R.

Moderator: RedAktorzy

dwęgielek

R.

Post autor: dwęgielek »

Mój drabble na Tematycznych

Rzucam Wam na pożarcie tekst, który bardzo lubię. Po zamotanym drabble'u ciekawy jestem odbioru tego opowiadania.

R.

R. wyglądał przez okno, przeżuwając ostatni kęs śniadania. Nad Nowym Betlejem czerń nocy ustępowała szarości dnia. Taki prawie-półmrok będzie panował przez dwanaście kolejnych godzin, aż Słońce, wędrujące gdzieś tam wysoko nad pokrywą szarych chmur, zajdzie za horyzont i mieszkańcy znowu ułożą się do niespokojnego snu, otuleni mrokiem gęstym, niepokojącym i lepkim. Za szybą mżawka rozmywała kontury zabudowań, ograniczając pole widzenia do molocha Instytutu i budynku masarni – jedynych w okolicy zakładów pracy. Na zewnątrz temperatura powietrza nie przekraczała dziesięciu stopni Celsjusza, a wszędobylska wilgoć wysysała ciepło z mieszkań i z ludzi. Pomimo tego R. stał przy oknie tylko w poszarpanym podkoszulku i spranych slipach. Stara kamienica, w której mieszkał, ogrzewana była naprawdę dobrze. Palacz troszczył się o to, by temperatura w pokojach oscylowała w granicach dwudziestu stopni, co było rekordem na skalę całego miasteczka. Rekordem makabrycznym i żenującym.
Przełknął resztki kromki z tłustą kiełbasą i popił słabą herbatą. Za sprawą masarni, wędlin i mięsa nikomu w miasteczku nie brakowało, ale zdobycie kawy czy właśnie herbaty graniczyło niemal z cudem. Instytut radził sobie nawet z uprawą syntetycznego zboża, z którego powstawał gumiasty chleb, lecz krzewy wciąż sprawiały problemy. R. niewiele to obchodziło. Poza tym, że miał co jeść, a w mieszkaniu było ciepło, reszta świata wydawała się nie mieć dla niego większego znaczenia. Tak przynajmniej sprawy miały się za dnia. Nocą, R. zwinięty w kłębek na wąskim łóżku, gorączkowo próbował zgadnąć, skąd biorą się odgłosy za drzwiami jego mieszkania.
Ktoś chodził po spękanym lastriko korytarza. Nie skradał się, jak to zwykle czynili denuncjatorzy, ani nie szedł pewnie, jak funkcjonariusze milicji. Jego krok był wyraźny, ale nierówny, jakby ślamazarny. I przede wszystkim cichy, wręcz delikatny.
Którejś nocy R. słyszał wyraźnie, jak ten ktoś powoli zbliża się do drzwi jego mieszkania. Dźwięk kroków przybliżał się całą wieczność; najpierw miękkie pac, pac, a potem szurnięcie, jakby ktoś przesuwał otwartą dłonią po lastriko. Wreszcie kroki ucichły i R. wiedział, że odgadłby zagadkę, gdyby tylko otworzył drzwi. Nie zrobił tego, bo ciszę nocy przeszył głos nieznajomego na korytarzu. Głos, który zmroził krew w żyłach, chociaż nigdy wcześniej takiego nie słyszał. Zza drzwi dobiegło kwilenie, podobne do jęku prosiaka tyle, że R. wydało się ono bardziej… ludzkie.
- Odejdź – szepnął w ciemnościach i nakrył głowę poduszką, trwożliwie powtarzając w myślach „żeby tylko tu nie weszło, żeby tylko tu nie weszło…”.
Nie wiedział, kiedy zasnął tamtej nocy. Kwilenie nigdy już się nie powtórzyło, za to co wieczór R. słyszał, jak ktoś podchodzi do jego drzwi. Za każdym razem odgłos kroków był inny i za każdym razem R. przykrywał uszy poduszką, powtarzając szeptem swoje zaklęcie. Z czasem nauczył się zasypiać opatulony kołdrą aż po czubek głowy i nie myśleć przed snem o nieznajomym na korytarzu. Za dnia przekonany zaś był, że cała ta historia jest tylko wytworem jego wyobraźni, wywołanym przez obfite kolacje.
Jedzenia R. nigdy sobie nie żałował, chociaż był tak chudy jakby głodował. Teraz tęsknym wzrokiem spojrzał na resztki kiełbasy i pochłonął je jednym kęsem. Potem ubrał połatane, drelichowe spodnie, rozciągnięty sweter i wiatrówkę, i wyszedł z mieszkania, starannie zamykając liche drzwi na klucz.
Od otwartych toalet na końcu korytarza zalatywało ekstramentami. R. skrzywił się, a potem wstrzymał oddech i szybko zszedł po schodach. Tutaj zatrzymał się, jak co dzień. Drewniane stopnie kolejnego półpiętra były obluzowane i trzeszczały przy każdym kroku tak głośno, że stara W. zawsze wychodziła ze swojego mieszkania i wrzeszczała na niego. Od czasu, gdy trafiła go metalowym kubkiem tuż za prawym uchem, R. starał się przechodzić obok drzwi W. niezauważony.
Oparł dłoń o poręcz, ostrożnie schodząc na stopień.
Pierwszy był w prawie idealnym stanie; najgorzej prezentowały się dwa ostatnie.
Przesunął dłoń niżej i stanął na drugim.
Drewno trzasnęło cicho. Powoli.
Jeszcze jeden.
I jeszcze jeden. Potem już tylko dwa i bezpieczne lastriko korytarza aż do drzwi W. i kolejnego półpiętra.
R. stanął na ostatnim, który trzasnął głośno. Zamarł, kurczowo zaciskając palce na poręczy, wpatrzony w drzwi W. Zaraz otworzą się z hukiem. W progu, w poplamionej halce stanie starucha, a w jej jedynej dłoni, wzniesionej nad głową, lśnić będzie kolejny metalowy kubek.
Drzwi jednak nie otworzyły się.
R. odczekał jeszcze chwilę, a potem najciszej jak potrafił zszedł na lastriko i przemknął obok mieszkania starej.
Był już na kolejnym półpiętrze, gdy za plecami usłyszał przeciągły jęk zawiasów.
- Morderca! – ryknęła starucha, ciskając w R. aluminiową miską.
Skoczył do przodu, lądując na podeście. Odwrócił się.
- Grzesznik! – darła się bezzębna, posiwiała wiedźma, grożąc mu prawą pięścią. Z lewego obojczyka groteskowo sterczała zdeformowana i bezużyteczna dłoń. – Zgnijesz w piekle!
R. nie słuchał dłużej. Zbiegł po schodach na sam parter i wyszedł na ulicę.
Przestało mżyć. W półmroku dnia z brukowanych alejek między starymi kamienicami zaczęła podnosić się rzadka mgła. Stuk zdartych zelówek R. cichym echem odbijał się od wilgotnych ścian zniszczonych budynków. Ustawione blisko siebie tworzyły prawdziwy labirynt, którego wszystkie drogi kończyły się w ślepych zaułkach. Wszystkie poza jedną - drogą wiodącą do bramy Instytutu. Przycupnięty na skraju miasteczka betonowy moloch, razem z podłużnym i niższym budynkiem masarni obok, z daleka wyglądał złowieszczo, niczym wyrosły z ziemi szary olbrzym, uważnie obserwujący wszystkich razem i każdego z osobna niezliczonymi oczyma brudnych okien.
R. szedł szybko, żeby choć odrobinę się rozgrzać. Im bliżej był Instytutu, tym więcej ludzi spotykał. Każdy zmierzał do pracy w tempie, na które pozwalało mu jego ciało. Mężczyźni o kulach, nienaturalnie zgarbione kobiety, starcy na rozklekotanych wózkach, pchanych przez zakapturzonych i lękliwych Pomocników. W tłumie tym R. zawsze dostrzegał dwóch, wyglądających na całkiem zdrowych. Szli pewnym siebie krokiem, jeden obok drugiego, z cynicznymi uśmiechami rozglądając się dookoła i popychając tych, którzy stanęli im na drodze. Bracia M., piękni, silni i pewni siebie – idealne jednostki pracownicze. Dziś jednak R. nigdzie ich nie zauważył. Odruchowo zaniepokoił się, bowiem nieobecność w pracy mogła skończyć się nawet aresztem, ale zaraz przypomniał sobie, że przecież nie chodzi o niego, więc ze spokojnym już sercem przeszedł przez bramę. Jak zwykle, zatrzymał się i uniósł głowę wysoko do góry, żeby nacieszyć oczy wspaniałym widokiem potężnego gmachu Instytutu. Kiedy wszyscy dowlekli się już na plac, elektroniczna brama ogrodzenia zamknęła się z głośnym stukiem i oto nastąpić miał ulubiony moment dnia R.
Po obu stronach gmachu skrzypnęły metalowe pokrywy i spod ziemi zaczęły wysuwać się dwa olbrzymie ekrany. R. czuł jak na ten widok jego serce przyspiesza, a w głowie zaczyna mu łomotać z podniecenia. Śnieżnobiałe prostokąty napiętego płótna, wznoszące się z cichym szumem mechanizmu, napawały go dumą i zachwytem. Były takie czyste, nieskazitelne; tak bardzo „właściwe” i „słuszne”, jak to sobie kiedyś określił.
Mechanizm zatrzymał się i R. stanął na baczność, z zadowoleniem spostrzegając, że wszyscy w miarę swoich możliwości prostują się, a przynajmniej zastygają w bezruchu na czas Inauguracji Dnia Pracy.
Z niewidzialnych głośników popłynęła nastrojowa muzyka, pełna wzniosłych, wysokich partii. Na ekranach grube, czarne litery ułożyły się w słowo „WSZYSCY”, a tłum wymówił je.
„JESTEŚMY ODPOWIEDZIALNI”.
- … za nasz wspólny dom! – dokończył wraz z innymi podekscytowany R.
Muzyka poczęła wznosić się.
„KAŻDY”
„JEST ODPOWIEDZIALNY”
„ZA DOBRO NAUKI”
Ryknęła sekcja dęta, przybliżając apogeum Inauguracji.
„NIKT”
„NIE ZDOŁA ODEBRAĆ NAM”
- Miejsca pracy! – krzyknęła setka gardeł, głosem zmęczonym, ale pełnym szczęścia i dumy.
Muzyka zaczęła cichnąć, ekrany zapadać się pod ziemię. Wszędzie, gdzie spojrzał, R. dostrzegał zadowolenie i blask w ludzkich oczach. Sam też czuł, że mógłby oderwać się od bruku i pofrunąć hen wysoko, gdyby tylko wszyscy zechcieli polecieć z nim. Kalecy, szaleńcy, starcy – nieważne. Ważne bowiem było tylko to, że jest częścią wielkiej wspólnoty, która przyjęła go w swoje ramiona i zamknęła je nad nim, chroniąc przed wszystkim, co nieznane i zawiłe.
Spod dachu masarni krótko zawyła przeciwpożarowa syrena, obwieszczająca koniec Inauguracji. Zgromadzeni na placu ruszyli do podłużnej hali. R. wyprzedzał innych, nie mogąc już doczekać momentu, w którym pracą własnych rąk zacznie ulepszać świat.
W zimnej i wilgotnej szatni przebrał się w niebieski, foliowy fartuch, założył czepek i pierwszy ruszył korytarzem do głównej części hali. Już miał przekraczać próg Przetwórni, gdy dwóch milicjantów niespodziewanie zastąpiło mu drogę. R. poczuł nagły przypływ paniki.
- Nazwisko – zażądał elektronicznie zmodulowany głos z głębi szarego kasku, zakrywającego zupełnie twarz funkcjonariusza.
- R. – odpowiedział.
- Gratulujemy awansu. Zostaliście przeniesieni do działu Połowienia.
- Ale…
- Pójdziecie tędy – długą, gumową pałką milicjant wskazał na korytarz po lewej.
R. stał nieruchomo, rozpaczliwie zastanawiając się, co to wszystko ma znaczyć. Odkąd pamiętał, pracował przy nabijaniu jelit kiełbasianym mięsem i nawet nauka nabijania parówek nie szła mu zbyt dobrze. A tutaj właśnie awans do Połowialni, przecież nic nie zrobił, jak to możliwe? Chciał zapytać, ale drugi milicjant powoli wyciągnął z kabury przy pasie czarny paralizator i na ten widok R. mechanicznie obrócił się w lewo. Ruszył korytarzem krokiem szybkim, z sercem bijącym wściekle gdzieś w okolicy ramienia.
Nim zdążył ochłonąć, stał już przed drzwiami Połowialni. Hełm kolejnego milicjanta zwrócił się w jego stronę.
- R. – rzucił szybko przerażony R.
- Wchodźcie – padła elektroniczna komenda i funkcjonariusz pchnął skrzydło drzwi.
R. wszedł do dużego pomieszczenia w kształcie prostokąta. Na lewo przy ścianie w równych odstępach z sufitu zwisały płachty grubej folii, tworzące małe boksy. Zasłony upstrzone były brązowymi plamami. Po drugiej stronie Połowialni, na blacie stołu ciągnącego się aż do przeciwległego końca pomieszczenia, leżały czerwone, przenośne piły tarczowe. Przy stole stały głębokie, nierdzewne kosze na kółkach.
R. zadrżał na samą myśl o pracy, którą teraz będzie wykonywał. Nagle drzwi otworzyły się i do pomieszczenia poczęli wchodzić pracownicy Połowialni. Ciekawie zerkali na R., ale mijali go bez słowa, zajmując swoje miejsca w boksach. Ostatni zjawił się maleńki człowieczek bez ramion.
- Jestem brygadzistą – powiedział cicho do R. – Wy jesteście ten nowy?
- Tak.
- Pracowaliście kiedyś przy połowieniu?
- Nie, ale to jakaś…
- E. pokaże wam wszystko. – przerwał mu brygadzista i wysokim krzykiem przywołał E. – Pokażecie mu co i jak.
- Ta-tak je-je-jest. – wyjąkał E.
- Na stanowiska! – pisnął bezręki, a R. pobiegł truchtem za jąkałą do najbliższego boksu.
