Opowiadanie "Trzask zamykanych powiek" / 36k znakó

Moderator: RedAktorzy

ODPOWIEDZ
Tomasz S. Kruk

Opowiadanie "Trzask zamykanych powiek" / 36k znakó

Post autor: Tomasz S. Kruk »

Troszkę przydługawa opowieść, nie wiem właściwie czy się zakwalifikuje. Napisana w zasadzie bez powodu, dlatego właśnie w tym dziale.


"Trzask Zamykanych Powiek"

-W jakiś sposób przypomina świnię. – tyle udało mi się wyłapać z rozsypanego dialogu dwóch dziewczyn w autobusie. Obgadywały jakiegoś chłopaka polszczyzną pełną neologizmów i skrótów, których do końca nie rozumiałem. Obie siedziały z kolanami opartymi o oparcie fotelu przed nimi. Obie wyglądały jak mieszanka stylów Hollywoodzkiej gwiazdy i syberyjskiego zesłańca. Ale żeby którakolwiek przypominała w jakikolwiek świnię, tego nie mogę powiedzieć. Właściwie już dojechałem. Komfort był i owszem całkiem niezły.
W Stolicy byłem mile zaskoczony rozmachem, i przytulnością lotniska. Tu, nie zmieniło się prawię nic.
Wciągnąłem w płuca, rześkie powietrze. Odór spalin, drobne kropelki, typowej polskiej mżawki, która zazwyczaj nazywa się „ciapą” albo „chlapą”, byle tylko nie mżawką, osiadły na gardle i w płucach. Poczułem się jak gdybym wciągnął błoto pośniegowe niczym amfetaminę. Autobus odjechał zanim zdążyłem wyciągnąć bagaż ze schowka. Trochę czasu minęło nim zdołałem go odnaleźć i zabrać co moje. Zdążyłem też zamoczyć lewą nogawkę spodni.
Metalicznie szare niebo. Szare mury, i szara blacha nad przystankowymi kioskami. Szary świat. Moje szare miasto. O! Szary gołąb!
Chciałem zapalić, ale nie miałem papierosów. Do samolotu nie brałem, przyzwyczaiłem się, że to ludzie mnie częstują. Może rzucę? Podrapałem się w głowę. Przejechałem po całkowicie mokrych włosach, i odwróciłem żeby spojrzeć wprost na stojącą obok mnie dziewczynkę. Była ubrana tak, żeby można było ją zobaczyć już z kilometra. Urodą broniła się sama. Dziewczęce rzęsy, wielkie czarne oczy, odrobinę romska uroda. Miała chyba krótkie włosy, nosiła czapkę z „kucotem” rzucającą wielki cień na twarz. Puchata kurtka o barwie wściekłego fioletu. W ręce trzymała polo-coctę. Było w niej coś zadziornego. Na jej widok chciało się wręcz powiedzieć:
- Cześć Tereska. – O cholera, faktycznie to powiedziałem. Dziewczynka zareagowała tak jak zareagować powinna, odwróciła się na pięcie, i pobiegła do mamy. Ta stała na krawężniku, i była kserem córki, tylko na pomiętej kartce. Wydało mi się, że mogę poprawić kołnierz nie wypuszczając torby. Ale ta pacnęła akurat w kałuże, i ochlapałem sobie teraz prawą nogawkę. Nic to jednak nie dało, matka dziewczynki nadal patrzyła wzrokiem zwiastującym potencjalne zabójstwo na dworcu autobusowym w Radomiu.
Ruszyłem szybko przez plac manewrowy, po sytuacji z „Tereską” starałem się przykładać więcej uwagi do tego co robię. Brakowało tylko, żeby rozciapał mnie jakiś Autosan. Nie teraz, i nie tutaj, nie w mieście, które ze spokojem nazywam „Swoim”
Mijałem stanowiska, które przypominały stacje paliw z amerykańskich filmów. Dwie kolumny o kolorze, jakże by inaczej - szarym, podpierały blaszany, też nie inny, jak szary dach. Stały dwa podstarzałe, chodź wyglądające w porządku autobusy. W tym jeden był w połowie koloru błotnistego, a w drugiej połowie, od szyb odbijało się niebo. Niebo nie różniło się od dolnej barwy pojazdu. Wydało by mi się całkiem ponuro, gdyby nie para podlotków, gdzie dziewczyna miała pomarańczowe sznurówki w trampkach. Spodobało mi się to. Chwilę później wyszedłem na główną ulice, prawie dobiegłem do przystanku , niepotrzebnie jak się okazało, bo nadjeżdżający autobus był zupełnie nie tym którym powinien być, i usiadłem na ławce. Jak pamiętam, ławek kiedyś nie było.

