem baraków na powierzchni sporej planetoidy, krążącej wokół gwiazdy typu G0. Gwiazdy nieważnej na tyle, że nikomu nawet nie przyszło do głowy, aby ją jakoś nazwać. W promieniu dziesięciu parseków całą cywilizację stanowiło parę górniczych osad. Przestało mnie dziwić, że przydział do Szóstki traktowano jak zesłanie. Chyba, że ktoś był psychiatrą. Na dodatek lubiącym swoją pracę.
Po wylądowaniu zgłosiłem się u dyżurnego. Skierował mnie prosto do dowódcy.
- Porucznik Alan Grimsey - przedstawiłem się.
- Lautrec - odrzekł zażywny pięćdziesięciolatek. Niewiele się zmienił od czasu, gdy zrobiono mu zdjęcie, które widziałem w aktach. – Cóż tak zainteresowało dowództwo Patrolu, że przysłali tutaj empatę?
- Pułkowniku, doszły do nas pogłoski, że w pańskiej bazie działa jakaś sekta. Mam się tu po prostu rozejrzeć.
Lautrec ze zdziwienia otworzył szeroko oczy. Potem zaczął się śmiać.
-Mówi pan serio? Sekta w mojej bazie? Poruczniku, mam tu tylko dwustu ludzi, z czego trzydziestu jest zazwyczaj na patrolach. Wszyscy się znają. Nie ma tu narkotyków, dziwek, ani żadnych bardziej wyuzdanych uciech. Czasem zdarzy się jakaś bójka, jak to w rodzinie. Moim zdaniem pogłoski, o których pan mówi, to bzdury. Ale niech się pan rozgląda. Proszę zgłosić się u dyżurnego po przydział kwatery. A potem niech pan tropi tą swoją sektę.
Pokój okazał się standardową klitką z łóżkiem i suchym prysznicem. Leżąc już na koi rozmyślałem o rozmowie z pułkownikiem. Na ile mogłem go wyczuć, nie kłamał. Albo o niczym nie wiedział, albo po prostu nic się tutaj nie działo. „Jutro się będę martwił” - postanowiłem w duchu. Po chwili otulił mnie sen.
Przez dwa kolejne dni kręciłem się po bazie. Rozmawiałem z ludźmi, towarzyszyłem im w pracy i podczas posiłków. Przysłuchiwałem się odprawom personelu i ćwiczyłem z pilotami w sali gimnastycznej. Zaglądałem do pomieszczeń reaktora i izby chorych. Grałem z mechanikami w piłkę. Pomagałem w kuchni, zajrzałem w każdą możliwą dziurę, wlazłem wszędzie, gdzie mógł zmieścić się człowiek. I nic. Zupełne zero.
Trzeciej nocy przebudziłem się z wrażeniem, że coś mi umknęło. Miałem przed oczami jakiś nie do końca konkretny obraz, jak powidok na siatkówce. Dość długo leżałem, próbując wywołać z pamięci to, co wzbudziło mój niepokój. Bez skutku. W końcu ubrałem się i wyszedłem. Kręciłem się bez celu po korytarzach, w końcu zajrzałem do pustej o tej porze sali odpraw. Eureka! Na bocznej ścianie ujrzałem niewielką tarczę z wizerunkiem dziwnego zwierzęcia. Przytwierdzona była do pary skrzyżowanych toporów. Towarzyszyły temu jakieś dziwne narzędzia, kula wisząca na kawałku łańcucha u końca rękojeści. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widziałem, mogłem się co najwyżej domyślać, do czego były używane. Obróciłem się na pięcie i poszedłem szukać Lautreca. Był już w swoim gabinecie.
- Witam, poruczniku. Jak idą poszukiwania? – Uśmiechnął się.
- Zauważyłem w sali odpraw jakieś dziwne przedmioty. Mam na myśli tarczę na ścianie. Czy mógłby pan wyjaśnić mi jej przeznaczenie? – spytałem bez ogródek.
- Tarcza? – Był najwyraźniej zaskoczony. – Chodzi może o jednorożca srebrnego na polu czerwonym, zawieszonego na toporach i morgensternach?
- Jednorożca? – Teraz ja nie potrafiłem ukryć zdziwienia. – Pytam o to, co wisi na ścianie. Co to właściwie jest? Jakiś ołtarz?
- Panie poruczniku… - pułkownik spojrzał na mnie z politowaniem. - Czy was, młodych, już naprawdę niczego nie uczą? To panoplium. Zwykła dekoracja. Zresztą prawie tak stara, jak cywilizacja. Nasi przodkowie ozdabiali w ten sposób swoje zamki. A jednorożec to herb mojego rodu. Nic ponadto. Będę wdzięczny, jeśli w swoim raporcie zasugeruje pan, że przydałoby się kilka lekcji historii w szkole kadetów.
Poczułem palący wstyd. Raport pisałem już na statku, w drodze do dowództwa.
Przed samym lądowaniem, goląc się, spytałem swego lustrzanego odbicia:
- ku**a mać, Grimsey, a co zrobisz, jeśli któregoś pięknego dnia komuś wyda się dziwne, że jesteś czarny?