Na ścianie zauważył wąskie, nierdzewne drzwi, które nagle rozsunęły się z szumem hydrauliki. Do sufitu przykręcona była prowadnica w kształcie litery „U”. Coś stuknęło i z ciemności za rozsuniętymi drzwiami wyjechała para haków, z których łbem do dołu zwisała martwa świnia. E. wtoczył nierdzewny kosz do środka, przyniósł tarczową piłę i zsunął razem poły folii, odcinając ich boks od reszty hali.
- Pa-pa-patrz u-u-uważnie – powiedział, podłączając piłę do gniazdka w ścianie.
Świnia zatrzymała się. Jąkała podstawił pod nią kosz, włączył piłę i stanął w rozkroku. Wysoki gwizd rozpędzonej tarczy przekuł uszy nowego; cała Połowialnia wypełniła się odgłosami pracy. E. mierzył przez chwilę, aż wreszcie przyłożył wirujące ostrze do mostku prosiaka. Krew i strzępy mięśni strzyknęły na folię. Powoli opuścił piłę w dół, aż do gardła świni. Potem wyłączył maszynę i poddał ją R.
- Po-po-potrzymaj.
Podszedł do rozciętego tułowia i rozciągnął żebra, pozwalając wnętrznościom wypaść do podstawionego kosza. Jelita i żołądek zawisły na wysokości dolnej szczęki zwierzaka. Jąkała wyciągnął z kieszeni mały nóż.
- To na-na-najtrudniejsze. – powiedział i wsunął ramię w prosiaka aż po łokieć, odwracając głowę w drugą stronę, żeby było mu wygodniej. Po omacku poruszał ręką, tnąc i rwąc, dopóki bebechy z głośnym plaśnięciem nie wyleciały ze świni do kosza. Potem obrócił zwierzaka, zabrał piłę z rąk R. i przerżnął z góry na dół kręgosłup, uchylając twarz od pryskających odłamków kości. Na sam koniec rozsunął obie połówki i zaglądnął do środka. Scyzorykiem usunął jeszcze kilka grubszych naczyń krwionośnych i wreszcie uśmiechnął się triumfalnie.
- Ka-ka-kapujesz? – spytał pobladłego z wrażenia R.
- Tak, ale…
- Be-be-będziesz ć-ć-cioł, ja be-be-będe czy-czy-czyścił. – wręczył R. piłę i skinął mu głową. Potem podszedł do ściany i wdusił przycisk nad gniazdkiem. Dwie połówki świni wyjechały przez rozsuwane drzwi, a na ich miejscu pojawił się kolejny martwy prosiak.
R. włączył piłę, mocno zaciskając chude palce na wibrującej maszynie. Niepewnie spojrzał na E. Skrzywił się i przyłożył wirujące ostrze do mostku zwierzęcia. Piłą szarpnęło na prawo i lewo, letnia, gęsta krew trysnęła na twarz nowego. Odsunął się, odruchowo wyłączając maszynę. Ścierając posokę z powiek, usłyszał skrzeczący śmiech jąkały.
- Chrzest k-kr-krwi – wydusił z siebie i zaskrzeczał znowu.
R. cierpliwie wycierał oblicze dłońmi.
- Mu-musisz mo-mocniej ją t-t-trzymać. N-n-nie mo-mo-może t-t-t-tańczyć. – powiedział poważnie E.
Niepocieszony R. wzruszył ramionami i włączył piłę. A potem napiął mięśnie barków i zacisnął lepkie od krwi dłonie na uchwytach. Wykonał długie, prawie pionowe cięcie przez mostek i odsunął się, zadowolony ze swojej roboty. E. doskoczył do świni. Sprawnymi ruchami poodcinał wnętrzności i obrócił prosiaka. Nowy przepołowił kręgosłup i znowu się odsunął. Za sprawą przycisku w ścianie, wszystko zaczęło się od nowa.
Przy dziesiątej świni R. przestał je liczyć. W ramionach czuł mrowienie, ścięgna drżały mu, zmęczone podnoszeniem i opuszczaniem ośmiokilowej maszyny. Niebieski fartuch zmienił kolor na krwistoczerwony, a posoka ściekała z niego, niczym wilgoć ze ścian kamienic w miasteczku. Posadzka boksu stała się śliska jak lód i R. bardzo uważał, aby nie fiknąć kozła z rozpędzoną piłą w dłoniach. Wreszcie, po którymś z rzędu przepołowieniu, zawyła przeciwpożarowa syrena, obwieszczając dwudziestominutową przerwę w pracy.
Jąkała rozsunął płachty folii i wyjechał prawie pełnym koszem świńskich wnętrzności, R. wyłączył piłę z gniazdka i odłożył ją na stół naprzeciwko boksu. Potem spłukał podłogę i fartuch mizernym strumieniem z igielitowego węża, ściągnął ubranie robocze i rozprostował obok maszyny. W samym tylko podkoszulku i plastikowych spodniach, z zakrwawionymi nogawkami, wyszedł razem z E. na śniadaniową przerwę.
Rzadko oświetlona, duszna stołówka, nie wiedzieć czemu, śmierdziała przypalonym mięsem. Przy odrapanych stołach siedzieli wszyscy pracownicy masarni. Tylko niewielka część z nich jadła przyniesione z domu kanapki. Pozostali pili rozwodniony, bufetowy kompot, rozmawiali półszeptem, albo po prostu trwali nieruchomo, pustym wzrokiem zapatrzeni w jakiś tylko sobie znany punkt w przestrzeni.
R. z obrzydzeniem obserwował jąkałę, który wielkimi kęsami pochłaniał pajdy brunatnego chleba wysmarowane rzadkim pasztetem. Jeszcze kiedy pracował przy kiełbasie, nie potrafił jeść w pracy. Po tylu godzinach spędzonych przy zmielonym mięsie, z ubitymi pod paznokciami strzępami i odorem surowizny, zapychającym dziurki w nosie, jego żołądek kurczył się i sklejał, a gardło zaciskało na samą myśl o czymś innym w ustach, niż żywy język właściciela. Prawdziwy głód przychodził dopiero wieczorami.
- Długo pracujesz w Połowialni? – spytał cicho R. Nie wiedział dlaczego, ale od niepamiętnych czasów na stołówce rozmawiało się półszeptem.
- Yhy – E. pokiwał głową, pożółkłymi zębami odrywając spory kawałek. Przeżuł go szybko i dodał: - Od za-za-zawsze.
R. zamyślił się nad kolejnym pytaniem. Rozmowy nigdy nie były jego specjalnością. Czuł że powinien coś powiedzieć, ale nie miał pojęcia, co.
Jąkała skończył kanapkę.
- Wie-wiesz cze-cze-czemu cię p-p-przesunęli? – spytał, wyciągając następną z foliowego worka.
- Nie.
- M. po-po-poszli n-n-na m-m-m-mrówczaki.
W oczach R. odbiło się przerażenie. Wyprawy na olbrzymie mrówczaki, polujące w lasach otaczających miasteczko, były diabelnie niebezpieczne. Wszyscy wiedzieli, że tych, którzy wrócili z łowów, w dowód uznania, wcielano do milicji, co sprawiało że nie musieli pracować w masarni. Ale zgodę na polowanie można było uzyskać tylko dzięki znajomościom. A znajomości zdobywało się jedynie przez donosicielstwo. R. wystraszył się, że skoro przenieśli właśnie jego, doskonali bracia M. musieli go zadenuncjować. Tylko o co?, zastanawiał się gorączkowo.
- Nananajgorsze są czaczarne. – powiedział między kęsami E.
- Co? – R. zamrugał oczyma, nagle zapominając, o czym z takim strachem myślał przed sekundą. Zdezorientowany zmarszczył brwi i wyszeptał: - Co mówiłeś?
- Najgorsze sssą czaczaczarne śświnie. Teteż ssą z instytutu, ale zzz dodododatkami. – wyszczerzył żółte zęby w uśmiechu.
- Jak z instytutu?
- Nnno, wwwwszystko jejejest zzz instytutu. Chchchleb i hhherbata, i uuubrania iii śśświnie zzwzwykłe ttteż. A czaczaczasem ppprzychodzą tete czaczaczarne.
- Czemu? – spytał R., z nowym rodzajem przerażenia kiełkującym w jego chudym ciele.
E. konspiracyjnie popatrzył w prawo i w lewo, a potem odłożył kanapkę i nachylił się nad tłustym blatem. Jąkając się, zaczął opowiadać o zawartości pewnej czarnej świni.
Oczywiście historię tę znał tylko z opowieści innych, ale zaklinał się, że jest prawdziwa. Nienaturalnie duża, czarna świnia, wyjechała ze ściany w boksie L. – siwego starca, z wielkim, workowatym guzem, zwisającym z lewego oczodołu. Jednooki L. wiedział, co może go spotkać, dlatego też upewniwszy się, że brygadzisty nie ma w pobliżu, zawołał do siebie mężczyzn z sąsiednich boksów. Przyszedł P., którego palce dłoni aż do drugiego stawu zrośnięte były razem i grubas T., mający zwyczaj przeklinać soczyście bez żadnego powodu.
Wielki czarny prosiak zatrzymał się na środku boksu. Przez moment kołysał się, aż wreszcie znieruchomiał. L. ostrożnie podszedł do niego, cały czas uważnie obserwując go, swoim jedynym okiem. Ustawił świnię tak, żeby wygodniej było mu przerżnąć mostek. Potem uruchomił piłę i lękliwie spojrzał na przerażonych P. i T. Pierwszy podobno cofnął się aż do płacht oddzielających boks od reszty hali, a drugi zaczął mamrotać przekleństwa.
L. uniósł piłę nad prosiakiem. Wstrzymał oddech, zaciskając zęby i opuścił maszynę.
Nagle odskoczył do tyłu.
P. krzyknął, lecz nic się nie stało. Czarna świnia poruszała się w tył i przód, a z małego nacięcia spływała cienka stróżka krwi.
L. nerwowo wzruszył ramionami, pewnie w myślach karcąc samego siebie za to, że tak bardzo się boi. Zdecydowanym krokiem podszedł do prosiaka i przerżnął go z góry na dół. Potem wyłączył piłę i odłożył ją na posadzkę. Podobno zaczął śmiać się z przerażenia P. i T., a nawet powiedział im, że są tchórzami. Wyciągnął scyzoryk i znowu podszedł do świni.
Rozszerzył żebra.
Zielona larwa skoczyła i wgryzła się w jego twarz. Workowaty guz rozprysnął się, a L. zawył przeraźliwie i zatoczył do tyłu.
P. uciekł z boksu. T. poślizgnął się i upadł, z przerażeniem patrząc, jak półmetrowej długości larwa pożera L. Podobno rozszerzyła szczęki i nasunęła się na głowę starca, aż do nosa, jakby ktoś dla żartu ściągnął mu czapkę na oczy. Tyle że ta czapka rzucała się dziko, rozrywając czoło i brwi, a jej kolczasty odwłok młócił powietrze, rozbryzgując dokoła krew.
Do boksu wpadł brygadzista z trzema milicjantami, którzy paralizatorami usmażyli i larwę, i L. Zwłoki uprzątnięto, nim ktokolwiek odważył się zaglądnąć do środka. T. wysłano na przymusowe polowanie na mrówczaki, po którym słuch o nim zaginął. Tylko P. nic się nie stało, bo uciekł w porę i to właśnie on miał opowiedzieć tę historię innym.
- Cza-czarne ś-ś-świnie są na-na-najgorsze – podsumował E., a syrena zawyła ponownie, ogłaszając koniec przerwy.
Stołówkę wypełnił zgrzyt odsuwanych krzeseł i wstrząśnięty opowieścią R., razem z innymi wrócił do pracy.
Świński tłuszcz i krew zaschły na podłodze, czyniąc ją jeszcze bardziej śliską, niż przed przerwą. Ledwie weszli do boksu i zasunęli płachty, a R. poślizgnął się, cudem odzyskując równowagę. Jąkała spojrzał na niego z politowaniem. Wdusił przycisk. Nierdzewne drzwi rozsunęły się i z ciemności począł zbliżać się do nich kolejny martwy prosiak. Z łomoczącym sercem, R. wpatrywał się w otwór, na swój sposób modląc się, żeby nie trafiła im się czarna świnia. Przyjechała blada, normalna. Nowy odetchnął głęboko, włączył piłę i połowienie rozpoczęło się od nowa.
Tym razem R. przestał liczyć po dwunastej. Powoli zapomniał o wstrząsającej historii jąkały, całą uwagę skupiając na przeżynaniu. Praca szła im coraz sprawniej, więc spodziewał się, że jeszcze dziś E. zacznie uczyć go oczyszczania scyzorykiem. Kiedy jednak wywieźli trzeci kosz wnętrzności, ramiona nowego drżały z wysiłku tak bardzo, że nożem prędzej obciąłby sobie palce, niż prosiakowi wyciął żołądek.
Po raz pierwszy R. myślał już tylko o tym, żeby skończyć pracę. Podnoszenie i opuszczanie ośmiokilowej piły tarczowej zmęczyło go bardziej, niż całodzienne nabijanie kiełbasy. Przepołowił kolejną świnię i wyłączył maszynę, z grymasem bólu okładając ją na moment na podłogę. E. spojrzał na niego z wyrzutem. Westchnął ostentacyjnie i wystawił głowę z boksu w poszukiwaniu zegara.
- Zo-zo-zostało na-na-nam p-p-pięć minut – oświadczył, odwracając się w stronę zmordowanego R. – Zróbmy je-je-je-jeszcze jedną, bo-bo mi no-no-norma spa-spadnie.
Nie czekając na reakcję nowego, doskoczył do ściany i wdusił przycisk. Połówki wyjechały, a prowadnica zaczęła stukać i chrobotać, wioząc do nich ostatniego dziś prosiaka.
R. niedbałym gestem przetarł zakrwawioną twarz. Nagle nogi się pod nim ugięły.
Z tunelu wyjechała czarna świnia. Tak długa, że łeb szorował po posadzce, zdzierając nos na krwawą miazgę.
Mężczyźni spojrzeli na siebie.
- T-t-tnij – rzucił bez zastanowienia E. i zbliżył się do nowego, jakby tym gestem mógł dodać otuchy i jemu i sobie.
R. wahał się tylko przez moment, a potem włączył piłę i uniósł ją nad brzuchem świni. Dokładnie wycelował i bardzo delikatnie opuścił, gotów w każdej chwili cofnąć się, gdyby cokolwiek żywego miało wyskoczyć ze środka.