Nie wiem ile czekałem, moją uwagę zwróciło przez ten czas kilka dziewczyn, które przypomniały mi ten czas, gdy z plecakiem barwy niespotykanej w żadnej innej dziedzinie poza produkcją plecaków, przeskakiwałem ogrodzenia, skracając sobie drogę ze szkoły, lub oszczędzając na bilecie. Za oszczędzone pieniądze, można było kupić sobie oranżadę, później nawet ciepłego loda. Zwróciła moją uwagę ciemna dziewczyna, smukła, z krótkimi włosami i ordynarnym wyglądem. Nosiła wysoko wiązane glany. Pomyślałem, że znam i ja takie czasy gdy nosiło się glany. Spodobało mi się to zdanie. Dziewczyna była na tyle odważna, że splunęła obok mnie, odważna dlatego, że normalnie bym ją od razu skreślił, ale zrobiła to tak, że wydała mi się jeszcze bardziej wyjątkowa. Z tego co widziałem do tej pory, młodzi zmienili się, nie palili i nie pluli, no przynajmniej nie wszyscy. Dało się zauważyć wiele osób ze słuchawkami w uszach. Właściwie nic dziwnego, w Sztokholmie jest całkowicie podobnie.
Autobus poznałem po numerze linii, był taki sam, nie zmiennie od tylu lat. Wsiadłem z postanowieniem, że kupię bilet, i będę miał przynajmniej pamiątkę z wizyty. Czoło autobusu pojechało jednak zbyt daleko jak na moje możliwości, więc wsiadłem tylnymi drzwiami. Błąd zauważyłem od razu, autobus był tak nabity, że przeciśnięcie się do kierowcy w celu zakupu biletu było wręcz nie możliwe. Rozhuśtałem umysł, i zaraz wymyśliłem plan, jak zrobić dobrze, dojechać z biletem, i nie obawiać się pogniecenia koszuli. W kieszeni miałem drobne w polskich złotówkach. Wyciągnąłem więc trzy złote, zapobiegawczo dołożyłem złotówkę i podałem najbliższej osobie.
- Przepraszam, mógłby pan podać dalej i powiedzieć, aby ktoś kupił mi bilet u kierowcy? Zwykły jednorazowy. Dziękuje. – Podróżujący w bluzie z wszytymi na ramionach paskami aż do kołnierza, wziął pieniądze i podał kobiecie – Dżinsowa marynarka, pod spodem czerwona bluzka i fajne żółte obcisłe spodnie. Autobus powoli sunął ulicą Juliusza Słowackiego, podskoczył dwa razy na szynach, i jeszcze raz. Spojrzałem przez okno, dobudowali jeszcze jedno przęsło, może tramwajowe, nie zdążyłem ocenić. Pamiętałem tylko dwa, a jeździłem tędy bardzo często jako dzieciak. Bilet podał mi młody chłopak w płaszczu, trzymał w ustach niecierpliwie papierosa, powiedział „proszę” zdobył się na również na uśmiech.

„Pewnie go nawet nie pamiętasz, cóż.. prawie zawsze nosił szary prochowiec, nieodłączny kaszkiet. I miał wyjątkowo świdrujący wzrok. Marek, twój ojciec, nie wyróżniał się niczym od pozostałych młodych chłopaków. Poza tym, że tamci studiowali mając nadzieję że coś osiągną, a on osiągał coś, chodź zapewne wcale nie chciał, i wcale o tym nie wiedział. I poza tym, że wszyscy o tej porze spali, on nieruchomo stał na środku skweru w parku Kościuszki i czekał na pozostałych.
To spotkanie było nietypowe, nigdy Jarek Mudz nie dzwonił do twojego ojca, nigdy spotkania nie odbywały się tak wcześnie, ale to właśnie miała być wielka akcja. Tego dnia, pamiętam, Grupy Wykonawcze Solidarności Walczącej miały być przemianowane na Grupy Operacyjne Solidarności Walczącej, a później już na Grupy Operacyjne. Już nie Solidarności, bo nikt nie miał wątpliwości, że nie należy naszych działań z ugrupowaniem łączyć.
Kilka dni wstecz odbyło się zebranie na którym członkowie podjęli decyzję o zorganizowaniu jawnego wystąpienia przeciw władzy. 16 marca znów podniosły się ceny. Ale najgorsze, że na czwartek 16 kwietnia zapowiedziano podwyżki cen alkoholi. Wtedy już wiedzieliśmy, że ludności cywilna nas poprze.”