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Wyklęty Miasto sokoła

Puste, wyludnione, zniszczone. Tydzień bezustannych bombardowań ze stacjonujących na orbicie kosmicznych niszczycieli i przez zwykłą, naziemną artylerię, dosłownie zmiótł miasto z powierzchni ziemi. Ale to nie fizyczne uszkodzenia były najgorsze. Następujące po sobie implozje i eksplozje nie tylko niszczyły, ale przy okazji zmieniały strukturę czasoprzestrzenną rzeczywistości... zmieniały nawet rzeczywistość, czasami nie do poznania.
Szanse przeżycia w takich warunkach spadały praktycznie do zera, ale zdarzali się tacy, co próbowali. Zarówno ukrywający się wrogowie, jak i dezerterzy z szeregów zwycięskiej, rewolucyjnej armii. Przeważnie kończyli rozerwani na strzępy w wirach ciążeniowych, czasami odnajdywali ich kości w dziurach czasowych, zdarzało się, że trafiali na ich zmutowane popromiennymi chorobami ciała. Jednak to nie odszukiwanie ludzi było zadaniem Szperaczy. Ich misją było badanie anomalii. Dzięki tej wojnie, naukowcy zyskali ogromne pole badań nad czasem i przestrzenią. A bombardowanie stolicy rodu Atrend mogło przynieść nowe odkrycia. W laboratoriach z niecierpliwością oczekiwano informacji o każdym nowym odkryciu, o każdej ciekawej, jeszcze nie sklasyfikowanej, anomalii. Wojna, tak jak od wieków, pośród śmierci i cierpień, przynosiła ludzkości w darze wiele nowych odkryć i wynalazków.
Jesser poprawił przewieszony przez ramię karabinek szturmowy i zrobił pierwszy, ostrożny krok. Nic. Żył. To dobry znak – pierwszy krok zawsze był najtrudniejszy. Trzeba przełamać bariery psychiczne, pogwałcić własny instynkt samozachowawczy, krzyczący „Uciekaj!”. Obejrzał się na swojego towarzysza. O ile dobrze pamiętał, nazywał się Mark, ale tak naprawdę go to nie obchodziło. Chciał jak najszybciej „przeszperać” przydzielony im region i wynieść się z tych ruin.
Wcześniej ciągnęli losy. Miał pecha - szedł pierwszy. To zawsze było niebezpieczne. Chociaż bez przerwy skanowali otoczenie z użyciem termowizji, podczerwieni, liczników promieniowania, to i tak wielu Szperaczy ginęło w grawipułapkach, dziurach rzeczywistości, czy czasozamrażaczach.
Powoli ruszył przed siebie. Po paru uderzeniach serca usłyszał ostrożne kroki kompana, który od czasu do czasu podnosił z ziemi i rzucał na boki małe kamyczki. Niektóre z nich zwyczajnie spadały tam, gdzie powinny, inne znikały, rozpadały się na atomy, albo zwiększały kilkukrotnie swoją masę i wbijały się w ziemię, z siłą kilkukilowego głazu.
Jesser uważnie rozglądał się wokół. Starał się skupić na szukaniu bezpiecznej drogi, ale pamięć co chwila podsuwała mu obrazy dawno minionych dni. Na tej ulicy bawił się w ganianego, na tamtym placyku stała fontanna, teraz znajdował się tam wielki lej po bombie.
Cała ta wojna była jedną wielką głupotą. Uciskane masy ludu podniosły głowy i postanowiły uwolnić się od jarzma starych rodów. Zaczęło się niepozornie – na planecie Jehnan zabito paru arystokratów, spalono parę pałaców. Nic wielkiego. Czy ktoś mógł przypuszczać, że to będzie preludium dla rewolucji? Już po miesiącu na setkach światów ludzie chwytali za broń i, w imię wyższych racji, wieszali ciemiężycieli. Szybko wykształcił się rząd rewolucyjny. Prawie tak gęsto jak trupy, padały hasła braterstwa uciskanego ludu i poprawy jego sytuacji. Rozpętała się regularna wojna, której oni stanowili jedynie malutki wycinek.
Wyszli na większy plac, na którym kiedyś stała brama prowadząca do pałacu. Jesser podniósł rękę, dając znak do odpoczynku. Mark zrzucił na ziemię plecak i podszedł do zwalonej części bramy. Po chwili jego mocz spłynął po rodowym herbie Atrendów. Żółte strumienie obmywały rzeźbionego sokoła, dumnie spoglądającego ze środka tarczy, misternie wykute ostrza halabard rozłożone symetrycznie po obu jej stronach, z maestrią wykonane chorągwie, otaczające wszystko płaty tkaniny... setki lat tradycji profanowane moczem zwykłego żołnierza.
- Herb Atrendów – mruknął Jesser.
- I co z tego? – Mark zapiął rozporek – Sram na ich herby i przodków, tak jak i oni srają.
Na odgłos kroków zareagowali instynktownie. Jesser pierwszy chwycił karabin i wycelował w przybysza. Młoda dziewczyna, ubrana w podartą suknię odsłaniającą całą lewą pierś, spoglądała w ich stronę. Mark zlustrował teren i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Poszczęściło się nam! Popatrz, jaka ładniutka! Zabawimy się, że hej!
Jesser nie zdążył odpowiedzieć, a Mark już szedł w stronę dziewczyny. Nagle zaczął się zmieniać i rosnąć. Z ramion wyrastały mu kolce, a zamiast twarzy pojawiła się potworna paszcza. Nie! Nie mógł na to pozwolić! Podniósł karabinek i posłał jedną krótką serię. Mark nawet nie zauważył, że umiera. Zrobił jeszcze jeden krok i osunął się na stertę kamieni. Postać dziewczyny zafalowała. Jej nogi skróciły się, a miejsce palców zajęły szpony, piękna twarz zaczęła się wydłużać, żeby zmienić się w dziób... po chwili na stercie kamieni siedział sokół, jakby żywcem wyjęty z herbu. W końcu ptak zamigotał i rozmył się z podmuchem wiatru.
Jesser zerwał się z miejsca. Chwycił łańcuszek, na którym zawieszony miał swój największy skarb – medalion rodu Atrend. Dostał go od ojca na siódme urodziny. Jedno z wielu dzieci księcia Ahenewa z nieprawego łoża. Dostał tylko medalion i opowieści – o herbie, o tradycji i o rodowym sokole strzegącym pałacu.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Edit: Zapomniałbym. Za przekroczenie limitu znaków voodoo_doll i KPiach żółta kartka.
Ostatnio zmieniony pn, 23 kwie 2007 21:08 przez kiwaczek, łącznie zmieniany 1 raz.
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

Post autor: kiwaczek »

Teksty nie spełniające wymogów formalnych:

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Vel Satis Z pamiętnika Zakurzonej Planety

Mark przyjrzał się nowej maszynie z zadowoleniem. Matowo-czarny ścigacz średniego zasięgu, stojący w parku przed hangarem, prezentował się wspaniale. Promienie gwiazdy południowej, tak intensywne o tej porze dnia, zdawały się być pochłaniane przez statek. Żadnych odblasków. I te kształty.
Długo czekał na nowy pojazd, gdyż wojsko niechętnie wysyłało nowy sprzęt w tak odległe i mało znaczące miejsca. Jednym z nich była właśnie Archimeda. Niewielki księżyc planety nr 4, nowy nabytek Koalicji Wojsk Sprzymierzonych. Baza, którą tu wybudowali, służyła głównie jako przystanek dla średniej wielkości statków wojennych, jak i dla ochrony drobnego handlu międzyplanetarnego.
- Najwyższa pora Cię sprawdzić. – powiedział z zadowoleniem Mark.
Po naciśnięciu przycisku na zewnętrznej powłoce statku, górna klapa wejściowa odsunęła się w tył, wydając przy tym cichy szelest. Chłopak wskoczył szybko do środka.
- Jeszcze tylko weryfikacja użytkownika i jesteś cała moja.
Był tak pochłonięty nową zabawką, że nie zauważył, iż nie jest sam. Delikatny głos Cathy, wyrwał go jak ze snu.
- Jesteś potrzebny w sztabie.
- Hmm..?
- I sprawdź swój komunikator – dodała odchodząc – dowódca nie mógł się z tobą połączyć.
Do sztabu, teraz? – pomyślał Mark.- Przecież jestem po służbie. Chciałem tylko zobaczyć nowy sprzęt. Ech..
Wyskoczył szybko ze statku i pognał za Cathy. Dogonił ją dopiero przed wejściem do gabinetu szefa. Zdążył nawet otworzyć jej drzwi. Gdyby tylko zechciała się ze mną umówić – pomyślał. Była taka, taka.. ładna.
Gniewne spojrzenie dowódcy sprowadziło Marka na ziemię.
- Dziękuję Ci Cathy, zostaw nas teraz samych, proszę.
Dygnęła delikatnie i wyszła bez słowa.
- Mark, nie będę się rozwodził, bo nie mam na to czasu. Z pewnych źródeł otrzymałem bardzo niepokojące informacje.
- Jeśli przeszkadza panu - przerwał Mark. – że, ja tak do niej...
- O czym ty bredzisz? Wiem, że jesteś po służbie, ale pilnie Cię potrzebuję. Skup się!
- Tak jest!
- Jak zapewne wiesz, od kilku dni na orbicie stacjonuje statek handlowy klasy TajŁan. Mam powody podejrzewać, że mogą tam przebywać Barboriańscy szpiedzy. Dlatego też nie możemy dopuścić, aby statek lądował.
Dowódca zapalił cygaro, wypuścił biały obłok dymu, po czym kontynuował.
- Ponieważ nie mogę wydać polecenia zaatakowania statku handlowego, będziesz musiał się tam udać osobiście w celu przeprowadzenia kontroli.
Mark podrapał się po głowie, spojrzał na dowódcę i już wiedział, że plany na ten weekend może sobie wsadzić gdzieś. Westchnął tylko pod nosem.
- Kiedy mam lecieć?
- Bardzo dobrze, że się zgadzasz! – uśmiech zagościł na twarzy dowódcy. – Wszystko jest już przygotowane. W drugim hangarze będzie czekać na Ciebie Cathy oraz eskadra myśliwców.
- Cathy? – zdziwił się Mark. – Teraz?
- A tak. Moja nowa asystentka też jest pilotem myśliwców. Poza tym była szkolona do takich akcji.
A może ten weekend jeszcze nie jest stracony – pomyślał Mark. Odmeldował się szybko i pomknął do drugiego hangaru. Załogi myśliwców były już gotowe. Wysłużone, dwumiejscowe statki bojowe, jakie mieli do dyspozycji nie należały do najnowocześniejszych. W tej jednak sytuacji, okazały się odpowiednie. Jego drugim pilotem była Cathy.
Po chwili maszyny poderwały się lotu. Do osiągnięcia orbity pozostało kilka minut. Mark przyglądał się uważnie, jak sprawnie dziewczyna radzi sobie ze statkiem. Był pełen podziwu dla jej profesjonalizmu.
Myśliwce zbliżyły się do statku handlowego w kluczu bojowym. Kapitan handlowca pokrzykiwał coś przez radio piskliwym głosem, ale dopiero po uruchomieniu translatora, Mark i reszta załóg mogli coś zrozumieć.
- Co to jest? Co to jest? To zamach na nas, zamach!
- Jestem Kapitan Mark z bazy wojskowej Archimeda. Ponieważ znajdujecie się na naszej orbicie, mam prawo was skontrolować, dlatego też żądam natychmiastowej zgody na wejście na pokład.
Piskliwy głosik zamilkł. Jedynie jakieś trzaski pozostały w eterze. Po chwili i one znikły.
- Myślisz, że próbują zagłuszyć nasze sygnały namierzające?
Cathy nic nie odpowiedziała. Wyglądała jakby się nad czymś intensywnie zastanawiała. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.
- Cathy, jesteś ze mną?
- Ach tak, przepraszam. – otrząsnęła się po chwili. – Spójrz, dają nam sygnał do zadokowania myśliwca.
Istotnie. Ramię wysięgnika dokującego wysunęło się w ich stronę.
- Do wszystkich jednostek. Pozostać w gotowości bojowej. Razem z Cathy wchodzę na pokład.
Myśliwce uformowały krąg wokół statku handlowego.
W środku, jednak nikt na nich nie czekał. Mijali wolno kolejne puste korytarze.
- Nie podoba mi się to. Mam nadzieję, że masz ze sobą broń.
- Jasne Mark. Chodź za mną.
Mark został w tyle przypatrując się Cathy.
- Skąd niby wiesz gdzie iść? Może trochę ostrożniej, co! – krzyknął.
- Uspokój się. Teraz trochę za późno na ostrożność. – zaśmiała się.
Zza wielkich, odsuwanych drzwi wyłoniło się kilku rosłych Barborian. Mark wycelował w jednego z nich i wystrzelił. Laserowy pocisk nie sięgnął jednak celu. Cathy ruchem ręki przechwyciła go.
- Ty.., ty jesteś..
- Tak. Jestem szpiegiem, którego szukałeś. A teraz odtransportowałeś mnie bezpiecznie do bazy.
- Ale jak?.. – Mark wskazał na pocisk.
- Jestem cyborgiem, bardzo ładnym cyborgiem, nowoczesną bronią. Choć jak widzę moja powłoka, może zdziałać znacznie więcej niż przypuszczałam.
Uśmiechnęła się zalotnie.
- Na tę broń nie ma sposobu. – znów się zaśmiała – i chyba nigdy nie będzie.
Mark westchnął tylko ciężko.
- Brać go!