Ostrze cięło, rozchlapując krew i wyrzucając w powietrze odpryski kości. Nowy schylił się, połowiąc aż do gardła, a później uklęknął, żeby przerżnąć łeb. Doszedł do podłogi, wirująca tarcza wykrzesała snop iskier z posadzki. Wyłączył piłę i cofnął się z ulgą. Jeśli coś groźnego czaiło się w środku tego prosiaka, zaatakować mogło już tylko E.
Jąkała powoli podszedł do świni. Wbił nóż wysoko między nogami wieprza i szybkim ruchem przeciął skórę aż do mostku. Schował scyzoryk i zacisnął palce na zakrwawionych żebrach. Rozchylił je i odskoczył, a z wnętrza wypłynęły ciemnoczerwone podroby.
Obaj uważnie przyglądnęli się zwisającym aż do podłogi flakom. Nie dostrzegli żadnych anomalii. W końcu spojrzeli na siebie zdezorientowani. R. zaczął podejrzewać, że opowieść o larwie była głupim żartem jąkały. Zdecydowanym ruchem podsunął kosz pod świnię i usunął się, patrząc wymownie na E.
Zawyła syrena, ogłaszająca koniec pracy.
E. podszedł równie zdecydowanie i wyciął wnętrzności. Spadły do nierdzewnego pojemnika z głośnym plaśnięciem. Potem obrócił świnię, a R. przerżnął jej kręgosłup na pół.
Bez słowa rozsunęli poły płachty i odłożyli piłę na stół. Połowialnia zapełniła się pracownikami sprzątającymi boksy. Nowy spłukiwał fartuch wodą z węża. Jąkała wrócił po kosz z wnętrznościami. Nagle przez odgłosy porządków, do uszu R. dotarł dźwięk, który przyprawił go o dreszcze. Przerażony spojrzał do boksu. Jąkała wpatrywał się w kosz nieobecnym wzrokiem. Dźwięk powtórzył się, a nowy, nim zdążył pomyśleć, już stał przy nierdzewnym pojemniku.
W bezkształtnej masie żołądków, jelit i innych wnętrzności, zobaczył głowę i ramiona maleńkiego człowieka, wystające z workowatego narządu, z którego sączył się jakiś krwisty płyn. I chociaż R. pierwszy raz w życiu widział niemowlaka, i nie znał nawet tego słowa, gdzieś na skraju jego świadomości pojawiła się myśl o tym, że już gdzieś widział takie „coś”. Maleńki człowiek zakwilił raz jeszcze, a przerażony R. skojarzył wreszcie ten dźwięk, z piskiem zjawy za drzwiami swojego mieszkania. Zimny pot spłynął strużką wzdłuż jego kręgosłupa. Świat zawirował mu przed oczyma i jak przez mgłę zobaczył palce E. zaciskające się na gardle malizny. Kwilenie ucichło, niby ucięte nożem. Jąkała potarmosił jeszcze trochę ręką, a potem zagrzebał martwe ciałko głęboko pod wnętrznościami.
- Ża-żadnych kło-kłopotów. – groźnie powiedział do R. i szybko wyjechał koszem z boksu.
Nowy stał na środku tłustej posadzki, zupełnie nie rozumiejąc, co tak naprawdę przed chwilą się wydarzyło. Myśli wirowały w jego głowie coraz szybciej i szybciej, a on żadnej nie mógł przyjrzeć się wystarczająco długo, by odgadnąć jej sens. Umysł trwał pośrodku tego wiru, w nieruchomym oku cyklonu zamazanych obrazów.
- Skończyliście? – usłyszał za plecami piskliwy głos brygadzisty.
Cyklon znikł, przestał istnieć, a w głowie R. zapanował otępiający spokój.
- Taak – odpowiedział niepewnie, odwracając się do bezrękiego.
- To co tutaj robicie? Sabotujecie? – spytał tamten podejrzliwie, uważnie przyglądając się R.
- Nie – odpowiedział i wyminął brygadzistę, pospiesznie wychodząc z boksu.
W szatni zastał już tylko kilku kalekich mężczyzn, którzy pokracznie usiłowali dopasować rozciągnięte łachy do swoich powykrzywianych ciał. Nie zwracając na nich uwagi, przebrał się szybko i poszedł do stołówki po codzienny przydział jedzenia. Z kawałkiem salcesonu, owiniętym folią, wyszedł w mgliste powietrze nocy.
W okolicy Instytutu sodowe latarnie oświetlały wilgotny bruk ulic. Zewsząd dochodziły oddalające się odgłosy korków pracowników masarni. Temperatura spadła i z ust R. wydobywały się obłoczki pary wodnej.
Przy następnej latarni skręcił w prawo. Kroki innych ucichły i na kocich łabach uliczki słyszał już tylko stukot własnych, przytartych zelówek. Mrok zgęstniał jeszcze bardziej. Wśród stuku obcasów usłyszał odgłos wilgoci spływającej ze ścian. Otaczające go kap, kap niezliczonej ilości kropel, spadających na zimny chodnik. Dreszcz wstrząsnął jego ramionami. Przyspieszył kroku, marząc już tylko o cieple własnego pokoju.
Następna alejka prowadziła prosto do drzwi jego kamienicy. Latarni tu nie było i R. kroczył ostrożnie w kompletnych ciemnościach. W oddali majaczyła naga żarówka, która dzień i noc paliła się nad wejściem. Ostatnie dwadzieścia metrów, jak zwykle pokonał z duszą na ramieniu, podczas gdy wyobraźnia co i rusz podsuwała mu obrazy wijących się w ciemnościach macek, które oplatają go nagle i ciągną prosto do otworu gębowego wielkiej, oślizgłej ośmiornicy.
Macki nie porwały go. Zziajany stanął pod żarówką i obejrzał się za siebie. Nim zdołał uwierzyć, że w ciemnościach dostrzegł kształt potwora, odwrócił się i wszedł do środka. Czego nie widziałeś dokładnie, tego nigdy nie będziesz pewien.
Mijając drzwi A., poczuł jak zmęczenie całego dnia dopada go wreszcie na dobre, spychając jakikolwiek strach głęboko w podświadomość. Westchnął i ruszył po schodach, nieznacznie tylko przyspieszając przed mieszkaniem W., żeby dotrzeć na swoje piętro, nim stara znowu pojawi się na progu z czymś, czym można rzucić.
Wszedł do swojego mieszkania. Ciepło od razu rozleniwiło go i przez moment zastanawiał się, czy nie pójść prosto do łóżka, ale oprócz potrzeby snu czuł jeszcze inną, która załatwiona musiała być w pierwszej kolejności. Ściągnął wiatrówkę i sweter. Wyszedł na korytarz, poszedł do ubikacji, zatrzasnął drzwi kabiny i rozsiadł się wygodnie.
Nie myślał o niczym, a i jego umysł niespecjalnie kwapił się wymyślać sobie jakiekolwiek zajęcie. Wyłączył się, przestawił na bieg jałowy, pozwalając fizjologii przejąć kontrolę nad wszystkim, co dotyczyło organizmu właściciela.
I dopiero przy samym końcu, R. zdał sobie sprawę, że od dłuższego już czasu słyszy rumor i warkot, dobiegające z uliczki przed kamienicą. Jak zwykle w zaskakujących sytuacjach, najpierw się przeraził, a dopiero potem przypomniał sobie, że to tylko dostawa z Instytutu. Oczyma wyobraźni widział, jak mała, żółta wywrotka cofa powoli do zsypu, żeby zrzucić trzy tony opału prosto do piwnicy, w której znajduje się piec centralnego ogrzewania.
Palacz już schodził po schodach. Jedynym kluczem otworzył zardzewiałą kłódkę i pchnął drewniane drzwi, wypełniając korytarz przeraźliwym piskiem dawno nie oliwionych zawiasów. Palarnia była duża, a jej sklepienie wisiało wysoko, jak na piwnicę. Z brudnego do granic możliwości klosza pod sufitem, sączyło się wątłe światło czterdziestowatowej żarówki. W połowie najdłuższej ściany stał żeliwny piec, wielkością zbliżony do żółtej wywrotki. Z górnej części ciągnęły się zardzewiałe i wiecznie zawilgocone rury, którymi woda płynęła do wężownicy nad paleniskiem. Ogień w piecu nigdy nie gasł. Za dnia ledwie się tlił, żeby podtrzymać temperaturę, ale za to w nocy, podsycony świeżym opałem, buzował groźnie, rozgrzewając wodę w kaloryferach. Kiedy Palacz naprawdę dobrze zapakował piec, żółte języki strzelały nawet przez niewielkie otwory wziernikowe w drzwiczkach. A drzwiczki owe były tak wielkie, że średniego wzrostu mężczyzna mógłby wejść przez nie do środka zaledwie lekko pochylając głowę. W najbliższej odległości od nich co wieczór znajdowała się duża kupa opału.
Palacz podszedł na środek pomieszczenia. Uważnie zlustrował dostawę, w zamyśleniu kiwając głową. Wystarczy, profesjonalnie ocenił w myślach i z łatwością otworzył ciężkie drzwi pieca. Potem spod przeciwległej ściany przyniósł szeroką, metalową łopatę i jął wrzucać nią opał na palenisko. Nie było to łatwe, bo kawałki co i rusz spadały ze szpadla, zupełnie jakby żyły własnym życiem. Ale Palaczowi nigdzie się nie spieszyło; był wytrwały, a mięśnie zaprawione miał ciężką pracą.
Gdy palenisko wypełniło się do połowy, wyprostował się z głośnym chrupnięciem w kręgosłupie. Przedramieniem otarł tłusty pot z czoła i zadowolony spojrzał na to, co uczynił. Pierwsze języki płomieni co chwilę wymykały się już spod dolnej części paleniska. Opał w piecu zaczynał skwierczeć, wydzielając przy tym swoją charakterystyczną woń.
Palacz wrócił do pracy. Tym razem poruszał łopatą szybciej, w swojej mądrości wiedząc doskonale, że lada moment ogień zacznie buzować na tyle mocno, że ledwie uda się mu zamknąć drzwiczki.
Zdążył wypełnić całe palenisko i zamaszystym ruchem zamknął piec.
Wyszedł z piwnicy, już na klatce schodowej słysząc strzelające w palenisku płomienie.
R. wizja ta zawsze dodawała otuchy, a Palacza uważał za prawdziwego człowieka pracy, który nie zważając na nic, zawsze trwał na posterunku, troszcząc się o ciepło wszystkich mieszkańców kamienicy.
Długo i starannie mył dłonie w umywalce. Potem wrócił do mieszkania. Rozebrał się i bez kolacji położył na łóżku. Po całym dniu w Połowialni sen zakradł się do niego znienacka i obezwładnił błyskawicznie. Nim R. zdążył pomyśleć o czymkolwiek, już spał. Zapomniał nawet zamknąć na noc drzwi do mieszkania.
Niebawem zaczął chrapać. We śnie wsunął się pod koc i nakrył się nim, aż po czubek głowy.
Dwie minuty później obudził się przerażony w ciemnościach pod pledem, przekonany o tym, że zjawa weszła do jego mieszkania i stoi teraz tuż przy łóżku. Trwożliwie łapał powietrze, serce dziko łomotało w jego piersi.
Pod kocem było duszno i ciepło, lecz zimny pot wystąpił mu na czoło i plecy, szpilkami strachu, wbijając się w kark i lędźwie. Odruchowo przyciągnął kolana do klatki piersiowej, ale w połowie tego ruchu zamarł, bo zza pledu usłyszał skrzypnięcie. Tak skrzypiała tylko jedna deska – pierwsza na którą opuszczał stopy, gdy wstawał z łóżka. Ręce zaczęły mu drżeć.
A potem poczuł na policzku dotyk szorstkiego materiału. Zjawa naciskała na niego, zsuwając dłoń coraz bliżej krawędzi po to, żeby złapać ją i szarpnięciem odkryć bezbronnego R.
Coraz niżej i niżej.
R. przycisnął głowę do łóżka i przez szparę między pledem a materacem zobaczył skrawek jasnej skóry, pokrytej ciemniejszymi plamami.
Zjawa zawyła.
Wrzasnął, zrywając z siebie koc i cofając się aż pod ścianę.
Tuż przy łóżku stał mały człowiek, tylko odrobinę większy od tego z brzucha czarnej świni. Skórę miał jaskrawobiałą, miejscami zakrwawioną. Maleńką głowę otaczała aureola cienkich, zrośniętych kostek. Oczy bez powiek zasnute były bielmem, lecz pod nim wyraźnie poruszały się gałki, raz po raz wypychając błonę od środka.
R. skoczył do drzwi. Otworzył je szarpnięciem i rzucił się do ucieczki.
Przy schodach, nad lastriko unosiła się kolejna mała postać. Ramiona zrośnięte miała z tułowiem, zamiast nóżek jakby płaski ogon, a jej czaszka była wąska i spiczasta.
Minął ją cudem, wpadając na stopnie. Przeskakiwał na łeb na szyję po dwa i trzy, byle dalej od nich, jak najdalej stąd!
Wyhamował dopiero na parterze, zatrzymany niemalże w miejscu przez to, co stało przy drzwiach do piwnicy.
Kolejka ciągnęła się aż od pieca. Rząd małych ludzi zdeformowanych tak potwornie, że umysł R. po prostu zapadł się w sobie. A wszystkie patrzyły na niego z niemym wyrzutem wypisanym na groteskowych twarzyczkach.
Nagle R. dostrzegł tę myśl, która zrodziła się na granicy jego świadomości, gdy w koszu na wnętrzności zobaczył maleńką, wrzeszczącą postać. Nagle R. pojął wszystko, lecz chwila zrozumienia trwała zaledwie ułamek sekundy, po którym zjawy zniknęły, a on pewnym krokiem podszedł do pieca i przez kratki spojrzał na buzujące płomienie. Potem odwrócił wzrok ku stercie martwych płodów. Wystarczy, pomyślał i wyszedł z piwnicy.