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

madnomad Subspace opera

Spójrzcie. Kosmos rozpościera się wokoło bezdźwięczną próżnią, chłodem absolutnego zera i czernią wiecznej nocy. Odległe światy świecą blado i niepewnie na tle ciemnych, nieskończonych przestrzeni. Wytężcie wzrok. Gdzieś na horyzoncie zdarzeń pojawia się jasny kształt, jakże inny od otaczającej go mrocznej pustki. Ogromny, iskrzący się światłami międzygalaktyczny krążownik, sunący majestatycznie przez ocean wszechświata. „Perła", duma Błękitnego Imperium. Nikt z jego załogi nie wie, że piękne kształty okrętu śledzi właśnie uważne oko wroga.
- Peryskop w dół - admirał Ramiux oderwał oczy od wizjera. - Przejść w stan gotowości bojowej - wydał rozkaz. - Panie ministrze, „Perła" na kursie - spojrzał z niechęcią na stojącą obok niską, odrażającą postać. Nigdy nie lubił mieć rządowych obserwatorów na pokładzie, a do dzisiejszego czuł szczególny wstręt.
- Nie widzą nas, nie widzą? - zaskrzeczał główny doradca wojenny Chana Iblis-beja.
- Tak. Dzięki wielkim wysiłkom wielkich naukowców Wielkiej Hordy, jesteśmy skryci pod powierzchnią czterech wymiarów w bezdennych głębinach wymiaru piątego. Gdy się wynurzymy, zaskoczenie będzie pełne i takie też będzie nasze zwycięstwo.
- Wspaniale, po prostu wspaniale.
Admirał Ramiux rozejrzał się po mostku eksperymentalnego subprzestrzennego okrętu bojowego „Subbucus". Wciąż nie mógł wyjść z podziwu jak wspaniała i groźna broń znalazła się w rękach Wielkiej Hordy. W jego rękach. Bo to właśnie jemu, najbardziej doświadczonemu z hordiańskich dowódców, przypadł w udziale zaszczyt wypróbowania w warunkach bojowych nowych metod maskowania. Już wkrótce ukryte pod taflą czasoprzestrzeni statki Hordy zachwieją odwieczną równowagą sił dobra i zła w Kosmosie. Przechylą szalę zwycięstwa na stronę poddanych Chana. Cały Wszechświat spłynie krwią i zapłonie ogniem. Błękitne Imperium przejdzie do historii.
- Nie strzelać. Czekać na rozkaz. Niech podejdzie bliżej.
Na twarzach załogi widać było napięcie. Czekało ich trudne zadanie. Admirał nie wątpił jednak, że będzie mógł na podwładnych polegać w decydującej chwili. Wybrał ludzi najbardziej mu oddanych i zaufanych, najlepszych w całej hordiańskiej flocie. Nie ma obaw, nie zawiodą go. Plan działania był ustalony w najdrobniejszych szczegółach.
- Zniszczmy go, zniszczmy - zasyczał minister - Idzie bez osłon...
- Nie - przerwał mu admirał. - Strzelimy z bliska impulsem paraliżującym systemy bojowe. Później abordaż. Chcę nienaruszoną „Perłę" podarować Chanowi w prezencie.
- Dobrze, dobrze - przytaknął cywil i zarechotał głośno.
- Oddział desantowy gotowy - na mostku rozległ się głos interkomu. - Czekamy na rozkazy.
- Proszę przekazać ludziom, żeby ustawili miotacze tylko na połowę mocy. Chcę mieć jak najwięcej jeńców - odpowiedział admirał. - Do „Perły" dołączę jej załogę w drugim podarunku dla Chana. Uczyni z niej swą ulubioną rozrywkę. Żywe pochodnie - wyjaśnił ministrowi.
- Wyśmienicie, wyśmienicie - rechot ministra przeszedł w histeryczny chichot.
- Wynurzenie! - rozległ się głos admirała.
„Subbucus" niczym statek widmo pojawił się tuż przed dziobem wrogiego krążownika.
- Impuls! - padł drugi rozkaz.
Na mostku na chwilę przygasły światła, wskaźniki generatorów mocy zaczerwieniły się ostrzegawczo i ogromnej siły impuls elektromagnetyczny uderzył w „Perłę".
- Do abordażu! - zabrzmiał rozkaz trzeci.
Najpierw głuchy dźwięk zderzających się kadłubów, a następnie łoskot wojskowych butów, dochodzący z górnego pokładu, dały znać o tym, że rozpoczął się bezpośredni atak.
Dwadzieścia minut później było po wszystkim. „Perła" znalazła się w rękach Hordian.
Admirał ruszył czarnymi korytarzami „Subbucusa" w stronę rękawa łączącego oba okręty, a obrzydliwy chichot ministra towarzyszył mu przez całą drogę. Następnie długo szedł jasnymi pasażami „Perły", a chichot zastąpiły przekleństwa na zbyt rażące światło. Centrum dowodzenia krążownika, wielkie niczym katedra, pełne było zaskoczonych jeńców i powściągliwie radosnych ludzi admirała. Dowódca imperialnego do niedawna krążownika, generał Ry’angel, siedział w fotelu przy głównej konsoli, jego oczy były zamknięte a mięśnie twarzy drgały tłumioną wściekłością.
- Ry’angelu, czyżbyś nawet nie miał zamiaru wstać, aby mnie powitać i pogratulować mi wspaniałego zwycięstwa - wyrwał go admirał z tego dziwnego stanu.
- Wspaniałego zwycięstwa!? - w odkrytych już źrenicach generała ukazały się groźne iskry. - Nie wiem jak to zrobiłeś, Ramiux, jak zbliżyłeś się niezauważony przez nasze sensory... Ale nie nazywaj wspaniałym zwycięstwem czegoś, co nim nie jest!!!
- Masz rację - uśmiechnął się admirał. - Dotąd walczyliśmy ze sobą w bitwach, których zasady były jasne i proste, a o zwycięstwie decydował jedynie geniusz głównodowodzących. Tak samo czynili nasi ojcowie, dziadowie i pradziadowie, rzemieślnicy wojny, każdy po tej stronie, na którą rzucił go los. Ale te czasy się skończyły...
- Skończyły się, skończyły... – zachichotał minister, który stojąc obok, z zadowoleniem sycił wzrok wściekłością generała.
- Teraz już nic nie powstrzyma Wielkiej Hordy – mówił dalej Ramiux - przed kontynuowaniem krwawego podboju, na którego drodze Imperium stanęło setki lat temu.
- Złe Imperium, niedobre...
- Czy wiesz czym jest niewielki „Subbucus", który tak niezauważenie zbliżył się do burty twojego krążownika? To okręt subprzestrzenny, wspaniałe dzieło hordiańskich inżynierów, poruszający się pod powierzchnią zwykłych wymiarów.
- Wspaniały, wyśmienicie wymyślony...
- Chyba wiesz, Ry’angelu, co stanie się, gdy Horda zbuduje takich więcej? Nastąpi ostateczny koniec imperialnej floty, koniec bez choćby jednego wystrzału z waszych potężnych dział.
- Koniec, koniec, jak Chana kocham, koniec...
- Przerażająca wizja, prawda Ry’angelu? Horda rządząca całym kosmosem...
- Calutkim, calusieńkim...
- Dlatego niniejszym przekazuję w twoje ręce „Subbucusa", niech Imperium zbada jego tajemnice, aby móc się przeciwstawić. A ja wraz z załogą proszę o azyl na pokładzie „Perły".
- Tak, właśnie tak, prosimy o az... Co? Cooo...?
- Oczywiście z tym jednym, małym wyjątkiem – Remiux wyjął z kabury pistolet plazmowy i strzelił w głowę głównego doradcy wojennego Chana Iblis-beja. Krwawa bryja mózgu i resztki czaszki ministra oblepiły z mlaskiem panel sterowania ogniem – Reszta moich ludzi złoży broń bez oporu.
„Emerytura...” - uśmiechnął się do siebie były admirał i rzucił miotacz na błękitną posadzkę.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Varelse Ostatni malarz

„dlatego świat jest doskonały
i nie można w nim mieszkać

za to
świat malarza
jest dobry
i pełen pomyłek”

(Z.Herbert, „W pracowni”)

Ruina znajdowała się w centrum miasta, przy jednej z głównych ulic. Ze znajdującego się tu niegdyś budynku pozostały tylko zwały gruzu i fragment ściany z dziwnym symbolem: dwoma skrzyżowanymi miotaczami i tarczą z symbolem spirali DNA. Nikt z ludzi codziennie mijających to miejsce nie wiedział, co ten symbol oznaczał. Nikogo to nie interesowało. Podobnie jak to, skąd się wzięła ruina i dlaczego jeszcze stoi.

***
Nagłe odłączenie od systemów sterowania.

Znalazł się z powrotem we własnym ciele, w kompletnej ciemności. To był impuls EM. W ostatniej chwili zauważył ten pocisk. Udało mu się jeszcze strzelić, ale chybił. Pocisk wybuchł. Impuls zniszczył całą elektronikę. Teraz statek mógł tylko dryfować w przestrzeni. Stał się łatwym celem. Zaraz dostanie laserem w sam środek reaktora i wszystko się skończy.

***
Greg Eslevar był na pozór normalnym, niewyróżniającym się niczym człowiekiem. Nikt z tych, którzy go znali, nie miał pojęcia o jego przeszłości. Gdyby ktoś im o niej powiedział, stwierdziliby, że to nonsens. Przecież ktoś taki jak on nie umiałby żyć w tym świecie, nie znalazłby pracy i nie założyłby rodziny.
Ale gdyby poznali go głębiej, ów nonsens nie byłby już taki oczywisty. Tak, miał pracę, ale taką niewymagającą zbytnich kontaktów z ludźmi. I nawet ją ledwo wytrzymywał. Zawsze wracał do domu co najmniej zdenerwowany na cały świat. A potem robił coś, co w oczach całego świata byłoby nonsensem. Malował. Tylko przelewanie emocji na płótno pozwalało mu jakoś przetrwać w zupełnie obcej rzeczywistości.

***
Śmierć wtedy nie nadeszła. Oddział robotów Republiki dokonał abordażu i pojmał go żywcem. A następnie postawili go przed wyborem – albo zginie, albo poda im strategiczne informacje i przejdzie zabieg zmiany genów, po którym zostanie wypuszczony na wolność.
Nie bał się śmierci od lasera, ale śmierci z rąk człowieka – już tak. Wybrał to drugie.
I w ten sposób stał się reliktem wymarłego gatunku, wyrzutkiem i nowej, i starej ludzkości. Starej, bo się jej wyparł, a nowej, bo stary umysł, którego nawet nowe geny nie mogły zmienić, nie pozwalał mu stać się jej częścią.
Musiał znaleźć sobie teraz miejsce gdzieś na granicy światów.
***

Zaczęło się niewinnie. Normalna rozmowa z synem przy kolacji. Coś tam o szkole, o tym, co robił z kolegami... Opowieści syna zawsze wprawiały go w lekką paranoję, ale jakoś się przyzwyczaił.
Jednak tego dnia ze słów syna Eslevar zaczął wyławiać pewne fragmenty hipotezy, która potem sama złożyła się w całość. Nie, nie było wątpliwości. Jego syn się zakochał.
To nie było złe samo w sobie. Wręcz przeciwnie. Byłoby bardzo dobre, gdyby nie jeden drobny fakt. Był zakochany LOGICZNIE. Jego decyzja byłą absolutnie świadoma i przemyślana. Wybranka była osobą ściśle wyselekcjonowaną pod kątem zgodności charakterów i możliwości kontaktu. I możliwie najlepsza pod względem współpracy w grupie, zdolności przywódczych, predyspozycji biznesowych i odporności na stres.

Kiedy Eslevar zdał sobie z tego sprawę, poczuł, że już dalej nie może żyć w tym świecie. Jedyne co teraz chciał zrobić to zamknąć się w pokoju i malować.
Nad swoim dziełem pracował do drugiej w nocy. A efekt ciągle go nie satysfakcjonował. Musiał zrobić przerwę.
Postanowił wyjść na spacer i powłóczyć się po mieście bez celu. Ale wkrótce cel się znalazł. Ściana. Jedyne co pozostało po Kosmodromie Siódmym, niegdyś bazie Rebelii Genetycznej.