KONIEC

Paciakutek

Post autor: Paciakutek »

Podoba mi się Twój tekst dwęgielku - co zresztą napisałam w odpowiedzi na Twojego posta. Ciekawie napisany i co najważniejsze - wciągający , wiec nie ma problemów z przejściem od początku do końca , choć dłuższe formy nie mają tu powodzenia ;).
Moje zastrzeżenia dotyczą raczej nieścisłości w samej treści ( i nie są jakieś szczególnie ważne) :
- czemu "ludziki" prześladowały biednego R. od samego początku skoro dopiero później sie okazało , że coś złego sie dzieje ? Z reakcji R. wynika , ze był dość wrażliwym osobnikiem , wiec nocne stukanie pod jego drzwiami [ wtedy , gdy nie wiedział co sie dzieje ] zakrawa na znęcanie się. Gdyby cały tekst sie kończył inaczej i np. R. stałby sie obrońcą uciśnionych - wcześniejsze odwiedziny miały by uzasadnienie.
- czemu sąsiadka R. nazywa go grzesznikiem na samym początku - ona też korzysta z opału - powinna ewentualnie prześladować Palacza ?
dwegielek pisze:zadowolony spojrzał na to, co uczynił.
Ten kawałek nie brzmi dobrze - może " z zadowoleniem spojrzał na efekt swojej pracy ? " albo w ogóle zmienić całe zdanie ?
I samo zakończenie - pomysł dobry ale - przypomniał mi się pierwszy (?) tekst z II tomu A. D. XIII - podobieństwo motywu. Tu płody i tam płody.

W ogóle i w szczególe to dobre opowiadanie ;) - dużo ciekawych pomysłów (!) - sam Instytut i pracownicy - miasteczko jako instytucja totalna.

Awatar użytkownika
Radioaktywny
Niegrzeszny Mag
Posty: 1706
Rejestracja: pn, 16 lip 2007 22:51

Post autor: Radioaktywny »

Widzę - tekst ominięty przez pozostałych forumowiczów. Biedactwo piszczy i robi oczka jak Kot ze Shreka, żeby ktoś zechciał się nad nim pochylić i je skomentować. A Radioaktywny ma wielkie, promienne serduszko i się nad tekstem schyli. I je rozbebeszy, buahaha! (wręcz idealny czasownik, zważywszy na fabułę opowiadania;-))
nakrył głowę poduszką, trwożliwie powtarzając w myślach „żeby tylko tu nie weszło, żeby tylko tu nie weszło…”.
Dlaczego, skoro do tej pory obcy za drzwiami postrzegany był jako „ktoś”, nagle został zdegradowany do roli „czegoś”? R. nie ma powou, żeby nie uważać nieznajomego na korytarzu za człowieka, więc skąd taki sposób myślenia „żeby tylko tu nie weszło”?
że stara W. zawsze wychodziła ze swojego mieszkania
Wydaje mi się, że można by się obejść bez tego zaimka.
Od czasu, gdy trafiła go metalowym kubkiem tuż za prawym uchem, R. starał się przechodzić obok drzwi W. niezauważony.
Chyba raczej nieusłyszany. Przecież to nie jego widok wzbudzał w sąsiadce agresję, tylko hałas, jaki robił.
Szli pewnym siebie krokiem, jeden obok drugiego, z cynicznymi uśmiechami rozglądając się dookoła i popychając tych, którzy stanęli im na drodze. Bracia M., piękni, silni i pewni siebie
Wyłtłuszczenia mówią same za siebie.
uniósł głowę wysoko do góry
Hmm…Nie wystarczyłoby napisać „uniósł wysoko głowę”?
R. czuł, jak na ten widok jego serce przyspiesza
Dodany brakujący przecinek.
- Pójdziecie tędy – długą, gumową pałką milicjant wskazał na korytarz po lewej.
„- Pójdziecie tędy. – Długą, gumową pałką milicjant wskazał {„na” – możnaby się bez niego obejść} korytarz po lewej”.
Potem wyłączył maszynę i poddał ją R.
A nie „podał” przypadkiem?;-)
wsunął ramię w prosiaka aż po łokieć
Ehmm…Ramię to się zaczyna dopiero przy szyi. I tam też kończy. Łokieć w żadnym wypadku nie jest częścią ramienia. Ręki – o, to już prędzej.
- Be-be-będziesz ć-ć-cioł, ja be-be-będe czy-czy-czyścił. – wręczył R. piłę i skinął mu głową.
„Wręczył” z dużej litery.
Czuł że powinien coś powiedzieć
Brakujący przecinek.
co sprawiało że nie musieli pracować w masarni.
Tu też przecinka zabrakło.
- Nananajgorsze są czaczarne. – powiedział między kęsami E.
- Co? – R. zamrugał oczyma, nagle zapominając, o czym z takim strachem myślał przed sekundą. Zdezorientowany zmarszczył brwi i wyszeptał: - Co mówiłeś?
- Najgorsze sssą czaczaczarne śświnie. Teteż ssą z instytutu, ale zzz dodododatkami. – wyszczerzył żółte zęby w uśmiechu.
- Jak z instytutu?
- Nnno, wwwwszystko jejejest zzz instytutu. Chchchleb i hhherbata, i uuubrania iii śśświnie zzwzwykłe ttteż. A czaczaczasem ppprzychodzą tete czaczaczarne.
A tu mamy dwa przykłady łamania koncepcji, które się ustanowiło do tej pory.
Pierwsza, zapisowa: forma jąkania się E.. Do tej pory jakąjący się z myślnikami, nagle pod wpływem kanapki z pasztetem zmienia tryb mowy. Autorze, tak się nie robi!!!
Druga, kreacjonistyczna: ułożyłeś koncepcję świata, w którym instytut jest tak potężną instytucją, że otrzymał wielki inicjał. A tu nagle inicjał znika i potężny Instytut staje się przeciętnym instytutem. Dlaczego? W tekście nie znalazłem uzasadnienia takiej zmiany.
cały czas uważnie obserwując go, swoim jedynym okiem
Zbędny przecinek.
Czarna świnia poruszała się w tył i przód, a z małego nacięcia spływała cienka stróżka krwi.
Definicja z SJP:
„stróżka – kobieta stróż; zwykle: dozorczyni lub żona dozorcy domu”
Nooo, to faktycznie ciekawy świat wykreowałeś – taki, który zamieszkują kobiety w płynie:-D
całą uwagę skupiając na przeżynaniu
Przerzynaniu.
a przerażony R. skojarzył wreszcie ten dźwięk, z piskiem zjawy za drzwiami swojego mieszkania
Zbędny przecinek.
- Ża-żadnych kło-kłopotów. – groźnie powiedział do R
Zbędna kropka.
słyszał już tylko stukot własnych, przytartych zelówek
Słowa „przytarte” nie znalazłem w słowniku. Ale za to znalazłem „przetarte”. Chyba byłoby lepsze.
Z brudnego do granic możliwości klosza pod sufitem, sączyło się wątłe światło czterdziestowatowej żarówki.
Zbędny przecinek.
lecz zimny pot wystąpił mu na czoło i plecy, szpilkami strachu, wbijając się w kark i lędźwie.
Wyrzuć drugi przecinek, bo jest niepotrzebny.
pierwsza na którą opuszczał stopy
Brakujący przecinek.

Oczywiście to, co wypisałem, to jeno drobnostki. Bo generalnie styl masz - moim przynajmniej zdaniem - bardzo dobry. Świat jest plastycznie opisany, a od krwawych fragmentów aż "czuć" smrodem wnętrzności.
Koncepcja świata też Ci się udała. Uniwersum, które wykreowałeś, jest odrażające, lecz przekonujące. Pomysły też masz dobre - większością nich mnie kupiłeś;-) Tylko odniosłem wrażenie, że nie bardzo wiedziałeś, jak całość zakończyć. Zakończenie przychodzi dla mnie zbyt nagle i właściwie nie widzę związku między sceną przy piecu a scenami w Połowialani. Jest to jeden z tego typu tekstów, które się czyta z przyjemnością, ale gdy dochodzi się do końca, nie jest się w stanie odtworzyć głównej nici fabularnej. Zakończenie pozostaje dla mnie otwarte. Mimo to "R." jest dobrym, solidnym tekstem.
Pozdrawiam
There are three types of people - those who can count and those who can't.
MARS!!!
W pomadkach siedzi szatan!