***
Elaisa była jedyną osobą, która go rozumiała. Była logiczna, ale nie gardziła bezsensem. Była logiczna, ale nie Lepsza, Szczęśliwsza i Bardziej Produktywna.
Gdyby nie ona, mógł już wielokrotnie znaleźć się na tamtym świecie – tyle miał powodów i okazji do samobójstwa. Ale ona pozwalała mu żyć. I to ona zginęła pierwsza.
Pogrążył się w rozpaczy, tym większej, że niezrozumiałej dla reszty świata, a zwłaszcza dla własnego syna.
Postanowił opowiedzieć mu wszystko. Całą historię swojego życia. Może wtedy zrozumie? Może odziedziczył po matce chociaż ułamek jej zdolności rozumienia? Może chociaż podejdzie do tego jak psycholog – rozpozna jakieś mechanizmy i ich dysfunkcje?
Niestety, te nadzieje były próżne. Syn nic nie zrozumiał. Skwitował cała opowieść jednym zdaniem: „to bez sensu”. I ten jego wzrok... ani zaciekawiony, ani znudzony. Idealnie obojętny.

***
Ściana przetrwała tylko przez przypadek. Tylko dlatego, że inwestorowi, który kupił ten grunt jeszcze przed rekolonizacją i budową miasta przydarzyły się nieoczekiwane trudności finansowe. Tak naprawdę już dawno nie powinna istnieć.
- Tak jak ja – pomyślał Eslevar.
Wszystkie wspomnienia, które ściana przywoływała, utwierdzały go w tym przekonaniu. Jego życie nie miało żadnego sensu.
Nie mógł tu dłużej stać. Musiał jakoś zdusić w sobie to uczucie bezsensu. Musiał wracać. Przetrwał śmierć Elaisy, przetrwał nieprzystosowanie, przetrwa i to. Wróci, wróci do domu i zamieszka na powrót w świecie, w którym nie można mieszkać.

Miał już nawet pomysł na dokończenie obrazu.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

KPiach Kwestia szlachetności

Z hiperprzestrzeni, w punkcie tunelowania w pobliżu układu P-126, wyłonił się stary, sfatygowany statek klasy Trab-ant. Każdy, kto kiedykolwiek zapuścił się w tamte rejony, wie, że to kompletne zadupie. Ten fakt bardzo odpowiadał Mrówie. Po ostatniej awanturze, z której ledwie uszedł z życiem, za to bez towaru i bez zarobku, wolał przez jakiś czas nie pokazywać się w bardziej cywilizowanych miejscach.
Mężczyzna przesunął wzrokiem po wskazaniach komputera pokładowego. Kilkoma wprawnymi ruchami odpalił silniki anihilacyjne i wprowadził kurs na orbitę Melinki, jak pieszczotliwie nazywali trzecią planetę układu jej bywalcy. Grono składające się z osobników o mocno podejrzanym autoramencie.

Szalupa trzęsąc się, podrygując i jęcząc, jakby błagała o litość, weszła w górne warstwy atmosfery. Mrówa głośno klął zarówno konstruktora starego pojazdu jak i brak normalnego kosmodromu na Melince. Namierniki zlokalizowały lądowisko i komputer zaczął korygować kurs. Nastrój pilota poprawiał się wraz z malejącym dystansem do powierzchni.
Nagle kabinę wypełnił przeraźliwy pisk sygnału alarmowego. Szalupa dziko skoczyła w bok, wykonała ciasny zakręt i przyspieszając runęła w kierunku nieprzebytych lasów Melinki. Mężczyzna szarpał stery, tłukł pięścią w klawisze i przełączniki. Bez efektu. Wstrząsy, pisk, przybliżająca się roślinność. Strach.
- ku**a mać! – krzyknął i obiema rękoma szarpnął wyzwalacz mechanizmu ewakuacyjnego.
Straszliwe przeciążenie. Różowe niebo, rośliny, niebo, czasza spadochronu. Mrówa półprzytomny zwisł na pasach fotela i powoli opadał w kierunku dzikich i bezludnych terenów Melinki.
Rozbitek powoli dochodził do siebie. Wygramolił się z siedziska i rozejrzał. Polankę, na której stał, otaczał dziki, zwarty gąszcz roślinności.
- Pięknie – mruknął. – Ciekawe, czy działa łączność i lokalizator.
Obszedł fotel i skierował wzrok na umiejscowione za oparciem kontrolki. Zamarł. Kątem oka uchwycił ruch. Odwrócił głowę i… wytrzeszczył oczy. Z gąszczu wyłaniały się niskie, kudłate istoty. Mogłyby sprawiać wrażenie sympatycznych, nieco przerośniętych pluszaków, gdyby nie to, że każdy dzierżył rodzaj prymitywnej broni, a większość wykonywała jednoznacznie wrogie gesty.
Mrówa przywarł plecami do fotela i w pokojowym geście uniósł lewą dłoń. Prawa, bardzo powoli, sunęła w kierunku blastera. Mężczyzna zastanawiał się czy ma szanse i w którym miejscu najlepiej będzie dokonać wyłomu wśród napastników.
- Nawet o tym nie myśli!
Rozbitek odwrócił się w kierunku, z którego pochodził stanowczy rozkaz. Pośród futrzaków stał mężczyzna. Upływ dziesiątek lat życia odcisnął na nim piętno, ale mimo to sprawiał wrażenie silnego i władczego.
- OK! A możesz poprosić przyjaciół żeby schowali swoje zabawki?
- Usiądź spokojnie i powiedz, czy masz ochotę wydostać się stąd w jednym kawałku?
- Zastanówmy się! – prychnął sarkastycznie Mrówa.
- Nie tracisz rezonu. Ujdziesz z życiem, jeżeli zgodzisz się wypełnić pewną misję.
- Misję? – Rozbitek skrzywił się jakby połknął coś wyjątkowo paskudnego.
- Doręczysz przesyłkę na Wielką Marchię.
Mrówa pytająco uniósł brwi.
- Drobiazg – starzec kontynuował. – Kryształ pamięci. W dodatku uczynisz to możliwie szybko. Powiedzmy, że w trzy tygodnie.
- A jeżeli się spóźnię?
- Umrzesz. Oprócz kryształu dostaniesz jeszcze wszczep. Jeżeli adresat nie zdeaktywuje go przed wyznaczonym terminem – umrzesz. I to nie będzie przyjemna śmierć.
Mrówa czuł się jak na huśtawce. Góra, dół. Nadzieja, strach.
- Wygląda na to, że nie mam wyjścia. A dowiem się w imię czego ryzykuję własną głową?
- Czemu nie. Może wiesz, a może nie, ale na Wielkiej Marchii panuje ustrój monarchistyczny. Rody walczą jak wściekłe psy o władzę i wpływy. Jeśli nie jesteś wystarczająco dobrze urodzony, to jesteś nikim. Byłem genetykiem. Podczas badań odkryłem, że najpoważniejszy pretendent do tronu nie ma prawa nosić herbu, którym się mianował. Chciałem ujawnić te dane, ale nie zdążyłem. Musiałem uciekać.
- To nie żart? Rody, herby, a może jeszcze księżniczki i smoki? Kogo to dziś obchodzi? Nie wiem gdzie jest ta twoja Marchia, ale to musi być planeta popaprańców!