Awatar użytkownika
hundzia
Złomek forumowy
Posty: 4054
Rejestracja: pt, 28 mar 2008 23:03
Płeć: Kobieta

Post autor: hundzia »

Przeżułam, przetrawiłam i wyplułam.

Najpierw błędy i wątpliwości. Ewentualne pochwały będą na osłodę.
Taki prawie-półmrok będzie panował przez dwanaście kolejnych godzin, aż Słońce, wędrujące gdzieś tam wysoko nad pokrywą szarych chmur, zajdzie za horyzont i mieszkańcy znowu ułożą się do niespokojnego snu, otuleni mrokiem gęstym, niepokojącym i lepkim.
To ma być jedno zdanie!? Trzy linijki? Ledwie skończyłam, już zapomniałam czym się zaczynało. Poza tym te przysłówki i przymiotniki. trochę za dużo jak na mój gust. rozumiem, że chcesz dokładnie opisać, zaznaczyć szczegóły, ale na boga, stosuj jakąś racjonalną dawkę informacji, nie na raz! Zamiast wyjaśniać - tylko niepotrzebnie przedłuża zdanie i zaciemnia obraz.
Palacz troszczył się o to, by temperatura w pokojach oscylowała w granicach dwudziestu stopni, co było rekordem na skalę całego miasteczka. Rekordem makabrycznym i żenującym
A dlaczego? Ja mam w domu ustawione 19 i jakoś nie widzę powodu do żenady czy makabreski. No chyba, że dla tamtejszego pseudo-komunistycznego ustroju jest to niedopuszczalne, w takim razie powinieneś wyjaśnić dlaczego, lub zrezygnować z dodatkowych przymiotników.
Zza drzwi dobiegło kwilenie, podobne do jęku prosiaka, tyle, że
przecinek na dokonanie wdechu
Za dnia przekonany zaś był
zaś przesunęłabym na początek zdania, a przynajmniej umiejscowiła za słowem 'dnia'
Od czasu, gdy trafiła go metalowym kubkiem tuż za prawym uchem, R. starał się przechodzić obok drzwi W. niezauważony.
Albo mi tam brakuje przecinka po 'kubkiem' jako zdanie wtrącone, albo darowałabym sobie aż takie szczegóły w jednym zdaniu. Najlepiej napisz dwa, krótsze, nieco ograniczające ilość opisów obok siebie:
Od czasu, gdy trafiła go metalowym kubkiem, starał się przechodzić obok drzwi niezauważony. Mimowolnie potarł skórę za prawym uchem, choć po siniaku nie pozostał nawet ślad.

Poza tym, tu najwyraźniej nie chodzi o to by megierowata W. go nie dostrzegła, a raczej niedosłyszała. Zamień 'niezauważony' na bezszelestnie, bez hałasu, niesłyszalnie, bezszmerowo.
W progu, w poplamionej halce stanie starucha, a w jej jedynej dłoni, wzniesionej nad głową, lśnić będzie kolejny metalowy kubek. (...)Z lewego obojczyka groteskowo sterczała zdeformowana i bezużyteczna dłoń.
To jak, miała tą dłoń czy nie? Bo skoro jedyna, to oczekuję, że jej lewa ręka skończy się na wysokości łokcia albo nadgarstka. Ale skoro ma tylko zdeformowaną to wstaw wcześniej "jedynej sprawnej".
R. odczekał jeszcze chwilę, a potem, najciszej jak potrafił, zszedł na lastriko
(...)
W półmroku dnia, z brukowanych alejek między starymi kamienicami, zaczęła podnosić się rzadka mgła.
zdania wtrącone, brakujące przecinki.
Przycupnięty na skraju miasteczka betonowy moloch, razem z podłużnym i niższym budynkiem masarni obok, z daleka wyglądał złowieszczo, niczym wyrosły z ziemi szary olbrzym, uważnie obserwujący wszystkich razem i każdego z osobna niezliczonymi oczyma brudnych okien.
jak już zauważyłam ilość opisów mnie przytłacza. Nie wiem już czego miało to zdanie dotyczyć. Instytutu czy olbrzyma? Policz sobie ile razy użyłeś opisu do jednego budynku! Czy nie można było użyć tych samych określeń w kilku niezależnych zdaniach, w różnych fragmentach tekstu? Brak opisów - źle się czyta, ale nadmiar - jeszcze gorzej. I to dotyczy całego tekstu! Niestety.
Więcej tego tematu nie poruszę, miej go tylko w głowie i sam poszukaj co jeszcze zmienić/wywalić.
Szli pewnym siebie krokiem
Pomijająć powtórzenie w dalszej części zdania - pewny siebie to jest człowiek, krok może być tylko pewny, stabilny, równy, posuwisty, marszowy.
Kiedy wszyscy dowlekli się już na plac, elektroniczna brama ogrodzenia zamknęła się z głośnym stukiem i oto nastąpić miał ulubiony moment dnia R.
Brzmi jak tekst ze Starego Testamentu. Niepoprwany szyk zdania. Przesuń "miał" za "oto" a przed "nastąpić". Także to R. na końcu wywaliłabym w kosmos. Nie wydaje mi się potrzebne.
wskazał na korytarz po lewej
wskazuje się coś konkretnego, nie na coś, To "na" ewidentnie mi nie leży, choć teraz, na poczekaniu nie przypominam sobie żadnej konkretnej definicji.
Ruszył korytarzem krokiem szybkim, z sercem bijącym wściekle gdzieś w okolicy ramienia.
Przymiotniki IMHO powinno usadzać się PRZED rzeczownikiem, więc: szybkim krokiem, wściekle bijącym sercem, potem też ci się to zdarzyło, ale nie chce mi się dokładnie szukać.
Wysoki gwizd rozpędzonej tarczy przekuł uszy nowego
Że CO zrobił?
Uszy się przekłuwa, owszem, na kolczyki. Ale gwizdem? Gwizd może przeszyć, zawibrować, przejąć, ale nigdy nie spotkałam się z przekuwaniem uszu!
Be-be-będziesz ć-ć-cioł, ja be-be-będe czy-czy-czyścił. [/b]
Ciął czy dzięcioł? Ort. I to taki że aż mi uszy przekuło!
Jąkała rozsunął płachty folii i wyjechał prawie pełnym koszem świńskich wnętrzności
Coś mi tu nie leży. Nie muszę chyba wiedzieć czy był całkiem pełny czy też niezupełnie pełny, niepotrzebnie (znowu) to podkreślać. Za dużo tych opisów!

Znowu tekst Testamentu:
pustym wzrokiem zapatrzeni w jakiś tylko sobie znany punkt w przestrzeni
przesuń "tylko" za "sobie"
- M. po-po-poszli n-n-na m-m-m-mrówczaki.
(...)
- Nananajgorsze są czaczarne.
Zmieniłeś styl wypowiedzi. Bez myślników źle się czyta, słowa rozmywają się w galimatias. Trzeba być konsekwentnym i trzymać się określonego sposobu wyrażania. Jak myślniki - to wszędzie.

Ta STRÓŻKA to jest coś! Popłakałam się. Co to jest, nie będę wyjaśniać, zrobił to już Izotopowy Człowiek z wielkim uranolubnym Okiem.
szybkim ruchem przeciął skórę aż do mostku
mostku - odmienia się jeśli chodzi o mosteczek, kładkę. Anatomicznego mostku, tworzącego obręcz żeber nie odmienia się przez przypadki tak samo jak kładka. Powinno być więc - mostka. Tak samo jak kręgosłupa, uda, wyjątkiem jest piszczel, którego odmienisz do piszczeli.
Jąkała potarmosił jeszcze trochę ręką
Tarmosi się psa, czuprynę, nie rękę. Ręką się potrząsa, szarpie, porusza.
Nowy stał na środku tłustej posadzki
od kiedy to krew jest tłusta? Przecież bebechy są w koszu, na podłogę pryskała krew i limfa (zapewne). Mogły być śliska, lepka (jeśli zaczęła krzepnąć), brudna, ale raczej nie tłusta.
Temperatura spadła i z ust R. wydobywały się obłoczki pary wodnej.
A jakiej innej pary? Człowiek nie oddycha metanem ani chmurami kwasu siarkowego żeby mogły mu z ust lecieć inne pary ;))) Za dużo opisów naraża cię na złośliwości osób tak upierdliwych jak ja.
zadowolony spojrzał na to, co uczynił
Znowu tchnie mi to biblijnym patosem. Cóżeś mi uczynił najlepszego, człowieku?!

Nie łatwiej obejrzeć efekty?
R. wizja ta zawsze dodawała otuchy, a Palacza uważał za prawdziwego człowieka pracy, który nie zważając na nic, zawsze trwał na posterunku, troszcząc się o ciepło wszystkich mieszkańców kamienicy.
Długo i starannie mył dłonie w umywalce.
R., czy Palacz? Bo tak napisane, że musiałam się zastanowić kto myje te ręce.

I wiesz co, po przeczytaniu nie mam zielonego pojęcia o co tak naprawdę biega, ani co chciałeś mi przkazać. Czyja to historia i właściwie o czym? O Instytucie, R., czy o płodach? A co do tego mają mrówczaki czy komunistyczny ustrój? Czym jest Instytut? Czym są płody? Potrafią chodzić, czy są zjawami? Płody z założenia nie chodzą, a już na pewno nie słychać ich kroków. Więc może to zjawy? To czemu nękają R.? Czy tylko on je widział? Dlaczego? Co im zrobił? Sam je pozabijał, że go prześladują a W. nazywa mordercą? Co ma do tego Palacz? Opisałeś go dokładnie, więc jaka jest jego rola? Palił je żywe czy martwe? Czy są nieudanym eksperymentem, czy też kontrolą populacji? Co robił żywy płód w czarnej świni z Instytutu? Czym jest zielona larwa? Czym naprawdę zajmują się w Instytucie?
Nie wiemy gdzie rozgrywa się akcja, kiedy ani dlaczego. Nie oczekuję od ciebie tych odpowiedzi teraz, powinny znaleźć się w tekście, bo potencjalny czytelnik nie będzie sięgał po przypisy by połapać się o co chodzi.

Miałeś fajny i ciekawy pomysł. Przemówił do mnie, lektura mnie wciągnęła, o ile nie męczył mnie natłok opisów. Ogólnie mogło by mi się podobać, ale JA (a także potencjalny czytelnik) nie wiemy tego co ty. I nie wyjaśniłeś niczego. Wstałam od tekstu rozczarowana i niedosyta.
I nie mów mi, że to fragment czegoś większego, bo naprawdę się wkurzę. Czytało się dobrze, warsztat ma małe niedociągnięcia, ale przemawia do mnie, fabuła jest wciągająca.

Przed tobą dużo pracy, już to widzę, ale jeśli masz więcej takich pomysłów, tak obrazowych i sugestywnych, IMHO masz dużą szansę przebicia.

Powodzenia!
Wzrúsz Wirúsa!
Wł%aś)&nie cz.yszc/.zę kl]a1!wia;túr*ę

dwęgielek

Post autor: dwęgielek »

Piszczenie i oczy shrekowego kota to nic w porównaniu z tym, jak ten tekst chrobocze pazurami po wieku trumny :)

Dzięki serdeczne za uwagi. Dotyczące zaimków, powtórzeń i interpunkcji przyjmuję bezwarunkowo. Reszta wynika głównie z niedopatrzenia (np. ramię z łokciem czy "dwa przykłady łamania koncepcji" :) ), co oczywiście wcale nie zmienia faktu, że to są błędy. Raz jeszcze wychodzi stara prawda, która mówi, że tekst przed publikacją MUSI przeczytać osoba trzecia :)

Cieszę się że spodobało się zarówno Paciakutkowi, jak i Tobie, Radioaktywny na tyle, żeby się Wam chciało zostawić komentarze.

Co do zakończenia: skończyłem to tak, jak chciałem i jak zamierzałem. Pomysł wziąłem z koszmaru, który mi się trafił. Tyle że w trakcie pisania zauważyłem, że w Nowym Betlejem czuję się na tyle komfortowo, że nie potrafię ograniczyć się do krótkiego opowiadania. Pomyślałem o zbiorze koszmarów tego miasta i właśnie nad nim pracuję (jednym z koszmarów jest "Więzienie Nowego Betlejem" przesłane do Fahrenheita w ramach "Przepraszam, czy to zombie?"). Czas pokaże, co z tego wyniknie.