Podróż zajęła ponad dwa tygodnie. Cztery skoki w hiperprzestrzeń i dziesiątki godzin podróży na napędzie anihilacyjnym. Miał dużo czasu, aby rozpamiętywać sytuację, w której się znalazł i zastanawiać się, co za świństwo zaaplikował mu starzec. Kazał wypić jakiś mętny płyn i chrzanił coś o nanobiotechnologii. Mrówa wciąż miał wrażenie, że jest mu niedobrze.
Na Wielkiej Marchii mężczyzna wypełnił wszystkie instrukcje starca. Wreszcie poszedł na spotkanie, na którym miał przekazać kryształ z danymi. Powoli kiełkowała w nim nadzieja, że jednak wyjdzie cało z tej awantury.
W umówionym miejscu czekała na niego młoda kobieta. Ubrana w strój przynależny, na tej planecie, szlachetnie urodzonym. Nosiła się dumnie, a z każdego jej ruchu znać było, że nawykła do wydawania rozkazów.
- Opowiedziano mi twoją historię. Ponoć masz coś dla mnie, człeku.
Mrówa podał jej kryształ. Obróciła go w palcach i szepnęła:
- Wicehrabio Galak, dziękuję.
A głośniej dodała:
- Spełniłeś swoją powinność. Możesz odejść.
Mrówa zmartwiał.
- A co z moim wszczepem? Mieliście go zdeaktywować! – Ochrypły głos zdradzał paniczny strach, jaki zawładnął posłańcem.
- Znasz swój rodowód? Masz prawo nosić herb? Z jakim klejnotem? Masz prawo używać panoplie?
Mrówa bladł coraz bardziej.
- Co ty, do cholery, bredzisz? – wrzasnął – Jakie herby? Jakie szlechectwo? Popieprzyło was wszystkich?
Kobieta uśmiechnęła się lekko, ale jej oczy pozostały zimne i nieodgadnione.
- Tak myślałam. Szkoda zachodu.
Odwróciła się i odeszła.

-@--@--@--@--@--@--@--@--@--@-

Uzasadnienia:

Vel Satis: mimo najszczerszych chęci nie znaleźliśmy w tekście ani panoplii, ani antenatów, ani braku wzruszenia, czyli brak realizacji tematu, choć ograniczenia formalne zostały spełnione. Może następnym razem.

Madnomad: tekst liczy 6323 znaki, czyli dużo za dużo. A to jeszcze nie koniec. Brak także nawiązania do tematu. Czyli podwójne przewinienie.

KPiach: ten autor dokonał czegoś, na co byśmy nawet wspólnymi siłami nie wpadli. Napisał tekst nie tyle mijający się z tematem, co najzwyczajniej z nim sprzeczny. Jesteśmy pod wrażeniem, ale tekst ląduje pod krechą. Za brak zgodności z tematem.

Varelse: śladów space opery nie stwierdzono, choć panoplia antenatów gdzieś nam mignęły.
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

Post autor: kiwaczek »

Zapowiadana niespodzianka - czyli tekst poza konkursem:

Millenium Falcon KONIEC

No i to był koniec, i dalej nie było już nic, tylko pójście z powrotem, wszystko jedno do domu, na pokład statku, do najbliższego baru czy w ogóle gdziekolwiek było lekko problematyczne. I nieprzyistojne. I niewłaściwe.
Tyle że alternatywą było pójście przed siebie, w nieznane.
- To nie jest takie straszne – poinformowała Anomalia. Siedziała na kamieniu, a raczej wisiała głową w dół. Kamień też wisiał, a ona siedziała na jego spodzie, chodź z jej perspektywy był to być może wierzch. Oczywiście, mogli ją o to zapytać, ale po tym jak Przeszła, uznali ją za nieżywą. Po tym jak Wróciła, doszli do wniosku, że jest omamem, jaki podsyłają im ich mózgi, halucynacją, skutkiem zbyt długiej deprywacji załogi od normalnych bodźców społecznych. Normalna sprawa w kosmosie. Absolutnie normalna.
- Ja żyję – przypomniała, w denerwujący, jak to zwykle ona, sposób.
Pierwszy oficer ją zignorował. Stał dzielnie na mostku, i patrzył na widoczne na ekranach Zjawisko. Trzymali się od niego w bezpiecznej odległości, ale nie odlatywali. W końcu ich misją było, no, badać. Badać i podbijać wszechświat. Cały, aż do ostatecznej granicy, która akurat była, no cóż, tu. Nie konkretnie tu, gdzie stał oficer, jakieś parę setek tysięcy kilometrów od jego stóp, niemniej, znaleźli ją. Czy może raczej wpakowali się na nią z pełnym impetem, przypadkiem i niechcący. A należało ją ominąć. Tak, zdecydowanie. Ominąć.
Wtedy nie byłoby granicy – a przynajmniej nie wiedzieliby, że jest, nie było by Anomalii, tylko ta wariatka, oficer badawczy, a kapitan, przypadkiem będący mężem aktualnie świętej pamięci pani oficer, nie chlałby z rozpaczy. Na początku chciał posłać w Zjawisko salwę ze wszystkiego co mieli, łącznie ze spryskiwaczem do kwiatków, ale potem już nie. Nie po tym, jak jego żona wróciła. Oczywiście, to nie była ona. Tak uzgodniono, a autoratywna opinia lekarza pokładowego o szaleństwie całej załogi z nim włącznie przesądziła całą sprawę. Problemem było tylko to, że skoro cała załoga oszalała, to nie bardzo było komu dowodzić „Hoplitą”.
Decyzja, co z tym fantem zrobić, leżała w gestii pierwszego oficera. A on nie bardzo wiedział, jak ma ją podjąć, skoro najwyraźniej był szalony. Zwieszające się tuż obok jego głowy długie, jasne włosy Anomalii nie ułatwiały mu sprawy. Za to pachniały jej ulubionymi perfumami, i oficer przestał się dziwić kapitanowi, że nie chciał ani zniszczyć Zjawiska, ani odlecieć. Też by nie chciał, gdyby Anomalia to do niego wróciła...
Wbił spojrzenie w wiszący na ścianie herb. Na tarczy widniały trzy planety, armatura z panopiliów pasowała do nich jak pięść do nosa. No ale czy herby musiały mieć sens? Czy cokolwiek musiało mieć sens? Oficer już jakiś czas temu doszedł do wniosku, że ani ten herb, ani planety, ani skierowane ku sufitowi panopilia które dzierżyli kiedyś greccy antenaci projektantów statku, nie są warte ani chwili zadumy, ani wzruszeń, ani w ogóle, w ogóle niczego.
Wszechświat był wstęgą Moebiusa, a oni właśnie znaleźli miejsce, gdzie Bóg, Stwórca i cała reszta skleili pasek papieru tworząc tę idiotyczną formację. Oficer kiedyś sam skleił taką wstęgę. Nawet dwie, nawet trzy, a może dziesięć. Śmieszne były. A teraz drżały mu ręce na myśl o tym, że może sklejał jakimś biednym istotom ich małe, biedne wszechświaty. I te biedne istoty będą miały kiedyś taki problem, jak oni teraz.
No bo co mieli zrobić? Lecieć na tę drugą, lewą czy może prawą stronę wszechświata? Wstęgi Moebiusa nie powinny istnieć w rzeczywistości trójwymiarowej. A może cztero, a może pięcio... Ilość wymiarów nie była już pewna, nie odkąd... Odkąd stało się to wszystko. Wszyscy byli szaleni, kapitan był pijany, jego żona martwa, a jej widmo grasowało po statku. A przed nimi mieniła się granica wszechświata, a może jego początek. I wszystkie przyrządy wskazywały, że wszechświat jest wstęgą. I w zasadzie nie powinien mieć ani początku, ani końca, a tylko zamkniętą całość, i rzecz jasna od razu nasuwało się pytanie co jest poza wstęgą, i...
Oficer wbił spojrzenie w herb. Herb go uspokajał, chociaż już od dawna nie wzruszał. Herb był niezmienny, niedopasowany i idiotycznie nie na miejscu, jak zwykle, tylko że...
Panopilia skierowane były ostrzami w dół. Oficer spojrzał na nie jeszcze raz, zwalczając chęć przetarcia z niedowierzaniem oczu. Obok niego kamień, na którym siedziała żona kapitana łagodnie zmienił pozycję, dryfując w stronę podłogi i odwracając się przy okazji o sto osiemdziesiąt stopni. Teraz Anomalia siedziała tuż obok niego, a jej włosy, łagodnie opadające na ramiona, pachniały tak samo cudownie jak zawsze.
- Przeszliśmy? – zdziwił się oficer. - Ale...
- To jest wstęga Moebiusa – wyjaśniła Anomalia. – Nie ma początku ani końca. Nie można przejść, nie można odejść, nie można z niej uciec. Wszyscy podążamy jedną drogą.
Z tarczy herbowej wysunął głowę miniaturowy hoplita. Wysunął też ręce i podjął próbę oderwania jednego z panopliów.
- A dalej? Co będzie dalej?
Anomalia wzruszyła ramionami.
- Wszystko, cóż innego?