Raz jeszcze dzięki za czas poświęcony na lekturę i wytknięcie błędów.

Zdrówko :D

EDIT: Dzięki też hundzi - do Twoich uwag odniosę się jutro. Przepraszam, ale po dwunastu godzinach w pracy nie jestem zbyt kreatywny (zważ że darowałem opis mojej roboty ;) ).

Awatar użytkownika
hundzia
Złomek forumowy
Posty: 4054
Rejestracja: pt, 28 mar 2008 23:03
Płeć: Kobieta

Post autor: hundzia »

Nie zniechęcaj się, z chęcią jeszcze coś poczytam, bo pomijając wyliczone potknięcia opowiadanie przypadło mi do gustu i z chęcią poczytałabym dalej. :)))

Jest i w moich klimatach (jednych z wielu) i pisane dobrym stylem.
Wzrúsz Wirúsa!
Wł%aś)&nie cz.yszc/.zę kl]a1!wia;túr*ę

dwęgielek

Post autor: dwęgielek »

No to jedziem, hundzia.
Cytat:
Palacz troszczył się o to, by temperatura w pokojach oscylowała w granicach dwudziestu stopni, co było rekordem na skalę całego miasteczka. Rekordem makabrycznym i żenującym

A dlaczego? Ja mam w domu ustawione 19 i jakoś nie widzę powodu do żenady czy makabreski. No chyba, że dla tamtejszego pseudo-komunistycznego ustroju jest to niedopuszczalne, w takim razie powinieneś wyjaśnić dlaczego, lub zrezygnować z dodatkowych przymiotników.
Chciałem uniknąć metody "na chama", ale widać mi się nie udało. Rekordem, ponieważ w żadnej innej kamienicy nie panowała tak wysoka temperetura, a makabrycznym ze względu na to, za pomocą jakiego opału ją uzyskiwano.
Cytat:
Zza drzwi dobiegło kwilenie, podobne do jęku prosiaka, tyle, że

przecinek na dokonanie wdechu
Nie widzę najmniejszej potrzeby szatkowania tego zdania przecinkami.
Cytat:
Za dnia przekonany zaś był

zaś przesunęłabym na początek zdania, a przynajmniej umiejscowiła za słowem 'dnia'
Już jest za słowem "dnia".
Cytat:
W progu, w poplamionej halce stanie starucha, a w jej jedynej dłoni, wzniesionej nad głową, lśnić będzie kolejny metalowy kubek. (...)Z lewego obojczyka groteskowo sterczała zdeformowana i bezużyteczna dłoń.

To jak, miała tą dłoń czy nie? Bo skoro jedyna, to oczekuję, że jej lewa ręka skończy się na wysokości łokcia albo nadgarstka. Ale skoro ma tylko zdeformowaną to wstaw wcześniej "jedynej sprawnej".
Racja, mój błąd logiczny.
Cytat:
Szli pewnym siebie krokiem

Pomijająć powtórzenie w dalszej części zdania - pewny siebie to jest człowiek, krok może być tylko pewny, stabilny, równy, posuwisty, marszowy.
Racja :)
Cytat:
wskazał na korytarz po lewej

wskazuje się coś konkretnego, nie na coś, To "na" ewidentnie mi nie leży, choć teraz, na poczekaniu nie przypominam sobie żadnej konkretnej definicji.
Radioaktywny poruszył tę kwęstię jako pierwszy i z nim się zgodziłem. Poza tym korytarz po lewej to dla mnie jest "coś konkretnego" :D
Cytat:
Wysoki gwizd rozpędzonej tarczy przekuł uszy nowego

Że CO zrobił?
Uszy się przekłuwa, owszem, na kolczyki. Ale gwizdem? Gwizd może przeszyć, zawibrować, przejąć, ale nigdy nie spotkałam się z przekuwaniem uszu!
Za http://sjp.pwn.pl/lista.php?co=przekuwa%E6 przekuć to: "kując, przebić coś na wylot". Że się nigdy nie spotkałaś z takim gwizdem, nie mój problem. Btw: przy czytaniu tekstów sf przydaje się odrobina wyobraźni ;)
Be-be-będziesz ć-ć-cioł, ja be-be-będe czy-czy-czyścił. [/b]
Ciął czy dzięcioł? Ort. I to taki że aż mi uszy przekuło!
Racja, ort. Spowodowany nadpobudliwością Worda.
Cytat:
- M. po-po-poszli n-n-na m-m-m-mrówczaki.
(...)
- Nananajgorsze są czaczarne.

Zmieniłeś styl wypowiedzi. Bez myślników źle się czyta, słowa rozmywają się w galimatias. Trzeba być konsekwentnym i trzymać się określonego sposobu wyrażania. Jak myślniki - to wszędzie.
Znowu powtarzasz Radioaktywnego.
Cytat:
szybkim ruchem przeciął skórę aż do mostku

mostku - odmienia się jeśli chodzi o mosteczek, kładkę. Anatomicznego mostku, tworzącego obręcz żeber nie odmienia się przez przypadki tak samo jak kładka. Powinno być więc - mostka. Tak samo jak kręgosłupa, uda, wyjątkiem jest piszczel, którego odmienisz do piszczeli.
Racja, moja wielka kulpa. Nigdy nie zwracałem na to szczególnej uwagi. Dzięki.
Cytat:
Jąkała potarmosił jeszcze trochę ręką

Tarmosi się psa, czuprynę, nie rękę. Ręką się potrząsa, szarpie, porusza.
Po czym wnosisz?
Cytat:
Nowy stał na środku tłustej posadzki

od kiedy to krew jest tłusta? Przecież bebechy są w koszu, na podłogę pryskała krew i limfa (zapewne). Mogły być śliska, lepka (jeśli zaczęła krzepnąć), brudna, ale raczej nie tłusta.
Proponuję wycieczkę do ubojni. Krew i limfa faktycznie tłuste nie są, ale jesli przerżniesz świniaka wysokoobrotową piłą, stopisz i rozbryźniesz tłuszcz który zakrzepł pod skórą. Tłuszcz ochlapie Ciebie, piłę i spłynie na posadzkę.
Cytat:
Temperatura spadła i z ust R. wydobywały się obłoczki pary wodnej.

A jakiej innej pary? Człowiek nie oddycha metanem ani chmurami kwasu siarkowego żeby mogły mu z ust lecieć inne pary ;))) Za dużo opisów naraża cię na złośliwości osób tak upierdliwych jak ja.
Jasne że pary wodnej. Ale bez wodnej brzmi dla mnie tak, jakby się nagle zamienił w parowóz.
Cytat:
Kiedy wszyscy dowlekli się już na plac, elektroniczna brama ogrodzenia zamknęła się z głośnym stukiem i oto nastąpić miał ulubiony moment dnia R.

Brzmi jak tekst ze Starego Testamentu. Niepoprwany szyk zdania. Przesuń "miał" za "oto" a przed "nastąpić". Także to R. na końcu wywaliłabym w kosmos. Nie wydaje mi się potrzebne.

Znowu tekst Testamentu:
Cytat:
pustym wzrokiem zapatrzeni w jakiś tylko sobie znany punkt w przestrzeni

przesuń "tylko" za "sobie"
Cytat:
zadowolony spojrzał na to, co uczynił

Znowu tchnie mi to biblijnym patosem. Cóżeś mi uczynił najlepszego, człowieku?!

Nie łatwiej obejrzeć efekty?
Tak właśnnie brzmieć miało, bo w niektórych momentach potrzebne mi jest takie ustawienie szyku, między innymi do uwypuklenia pewnych szczegołów. Albo się to lubi, albo nie po prostu.
Cytat:
Ruszył korytarzem krokiem szybkim, z sercem bijącym wściekle gdzieś w okolicy ramienia.

Przymiotniki IMHO powinno usadzać się PRZED rzeczownikiem, więc: szybkim krokiem, wściekle bijącym sercem, potem też ci się to zdarzyło, ale nie chce mi się dokładnie szukać.
IMHO przymiotniki mogę sobie stawiać tam, gdzie mi pasuje :)

Cytat:
Taki prawie-półmrok będzie panował przez dwanaście kolejnych godzin, aż Słońce, wędrujące gdzieś tam wysoko nad pokrywą szarych chmur, zajdzie za horyzont i mieszkańcy znowu ułożą się do niespokojnego snu, otuleni mrokiem gęstym, niepokojącym i lepkim.

To ma być jedno zdanie!? Trzy linijki? Ledwie skończyłam, już zapomniałam czym się zaczynało. Poza tym te przysłówki i przymiotniki. trochę za dużo jak na mój gust. rozumiem, że chcesz dokładnie opisać, zaznaczyć szczegóły, ale na boga, stosuj jakąś racjonalną dawkę informacji, nie na raz! Zamiast wyjaśniać - tylko niepotrzebnie przedłuża zdanie i zaciemnia obraz.
Cytat:
Przycupnięty na skraju miasteczka betonowy moloch, razem z podłużnym i niższym budynkiem masarni obok, z daleka wyglądał złowieszczo, niczym wyrosły z ziemi szary olbrzym, uważnie obserwujący wszystkich razem i każdego z osobna niezliczonymi oczyma brudnych okien.

jak już zauważyłam ilość opisów mnie przytłacza. Nie wiem już czego miało to zdanie dotyczyć. Instytutu czy olbrzyma? Policz sobie ile razy użyłeś opisu do jednego budynku! Czy nie można było użyć tych samych określeń w kilku niezależnych zdaniach, w różnych fragmentach tekstu? Brak opisów - źle się czyta, ale nadmiar - jeszcze gorzej. I to dotyczy całego tekstu! Niestety.
Więcej tego tematu nie poruszę, miej go tylko w głowie i sam poszukaj co jeszcze zmienić/wywalić.
Później:
Cytat:
Jąkała rozsunął płachty folii i wyjechał prawie pełnym koszem świńskich wnętrzności

Coś mi tu nie leży. Nie muszę chyba wiedzieć czy był całkiem pełny czy też niezupełnie pełny, niepotrzebnie (znowu) to podkreślać. Za dużo tych opisów!
Z tego to się naprawdę hundzia uśmiałem. Opowiadanie to nie telegram, ani blok reklamowy z prostymi, ciosanymi zdaniami, których jedynym celem jest przekazania informacji z siłą młota walącego w tępe czoło debila. Rozumiem że przytłaczające opisy mogą nużyć i irytować, ale żeby gubić się w moich? Owszem popełniłem zdanie na CAŁE TRZY LINIJKI, ale nie przypuszczałem, że ktokolwiek nie dostrzeże w nim sensu. Jeśli takie opisy to wg Ciebie błąd, to trudno, bo mi się straszliwie podobają i nie zamierzam z nich rezygnować.

Cytat:
R. wizja ta zawsze dodawała otuchy, a Palacza uważał za prawdziwego człowieka pracy, który nie zważając na nic, zawsze trwał na posterunku, troszcząc się o ciepło wszystkich mieszkańców kamienicy.
Długo i starannie mył dłonie w umywalce.

R., czy Palacz? Bo tak napisane, że musiałam się zastanowić kto myje te ręce.

I wiesz co, po przeczytaniu nie mam zielonego pojęcia o co tak naprawdę biega, ani co chciałeś mi przkazać. Czyja to historia i właściwie o czym? O Instytucie, R., czy o płodach? A co do tego mają mrówczaki czy komunistyczny ustrój? Czym jest Instytut? Czym są płody? Potrafią chodzić, czy są zjawami? Płody z założenia nie chodzą, a już na pewno nie słychać ich kroków. Więc może to zjawy? To czemu nękają R.? Czy tylko on je widział? Dlaczego? Co im zrobił? Sam je pozabijał, że go prześladują a W. nazywa mordercą? Co ma do tego Palacz? Opisałeś go dokładnie, więc jaka jest jego rola? Palił je żywe czy martwe? Czy są nieudanym eksperymentem, czy też kontrolą populacji? Co robił żywy płód w czarnej świni z Instytutu? Czym jest zielona larwa? Czym naprawdę zajmują się w Instytucie?
Co mogę na to odpowiedzieć? Przeczytaj raz jeszcze, być może odkryjesz odpowiedzi na własne pytania, bo ja je w tekście widzę. O poważniejszych planach związanych z Nowym Betlejem napisałem już w odpowiedzi Radioaktywnemu. Faktycznie, w "R." może brakować wykorzystania tamtego świata, ale z drugiej strony wydaje mi się, że fabułę zarysowałem na tyle mocno i wyraźnie, że świat przedstawiony może zejść na dalszy plan bez uszczerbku dla przyjemności lektury.

Dzięki raz jeszcze hundzia za wszelkie uwagi, nawet te, niedorzeczne czy wręcz idiotyczne. Fakt faktem, że każde zdanie, które budzi jakiekolwiek "ale" jest najprawdopodobniej źle skonstruowane. Zniechęcać się nie zamierzam; zbyt bardzo mi się podoba pisanie :) Pozdrawiam serdecznie! Mam nadzieję że jeszcze nie raz podyskutujemy sobie, hundzia, przy okazji jakiegoś tekstu.

Zdrówko!

Awatar użytkownika
rubens
Fargi
Posty: 437
Rejestracja: sob, 23 lut 2008 00:00

Post autor: rubens »

Ty dopiero poznasz, co to jest dyskusja z hundzią, oj poznasz :D

No, ale ad rem:
1. Tekst solidny, pomysł dobry, wykonanie również.
2. Żeby się nie powtarzać - błędy były - nie ma co negować i obwoływać idiotyzmami czyichś wywodów i pretensji, bo taki standardowy czytelnik także może potem takie wnioski wysnuć. Warto więc skulić ogona, chwycić pióro i zapisać godne uwagi, mniej inteligentnych nie zapisywać, ale mieć je na pieczy, bo mogą jeszcze kiedyś wypłynąć ;)

Diagnoza: tekst dobry, przyjemnie się czytało, masz swój styl, który mało tego jest naprawdę "smaczny" w odbiorze, więc po prostu pracuj nad nim :)
Niecierpliwy dostaje mniej.

dwęgielek

Post autor: dwęgielek »

Żeby się nie powtarzać - błędy były - nie ma co negować i obwoływać idiotyzmami czyichś wywodów i pretensji, bo taki standardowy czytelnik także może potem takie wnioski wysnuć. Warto więc skulić ogona, chwycić pióro i zapisać godne uwagi, mniej inteligentnych nie zapisywać, ale mieć je na pieczy, bo mogą jeszcze kiedyś wypłynąć ;)
Nie zamierzam negować błędów i ciesze się, że zostały wyłapane. Miejscami to są oczywiste oczywistości, gdzie indziej nie widziałem błędów, dopóki Radiakatywny czy hundzia mi ich nie wskazali i za to też pięknie im dziękuję. Ale to wcale nie oznacza, że dam sobie wmówić błąd tam, gdzie go nie ma.

Dzieki za poświęcony czas, rubens; cieszy mnie to, że Ci się spodobało. Nad stylem pracuję cały czas, przy każdym tekście - to praca na resztę życia, jak to się mówi ;)

Zdrówko!

Awatar użytkownika
hundzia
Złomek forumowy
Posty: 4054
Rejestracja: pt, 28 mar 2008 23:03
Płeć: Kobieta

Post autor: hundzia »

Jeśli prosisz o komentarz, to go otrzymujesz. Jeśli się z nim nie zgadzasz - masz do tego prawo. Tak jak ja mam prawo do swobodnego rozumienia, bądź niezrozumienia tekstu. Ale jeśli znajduję błąd - to go wytykam, nie po to by ci dokuczyć, że źle wstawiasz przecinek, czy przymiotnik, tylko by ci pokazać co mi się nie podoba, albo co sprawia, że tekst jest trudniejszy w odbiorze. Jeśli ci to przeszkadza, jeśli uważasz, że nie widzisz potrzeby poprawiania, po co w ogóle potrzebne ci komentarze czy chociażby warsztaty!?
No to jedziem, hundzia.
Samo w sobie odebrałam jako zaczepkę. Czy to MÓJ tekst ma być teraz komentowany?
Cytat:
Zza drzwi dobiegło kwilenie, podobne do jęku prosiaka, tyle, że
przecinek na dokonanie wdechu
Nie widzę najmniejszej potrzeby szatkowania tego zdania przecinkami.
Cytat:
Za dnia przekonany zaś był
zaś przesunęłabym na początek zdania, a przynajmniej umiejscowiła za słowem 'dnia'
Już jest za słowem "dnia".



Za http://sjp.pwn.pl/lista.php?co=przekuwa%E6 przekuć to: "kując, przebić coś na wylot". Że się nigdy nie spotkałaś z takim gwizdem, nie mój problem. Btw: przy czytaniu tekstów sf przydaje się odrobina wyobraźni ;)
Też mogłabym tak powiedzieć kiedy inni wyżywali się na moim tekście, ale przyjęłam krytykę, bo sama się o nią prosiłam. Nie podoba się - nie musisz tak ostentacyjnie dawać mi tego odczuwać. Zwłaszcza, że we wcześniejszym poście prosiłam byś się nie zrażał i nawet pochwaliłam tekst, co zdarza mi się nieczęsto. Słynę ze zgryźliwości opinii i brutalnej szczerości. A w tym momencie sama się zniechęcam. Nie wiem, czy będę miała jeszcze ochotę wypowiadać się na jakikolwiek z twoich postów, bo nie przyszłam się tu przerzucać słowami. EOD na ten temat.
Znowu powtarzasz Radioaktywnego.
Przykro mi, staram się tego unikać, ale lepiej czyta mi się tekst kiedy go wydrukuję, mogę to robić paląc papierosa w ogrodzie, w wannie albo w łózku. Pisząc na marginesie komentarz nie lecę za każdym razem do komputera sprawdzić czy przypadkiem ktoś tego już nie wytknął. Zwłaszcza jeśli ten ktoś pisze np w tym samym czasie co ja.

Proponuję wycieczkę do ubojni. Krew i limfa faktycznie tłuste nie są, ale jesli przerżniesz świniaka wysokoobrotową piłą, stopisz i rozbryźniesz tłuszcz który zakrzepł pod skórą. Tłuszcz ochlapie Ciebie, piłę i spłynie na posadzkę.
Wybacz, ale z wykształcenia i zamiłowania jestem zootechnikiem - weterynarzem, nie chodzę do ubojni :) a tym bardziej nie użyłabym piły tarczowej. Piszę to - o czym wiem. Teraz będę wiedzieć, że podłoga w ubojni jest tłusta. Człowiek uczy sę całe życie.
Tak właśnnie brzmieć miało, bo w niektórych momentach potrzebne mi jest takie ustawienie szyku, między innymi do uwypuklenia pewnych szczegołów. Albo się to lubi, albo nie po prostu.
Ja nie lubię. Dlatego się czepiłam i jak zaznaczałam nie raz jest to tylko IMHO. Nie każę ci się stosować.
IMHO przymiotniki mogę sobie stawiać tam, gdzie mi pasuje (...)
Z tego to się naprawdę hundzia uśmiałem. Opowiadanie to nie telegram, ani blok reklamowy z prostymi, ciosanymi zdaniami, których jedynym celem jest przekazania informacji z siłą młota walącego w tępe czoło debila. Rozumiem że przytłaczające opisy mogą nużyć i irytować, ale żeby gubić się w moich? Owszem popełniłem zdanie na CAŁE TRZY LINIJKI, ale nie przypuszczałem, że ktokolwiek nie dostrzeże w nim sensu. Jeśli takie opisy to wg Ciebie błąd, to trudno, bo mi się straszliwie podobają i nie zamierzam z nich rezygnować.
A rób sobie co chcesz, to przecież twój tekst
Dzięki raz jeszcze hundzia za wszelkie uwagi, nawet te, niedorzeczne czy wręcz idiotyczne
Proszę cię bardzo, ale nie wiem, czy polecam się na przyszłość. Uważam się za człowieka cywilizowanego, więc powstrzymam się od dalszych komentarzy.

Bardzo mi przykro, że zrobiłam łapankę na twoim ulubionym tekście, że nie zrozumiałam go tak jak ty, ale wiesz, punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia. A ja nie wiem co za koszmar miałeś, nie znam twoich innych opowiadań, dlatego MOGŁAM i MIAŁAM PRAWO nie zrozumieć. Przedstawiłam ci mój punkt widzenia. I o to chyba chodzi na warsztatach.

Pozdrawiam, życzę powodzenia z następnymi opowiadaniami (jako zamkniętą całością)
Wzrúsz Wirúsa!
Wł%aś)&nie cz.yszc/.zę kl]a1!wia;túr*ę

dwęgielek

Post autor: dwęgielek »

Jeśli prosisz o komentarz, to go otrzymujesz. Jeśli się z nim nie zgadzasz - masz do tego prawo. Tak jak ja mam prawo do swobodnego rozumienia, bądź niezrozumienia tekstu. Ale jeśli znajduję błąd - to go wytykam, nie po to by ci dokuczyć, że źle wstawiasz przecinek, czy przymiotnik, tylko by ci pokazać co mi się nie podoba, albo co sprawia, że tekst jest trudniejszy w odbiorze. Jeśli ci to przeszkadza, jeśli uważasz, że nie widzisz potrzeby poprawiania, po co w ogóle potrzebne ci komentarze czy chociażby warsztaty!?
Rozumiem to doskonale i w pełni się z tym zgadzam. Nigdzie nie napisałem, że komentrze są mi niepotrzebne, więcej: szczerze wszystkim dziękuję, bo wyszczególnienie uwag to przecież czyjaś praca. I tak jak napisałaś, mam prawo nie zgodzić się z komentującym, z którego to prawa skorzystałem.
Cytat:
No to jedziem, hundzia.
Samo w sobie odebrałam jako zaczepkę. Czy to MÓJ tekst ma być teraz komentowany?
Żadna zaczepka. Wczoraj napisałem, że skomentuję dziś. Dziś siadłem sobie na spokojnie z kawą przed nosem i wziąłem się za odpowiedź. W żaden sposób nie zamierzałem prowokować, ani zaczepiać.
Też mogłabym tak powiedzieć kiedy inni wyżywali się na moim tekście, ale przyjęłam krytykę, bo sama się o nią prosiłam. Nie podoba się - nie musisz tak ostentacyjnie dawać mi tego odczuwać. Zwłaszcza, że we wcześniejszym poście prosiłam byś się nie zrażał i nawet pochwaliłam tekst, co zdarza mi się nieczęsto. Słynę ze zgryźliwości opinii i brutalnej szczerości.
Owszem, krytykę przyjmuję. Uzasadnioną. Czy moje wypowiedzi były ostentacyjne - nie uważam. A nawet jeśli były, to być może ja również słynę ze zgryźliwości opinii i brutalnej szczerości. Więc skoro mam nie zrażać się Twoimi wypowiedziami, bo słyniesz z tego, z czego słyniesz, to proszę nie bierz personalnie moich odpowiedzi na Twoje komentrze, bo ja słynę z tego samego, co Ty.
Cytat:
Znowu powtarzasz Radioaktywnego.
Przykro mi, staram się tego unikać, ale lepiej czyta mi się tekst kiedy go wydrukuję, mogę to robić paląc papierosa w ogrodzie, w wannie albo w łózku. Pisząc na marginesie komentarz nie lecę za każdym razem do komputera sprawdzić czy przypadkiem ktoś tego już nie wytknął. Zwłaszcza jeśli ten ktoś pisze np w tym samym czasie co ja.
Ok. w porządku. Zauważyłem tylko fakt.
Bardzo mi przykro, że zrobiłam łapankę na twoim ulubionym tekście, że nie zrozumiałam go tak jak ty, ale wiesz, punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia. A ja nie wiem co za koszmar miałeś, nie znam twoich innych opowiadań, dlatego MOGŁAM i MIAŁAM PRAWO nie zrozumieć. Przedstawiłam ci mój punkt widzenia. I o to chyba chodzi na warsztatach.
Nie widzę powodów do przepraszania. Jasne że mogłaś i miałaś prawo go nie zrozumieć. Pewnie, ok. Dla mnie to oczywiste, więc nie rozumiem tego urażonego tonu Twojej wypowiedzi.

Z doświadczenia wiem, że to, co najbardziej zraża u aułtorów, to przede wszystkim ich brak dystansu do tego, co napisali. Staram się tego unikać i akurat do "R." podchodzę z rezerwą, bo sam zauważam momenty, w których mogłem napisać to lepiej. Błędy są, niedopatrzenia są, nielogiczności są - wszystko jest i zdaję sobie z tego sprawę. Nie rozumiem tylko, dlaczego gdy odpowiadam na błędy, których wg mnie nie ma, nagle okazuje się, że niemalże łamię jakieś niepisane zasady? Skoro mi można wytknąć błąd, to ja też mogę na to zareagować. Dystns potrzebny jest i aułtorowi i komentującemu.