KONIEC
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Awatar użytkownika
Hitokiri
Nexus 6
Posty: 3318
Rejestracja: ndz, 16 kwie 2006 15:59
Płeć: Kobieta

Post autor: Hitokiri »

No toś mnie, Kiwaczku zaskoczył tą niespodziewanką.
No dobra. Idę czytać :)

EDiT:
BMW
Dość ciekawy tekst. Dobrze napisany, czyta się szybko, łatwo i przyjemnie, ale czegoś brakuje. Lektura pozostawiła mnie obojętną - nie polubiłam ani tej księżniczki, ani tego rycerza. Tak, wiem, limit :) ale czegoś tu brakuje. Chociaż udało ci się mnie zaskoczyć - byłam przekonana, że ksieżniczka będzie młoda i piękna, a potem oni się chajtną :) No cóż...
Czyli: średniak

ChoMoon
Co ty tu jeszcze robisz człowieku? Kiedy cię wykopią? ;) Tekst mi się podobał - sam początek zapowiadał coś ciekawego. Szczególnie podobała mi się postać mówiąca bzzzzyczącą gwarą. A " zzkurwybzzyńztwa" mnie rozwaliły ;) Tekst wciąga i czyta się dobrze - jak dla mnie, to potrafisz robić słowem.
Czyli: dobre

voodoo_doll
steki spalonych ciał
Nie pasują mi te "steki". Kojarzą mi się z mięsem [niedobrym; nie lubię steków]. Może chodziło ci o stosy?

Dobrze napisane, ale nie wciąga. Czytam i zapominam.
Czyli: średniak

podzjazdem
Dobre! Zakończenie mnie rozwaliło! Ja tu czekam z napięciem co, jak, gdzie, jaka sekta - a tu taki zonk. Językowo - błędów nie widzę.
Czyli: dobre

Wyklęty
Faktycznie, jednego z bohaterów panoplia antenatów nie wzruszają... I dobrze - podobało mi się to. Tekst dobrze napisany, nawet bardzo dobrze, ale... no właśnie, brak mu czegoś, co przykułoby moją uwagę. Ot, idą, giną i koniec. Ot, przeczytałam, skomentowałam, zapomniałam.
Czyli: średniak

No ;> Nadkrechowców mam z głowy :)
Ostatnio zmieniony pn, 23 kwie 2007 21:14 przez Hitokiri, łącznie zmieniany 1 raz.
"Ale my nie będziemy teraz rozstrzygać, kto pracuje w burdelu, a kto na budowie"
"Ania, warzywa cię szukały!"

Wzrúsz Wirusa! Podarúj mú "ú" z kreską!

Awatar użytkownika
No-qanek
Nexus 6
Posty: 3098
Rejestracja: pt, 04 sie 2006 13:03

Post autor: No-qanek »

Ma ktoś tusz do drukarki pożyczyć XD
I znowu zostanę w tyle.
"Polski musi mieć inny sufiks derywacyjny na każdą okazję, zawsze wraca z centrum handlowego z całym naręczem, a potem zapomina i tęchnie to w szafach..."

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

Post autor: kiwaczek »

Przepisz długopisem. Jak padnie to zawsze zostaje ołówek :P
FTSL
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Awatar użytkownika
karakachanow
Pćma
Posty: 227
Rejestracja: ndz, 14 sty 2007 11:23

Post autor: karakachanow »

Przeczytane. Zagłosowane. Zgodnośc z Wysoką Komisją - 100% Poziom - w normie, poza niespodzianka :). Głos na ChoMooNa, choć najlepsza i tak była operetka madnomada z poprzedniego tematu :(
Paupera lingua latina, ultimum refugium habet in Riga.

Awatar użytkownika
voodoo_doll
Fargi
Posty: 427
Rejestracja: pn, 10 lip 2006 22:01

Post autor: voodoo_doll »

Hitokiri pisze:Nie pasują mi te "steki". Kojarzą mi się z mięsem [niedobrym; nie lubię steków]. Może chodziło ci o stosy?
Chodziło mi o setki - tzw. czeski błąd.
"Each step I take the shadows grow longer,
Padded footfalls in the dark I wander.
Come to steal your lifeblood away,
Looking for a beauty that never fades"

Awatar użytkownika
Varelse
Dwelf
Posty: 511
Rejestracja: czw, 13 lip 2006 11:12

Post autor: Varelse »

pod krechą...ja wiedziałem że tak będzie nie miał śpiworka ja wiedziałem...jednak space-opera to nie dla mnie.
Ale tak naprawdę nie miałbym nic przeciwko umieraniu, gdyby nie następowała po nim śmierć - Thomas Nagel


Szczury z Princeton, Nowa Fantastyka 9/2009

Awatar użytkownika
BMW
Yilanè
Posty: 3578
Rejestracja: ndz, 18 lut 2007 14:04

Post autor: BMW »

ChoMoon
Tekst o wartkiej akcji, napisany dobrze stylowo. Bohaterowie potrafią wzbudzić sympatię czytelnika. Musiałem tylko przyzwyczaić się do nagłych przeskoków pomiędzy scenami.
Jedno zastrzeżenie (bez wpływu na jakość tekstu)
"Kit jest Geminianinem, formą życia zbudowaną z czystej energii, myślącą chmurą elektronów zamkniętą w mydlanej bańce pola siłowego."
Elektrony to jednak materia, a nie czysta energia.


voodoo_doll
Spodobał mi sie klimat tego opowiadania. Mroczny i tajemniczy. Pomimo, że w tekście nie ma jakiejś szalonej akcji, to jednak właśnie ten klimat rekompensuje wszystko inne. Styl bez zarzutu.

podzjazdem
Stonowany opis inspekcji nie zapowiadał niespodzianki, jaka pojawia się na końcu. Obrazowo ujmując sprawę. Bokser przygotowujący przez całą rundę kończące uderzenie. I to uderzenie trafia do celu.


Wyklęty
Napisane dobrze stylowo, ale brak w tym tekście czegoś, co chwyci czytelnika. Być może to kwestia proporcji pomiędzy ilością wersów opisujących ogólną sytuację do wersów dotyczących działań głównych bohaterów. Zbyt mało miejsca zostało na ich akcję. Ale wizja wykreowanego przez Ciebie świata jest łatwa do wyobrażenia. I za to duży plus.
Ostatnio zmieniony pn, 23 kwie 2007 23:40 przez BMW, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
ChoMooN
ZakuŻony Terminator
Posty: 240
Rejestracja: pt, 03 lis 2006 23:08

Post autor: ChoMooN »

Po pierwsze: JUPI!!! Jestem nad kreską!!! :)
Po drugie: chciałbym wszystkich czytelników przeprosić za przygłupawą sztampowość mojego utworu i ckliwe zakończenie... chciałem uderzyć w taką maksymalnie typową space-operę, że aż zakrawającą na tandetę. A do tego miałem głowę pełną gadżetów i wyszło jak wyszło - choć widzę, że nawet się podoba, póki co. :)

A teraz mogę się zabrać do komentowania.