Zdrówko!

Awatar użytkownika
Keiko
Stalker
Posty: 1801
Rejestracja: wt, 22 sty 2008 16:58

Post autor: Keiko »

dwęgielek pisze:
Słynę ze zgryźliwości opinii i brutalnej szczerości.
Owszem, krytykę przyjmuję. Uzasadnioną. Czy moje wypowiedzi były ostentacyjne - nie uważam. A nawet jeśli były, to być może ja również słynę ze zgryźliwości opinii i brutalnej szczerości. Więc skoro mam nie zrażać się Twoimi wypowiedziami, bo słyniesz z tego, z czego słyniesz, to proszę nie bierz personalnie moich odpowiedzi na Twoje komentrze, bo ja słynę z tego samego, co Ty.
przepraszam, przepraszam ze offf ale ten fragment dyskusji jest przepiękny!

izgodniezezwyczajamitegoforumzaznaczamzewcalemnietunieybylo
Wzrúsz Wirúsa!

Ha! Będziemy nieśmiertelni! To nie historia nas osądzi, lecz my osądzimy ją! (Małgorzata)

Ka

Post autor: Ka »

Jedzenia R. nigdy sobie nie żałował, chociaż był tak chudy jakby głodował.
Logicznie byłoby: Nie żałował sobie jedzenia - pomimo czego? - chociaż(czyli – pomimo tego, że) cierpiał na nadwagę.
Ty budujesz zdanie:(…)nie żałował sobie jedzenia – pomimo czego? – chociaż (czyli- pomimo tego, że) był chudy(...). IMHO logika szwankuje.
Wystarczy „chociaż” przenieść na początek zdania i będzie gut.
Teraz tęsknym wzrokiem spojrzał na resztki kiełbasy i pochłonął je jednym kęsem.
Kilka zdań wcześniej piszesz: „Za sprawą masarni, wędlin i mięsa nikomu w miasteczku nie brakowało(…). Nie bardzo więc pojmuję ten „tęskny wzrok”. Byłby prawdopodobny, gdyby plasterek kiełbasy stanowił niedostępny rarytas, ale przecież miał tego dobra pod dostatkiem. Poza tym jakoś mi skrzeczy połączenie w jednym zdaniu :”spojrzał wzrokiem” i „pochłonął jednym kęsem”. Jakby zamiast otworem gębowym wchłonął je przez oczodoły, czy coś takiego. IMHO nie pasuje i już.
Potem ubrał połatane, drelichowe spodnie, rozciągnięty sweter i wiatrówkę, i wyszedł z mieszkania, starannie zamykając liche drzwi na klucz. Od otwartych toalet na końcu korytarza zalatywało ekstramentami. R. skrzywił się, a potem wstrzymał oddech i szybko zszedł po schodach.
Nie da się „ubrać” spodni, swetra i reszty! „Ubrał na siebie spodnie” zamiast „włożył/założył” od biedy by uszło, ale „ubrał spodnie” tak jak „ubrał dziecko” – nie do przyjęcia. Nie znam ekstramentów. Ekskrementy a i owszem. Cuchną.
potem- w zbyt bliskim sąsiedztwie, zresztą to drugie absolutnie zbędne.
Muzyka zaczęła cichnąć, ekrany zapadać się pod ziemię.
Zaczęła cichnąć, ale nie ucichła do końca? Zaczęły się zapadać, ale z powodu zacięcia mechanizmu utknęły nad powierzchnią ziemi? Czemu ma właściwie służyć ta niedokonana forma? „Ucichła i zapadły się” z dodatkiem przysłówka „powoli”. IMHO.
Oczywiście historię tę znał tylko z opowieści innych, ale zaklinał się, że jest prawdziwa. Nienaturalnie duża, czarna świnia, wyjechała ze ściany w boksie L. – siwego starca, z wielkim, workowatym guzem, zwisającym z lewego oczodołu……………………….. Tylko P. nic się nie stało, bo uciekł w porę i to właśnie on miał opowiedzieć tę historię innym.
Myślę, ten fragment opowieści o czarnej świni powinieneś wyodrębnić z całości tekstu. Czymś – kursywą, gwiazdką, dwulinijkowym odstępem, albo jakoś tak. Nie jest napisana językiem „prostego przekrawacza”, lecz stylem charakterystycznym dla całości narracji. Narrator jak gdyby zawiesza na chwilę tok wydarzeń i cofa się w czasie do innej historii. To z jego ust poznajemy wydarzenia. Korzystne by to było również ze względów konstrukcyjnych – taka mini-szkatułkowa budowa. Nadal IMHO.
Jąkała powoli podszedł do świni. Wbił nóż wysoko między nogami wieprza i szybkim ruchem przeciął skórę aż do mostku. Schował scyzoryk i zacisnął palce na zakrwawionych żebrach. Rozchylił je i odskoczył, a z wnętrza wypłynęły ciemnoczerwone podroby.
Za diabła nie mogę sobie wyobrazić przekrawania wieprza, a choćby i prosięcia, przy pomocy scyzoryka! Scyzoryk to nożyk kieszonkowy! Chyba, że liczysz na skojarzenia ze Scyzorykiem Gerwazego z „Pana Tadeusza”! ???
Mijając drzwi A., poczuł jak zmęczenie całego dnia dopada go wreszcie na dobre, spychając jakikolwiek strach głęboko w podświadomość.
Zamieniłeś R. na A. ? I przecinek nie po A. (R.?) lecz przed „jak”. Zamiast „jakikolwiek” – „wszystek”, żeby nie powtarzać „cały”.

Palacz już schodził po schodach. Jedynym kluczem otworzył zardzewiałą kłódkę i pchnął drewniane drzwi(…)

Ze sceną z palaczem zrobiłabym to samo, co z opowieścią o czarnej świni – wydzieliłabym graficznie - z powodów analogicznych. Jest akapit, ale to trochę mało.
Wyszedł z piwnicy, już na klatce schodowej słysząc strzelające w palenisku płomienie
Niezaprzeczalnie masz własny styl pisania, ale akurat konstrukcja zacytowanego zdania z niego nie wynika. Jest postawione na głowie. Nie będę się wdawała w dywagacje na temat imiesłowu przymiotnikowego współczesnego i jego zastosowania. W skrócie, na przykładach, sytuacja wygląda tak:
Wybiegł z piwnicy, słysząc strzelające płomienie.
Słysząc strzelaninę na klatce schodowej, wybiegł z piwnicy –OK. Prawidłowe następstwo czynności.
Ale w twoim zdaniu się nie klei. Moja propozycja: Wyszedł już z piwnicy, lecz na klatce schodowej nadal jeszcze słyszał, jak płomienie strzelają w palenisku. To o przekazanie tej informacji ci chodziło? Mylę się?
Dwie minuty później obudził się przerażony w ciemnościach pod pledem, przekonany o tym, że zjawa weszła do jego mieszkania i stoi teraz tuż przy łóżku. Trwożliwie łapał powietrze, serce dziko łomotało w jego piersi.
„w ciemnościach pod pledem” IMHO zbędne. Ze zdań poprzednich wiemy wystarczająco wiele na temat okoliczności – zapadła noc, przykrył głowę kocem – ergo budzi się w ciemnościach zarówno z jednego, jak i z drugiego powodu. Zdanie „wyśpiewa się” o wiele melodyjniej bez tych dodatkowych czterech słów.
Odruchowo przyciągnął kolana do klatki piersiowej, ale w połowie tego ruchu zamarł, bo zza pledu usłyszał skrzypnięcie.
zza szafy, zza węgła, zza drzwi - spod pledu, spod ziemi, spod kołdry. Zza pledu – gdyby trzymał go przed sobą niczym kurtynę, a przecież nie trzymał.
Wrzasnął, zrywając z siebie koc i cofając się aż pod ścianę.
Trzy czynności błyskawicznie po sobie następujące, a zdanie z dwoma imiesłowami kompletnie nie jest w stanie oddać ich dynamiki – brzmi zbyt rozwlekle, choć jest krótkie. IMHO lepiej zastosować coś w tym guście: Wrzasnął! Zerwał z siebie koc i (gwałtownie) cofnął się pod (samą) ścianę. Lub np. „przykleił się do ściany plecami” – frazeologizmy bywają użyteczne.
Przy schodach, nad lastriko unosiła się kolejna mała postać.
Odczuwam pewien nadmiar tego „lastriko”. Dla wydarzeń nie ma znaczenia, że podłoga jest wykonana akurat z tego, a nie innego budulca. Gdy użyłeś na początku tego słowa, wystarczająco wyraźnie zasugerowałeś podobieństwo realiów tworzonej przez siebie, fikcyjnej rzeczywistości do znanej nam wszystkim epoki „socjalistycznych klatek schodowych”. I wystarczy. Później spokojnie mógłbyś używać „kamiennej posadzki” na przykład.
Przy schodach, nad lastriko unosiła się kolejna mała postać. Ramiona zrośnięte miała z tułowiem, zamiast nóżek jakby płaski ogon, a jej czaszka była wąska i spiczasta.
Minął ją cudem, wpadając na stopnie. Przeskakiwał na łeb na szyję po dwa i trzy, byle dalej od nich, jak najdalej stąd!
Chciałeś uniknąć powtórzenia „schodów” , ale nie wyszło zbyt zręcznie. Są ci one absolutnie niezbędne w zdaniu: Minął ją cudem, wpadając na stopnie( SCHODY). Coś z tym powinieneś IMHO, zrobić. Na przykład wywalić „schody” z pierwszego zdania. Ogólnie przyjęte zasady łączliwości wyrazów nie przewidują „wpadania na stopnie” w znaczeniu „wybiegania ( lub potocznie: wpadania) na schody”.

Twoje opowiadanie zrobiło na mnie wrażenie! Rany julek! Coś z Orwella, coś z „Obcego” i coś z apokalipsy! Ale masz rozszalałą wyobraźnię – czym jak czym, ale napisaniem „Harrego Pottera – dwadzieścia lat później” na pewno nigdy się nie splamisz! Argumenty, którymi odpierałeś uwagi swoich krytyków całkowicie mnie przekonują. Wstępne, długie, ale precyzyjnie zbudowane zdania, akurat mi się podobają. Podobnie jak ich dyskretny szyk przestawny, który komuś skojarzył się z biblijnym. Skojarzył się słusznie, ale krytyka, IMHO, cokolwiek nietrafiona. Tak jak napisałam wcześniej, twoje opowiadanie odbieram jako coś w rodzaju apokaliptycznej przypowieści, więc biblijny w kilku momentach styl, uważam za zabieg nader ciekawy. Poza tym potrafisz klarownie przekazać swoje myśli i nie gubisz ich w masie szczegółów. Moje uznanie!
P.S. A rzeźnia, psiakość, sugestywnością obrazów mnie powaliła! Dobrze, że i tak nie jadam wieprzowiny! Pzdr. Ka - nadal, niestety, kmiotek! Jakież to upokarzające!

Awatar użytkownika
hundzia
Złomek forumowy
Posty: 4054
Rejestracja: pt, 28 mar 2008 23:03
Płeć: Kobieta

Post autor: hundzia »

Keiko pisze:przepraszam, przepraszam ze offf ale ten fragment dyskusji jest przepiękny!
Cieszę się, że ci się podobało. Nie będę rozwijać tematu.
[tu chyłkiem wynosi się do pokoju obok i już jej nie ma, a właściwie nigdy nie było]
Wzrúsz Wirúsa!
Wł%aś)&nie cz.yszc/.zę kl]a1!wia;túr*ę

Ka

Post autor: Ka »

Mijając drzwi A., poczuł jak zmęczenie całego dnia dopada go wreszcie na dobre, spychając jakikolwiek strach głęboko w podświadomość.
Zamieniłeś R. na A. ? I przecinek nie po A. (R.?) lecz przed „jak”. Zamiast „jakikolwiek” – „wszystek”, żeby nie powtarzać „cały”.
Przeecinek jest tam, gdzie być powinien - nie załapałam w pierwszej chwili o co ci chodzi. Nadal jednak nie wiem kim był ów A.? Potrzebę unieszkodliwienia w tym zdaniu słowa "jakiekolwiek" podtrzymuję.

Dlaczego po zalogowaniu nie mam przy swoim poście opcji: edytuj? To nie jedyny błąd, który znalazłam w moim wymądrzaniu się (do drugiego się nie prztznam, chyba, ze ktoś wytropi!) i nie mogę wnieść żadnych poprawek!
Ależ pięknie za oknem! Słonko świeci i prawdopodobnie ptaszek coś na gałązce pitoli, ale nie słychać za dobrze!

Zablokowany