BMW Dominium
Tekst przewrotny, ale strukturalnie nie podoba mi się jak jest zaplanowany. Punkt kulminacyjny jest na samym początku, kiedy się okazuje, że księżniczka jest "księżyną", a dalej tylko perypetia. Trzeba było kisić tą informację na sam koniec, zachować jako puentę doskonałego dowcipu. Space-operowość jest tu trochę na siłę wciśnięta widać, że od pomysłu fantasy wyszedłeś autorze. Jeszcze tylko przyczepię się do bajkowej narracji - zbyt infantylna...

voodoo_doll W drugą stronę
Intrygujący tekst. Tylko trochę brakuje w nim autentyczności. Jedna rzecz, która mi się bardzo niespodobała:
- Nie potrafię. – głos Miju staje się coraz bardziej mocny - Ledwo zamknę oczy, a już widzę wszystkie te twarze, spalone, upiornie zdeformowane, jakby modelowane ręką jakiegoś szalonego artysty.
Świetne porównanie i dobry tekst. Opis przeżyć byłby z tego super, ale wciśnięte w usta bohatera brzmi nienaturalnie. W chwilach wzburzenia ludzie nie silą się na poezję dla podkreślenia swojej myśli. Wręcz przeciwnie - w ruch idą wtedy wulgaryzmy.
Tak samo: twój bohater do Miju mówi rzeczy, które są dla niej przecież oczywiste np. :
Dobrze wiesz, że jedynie szamanka ma kontakt z Praojcami. Jedynie Ona wie czego od nas żądają. A od początków naszej wędrówki żądają jednego – podbojów i ofiar.
Przez co wychodzi, że dialog skierowany jest do czytelnika => traci na autentyczności. Znów proponowałbym go przenieść do wyjaśnienia odnarracyjnego.
Zakończenie strasznie zamotane i dołujące. Nie bardzo wiem co mam o nim sądzić.
Ale mimo tego wszystkiego... tekst jest niezły.

podzjazdem Sekta
Nie rozumiem tego tekstu. Właściwie jakbyś się autorze skupił, żeby pokazać, czytelnikowi co to jest panoplium... i tyle. Bardzo ładnie widać, że brak szacuknu i wrażenia nie robi, ale poza tym nic. Zrobiłeś z tematu sens całego tekstu bardzo niewiele dodając od siebie.
Ponadto narracja mnie znudziła: Ot, doleciał; pogadał, że nic; posiedział parę dni; dostrzegł coś; zapytał o to; zawstydził się i wrócił;
Niestety nie dałeś tzw. "czadu" w tym opku i nie ma się czym zachwycać: ani gadżetami, ani bohaterami, ani akcją.

Wyklęty Miasto sokoła
Kurcze... nawet fajnie zacząłeś, a potem coraz gorzej. Bombardowanie git - choć, aż żal, że nie opisane z większą pompą. Potem Szperacze, którzy klimat mają, bo mi jak nic Stalkerów przypominali (a ledwo tydzień temu "Piknik" czytałem). Niepotrzebny wykład z historii zrobiłeś. Za dużo też komentarza wrzucasz do opisów. A zakończenie dziwne zaserwowałeś... Ta kobieta zamieniająca się w sokoła... nie czaję :/ Ale zapowiadało się nawet nieźle.

to tyle... i nie mam pojęcia na kogo mam głosować...

Edit: głos pójdzie do voodoo doll
Wszędzie dobrze, ale gdzie dwóch się bije, tam raki zimują.

Mój blog w znajdziesz dokładnie pod "WWW". Tu niżej między tymi innymi buttonami.

Wyklęty

Post autor: Wyklęty »

Komenatrze czas zacząć!:)
Najpierw BMW i "Dominium":
Hmm... potwierdzam to, co napisał ChoMooN - pomysł chyba wzięty z fantasy i niepotrzebnie tak szybko wyjawiona sprawa z księżniczką... ogólnie jakieś takie nijakie (wiem, że to mało konstruktywna krytyka...) i mało zapadające w pamieć (po pięciu minutach nie bardzo już wiedziałem o czym był tekst). No i opis walki rycerza ze smokiem - zupełnie nie przypadł mi do gustu. Brak w nim dynamizmu, ale to pewnie wynika z ograniczenia znaków, a nie woli Autora;)
Ogólny wniosek: mi się nie podobało...

A teraz o moim tekście:
ChoMooN pisze:Potem Szperacze, którzy klimat mają, bo mi jak nic Stalkerów przypominali
Wzorowałem się na dziele Strugackich:)
Co do wstawki historycznej - też mnie bolała, ale bałem się, że bez tego za mało space będzie moje opowiadanie;)
Na razie jestem na etapie cieszenia się, że nie trafiłem pod kreskę:)

EDIT: Uczę sie cytować;P

Awatar użytkownika
Hitokiri
Nexus 6
Posty: 3318
Rejestracja: ndz, 16 kwie 2006 15:59
Płeć: Kobieta

Post autor: Hitokiri »

Przemyślałam. Zastanowiłam się.
ChoMoon dostaje głos.
"Ale my nie będziemy teraz rozstrzygać, kto pracuje w burdelu, a kto na budowie"
"Ania, warzywa cię szukały!"

Wzrúsz Wirusa! Podarúj mú "ú" z kreską!

Awatar użytkownika
podzjazdem
Dwelf
Posty: 505
Rejestracja: śr, 21 mar 2007 07:58

Post autor: podzjazdem »

Nie zawisnąłem! jak miło!
Dziękuję za dotychczasowe komentarze.
BMW
Sprawna, nieźle dająca się czytać historia. I spodobało mi się zderzenie wyobrażeń bohaterów o sobie nawzajem z rzeczywistością.
ChooMooN
Space opera do bólu. Bzyczący koleś świetny. Trochę zgrzytnęła mi ta walka na mostku, aż dziwne, że statek ocalał. i jeszcze to:
krzyczy Naomi wciąż wymieniając ogień
Jakieś dziwne to zdanie.
I jak się hibernuje dusze?
Ale ogólnie podoba mi się.
voodo_doll
Mroczne opko. Niezłe, choć nie w moich klimatach.
Wyklęty
Trochę przekroczyłeś IMO granicę inspiracji "Piknikiem na skraju drogi". Wszystko byłoby ok, ale to rzucanie kamyczkami to, jak dla mnie, nieco za dużo. I ten sokół na koniec jakoś mi nie leży...

Mój głos dostaje ChooMooN

Ojoj! Ja też dostałem głosa! Dziękuję, chociaż nie wiem, komu...
<becząc radośnie oddala się w stronę lasu>
Osusz skrzydła, bracie. Na mokrych od łez daleko nie zalecisz...

Awatar użytkownika
Jassmina
Mamun
Posty: 131
Rejestracja: pt, 06 kwie 2007 12:29

Post autor: Jassmina »

Młoda jestem na forum i nikt jeszcze nie krzyczał na moje teksty, więc ja też nie będę nikogo krytykować... Powiem tylko, na kogo oddałam głos :)

Był nim ChoMoon. Bardzo dobrze napisane, wartkie opowiadanie. Genialnie się czyta. Pourywana narracja to coś, co bardzo lubię w utworach (sprawia, że są szybkie i nieprzegadane). Space-opera nigdy mi nie leżała, ale w wykonaniu Cho mogę czytać nawet opery mydlane. :)

Albo kolega dostanie jakiegoś kopa w tyłek od Szanownego Żyri, albo nie będzie po co pisać na następnych zakuŻonych. Pierwsza nagroda i tak poleci do niego ;)

Zablokowany