Mógłbym jeździć tą trasą z zamkniętymi oczami. Skręt w lewo na Aleje Wojska Polskiego, i już tylko dwa przystanki do ogrodowej. Stare bramy które pamiętałem dodały mi odwagi, odwagi na wejście do klatki, dzwonek do swojego domu nacisnąłem już odważnie, chodź z duszą na ramieniu. Sekundę później nacisnąłem klamkę – zamknięte. Poczekałem chwilę aż zachrobotał judasz z drugiej strony. Uśmiechnąłem się do wizjera. Musiało zadziałać, dzwonienie i potwierdzanie sześć razy musiało dać jakiś rezultat.
- Mamo?
Chrząknięcie z drugiej strony, stłumione skrzypnięcie podłogi zza drzwi.
- Mamo to ja.
Szlag, znowu zapomniała.
- O co chodzi? - Głos matki, tak inny niż przez telefon, nie słyszany przez tyle lat, drgał lekko w przestrzeni, tak ciepły, aksamitny w swojej barwie. Przełknąłem nerwowo ślinę.
- To ja mamo, twój syn, dzwoniłem tyle razy, pamiętasz? Musiałaś zapisać, mówiłem zapisz sobie. Dzwoniłem jeszcze dzisiaj że przyjadę.
Długie milczenie. Czułem obecność kogoś po drugiej stronie drzwi, więc nie odchodziłem. Czekałem...
- Ja.. Ja myślę, że nie mam syna drogi chłopcze. Nie wiem co chcesz osiągnąć, ale lepiej odejdź, mogę zadzwonić po Policję, tak, na pewno zadzwonię po policję jeśli nie odejdziesz -
Jasna cholera, przez tyle lat nie nauczyłaś się brać tych pieprzonych leków. Stałem pod drzwiami własnego domu, własna matka nie chciała mnie wpuścić. Przywykłem do tego już dawno, ale też od dawna się to nie zdarzało – byłem daleko od tej choroby która wykańczała mnie bardziej niż kogokolwiek innego. Łatwo i prosto jest o wszystkim zapomnieć.
Spojrzałem nad drzwi, wisiała tam brązowa skrzynka z gniazdem elektrycznym, koledzy którzy przychodzili do mnie bardzo często, mówili że idą „pod kwadrat”. Obok drzwi, w załamaniu które całkowicie poddało się mrokowi, kontrastując z oblanymi zielonkawym światłem schodami stał wózek dziecięcy, dwie rurki stanowiące oparcie i rączki wózka krzyżowały się tworząc znak „X” - zakaz. Odetchnąłem głęboko. Odczekałem sekundę i pobiegłem po schodach piętro wyżej.

- Nic się nie zmieniłeś, z mamą jak zwykle, nie otwiera? Dziwne dziś wtorek, we wtorki jest z nią zazwyczaj lepiej. Właź właź, tam jak zwykle otwarte, na herbatę też pewnie wpadniesz tak jak zwykle.
Sąsiad z piętra wyżej poznał mnie, mimo tych kilku lat. Nie wiele się zmienił, i nie wiele się zmieniło jego mieszkanie, na wprost drzwi dwa krzesła na tle wielkiego grzejnika przylepionego do beżowej ściany. Nad grzejnikiem drewniana półeczka, na której dawniej stały beżowe filiżanki, teraz stało tam drzewko bonzai i puszka po piwie.
Przeszedłem przez salon, odsunąłem ręką beżową firankę i wszedłem na balkon. Mała muszka usiadła mi na dolnej wardze, miałem już zajęte ręce – trzymałem się balustrady, więc otarłem podbródek o ramię. Opuściłem się powoli na dół. Drzwi balkonu potrafiłem otworzyć od zewnątrz, ktoś krzyknął na dole, ale to już pozostawiłem za sobą. W pokoju gościnnym od razu wpadłem na matkę, pachniała ciastem.
- Ah, już wstałeś? Myślałam, że zdążę zrobić dla Ciebie słodkie naleśniki.
Powitałem ją ciepłym uśmiechem, tak wielkim na jaki mnie było stać, i tak samo szczerym, a była to szczerość mierzona w galonach.

Budynek szpitalu specjalistycznego Juliana Aleksandrowicza, z szarą elewacją, i pomarańczowymi zasłonami, które, tam gdzie okna były otwarte, powiewały niczym sztandary, sprawiał wrażenie nieco abstrakcyjne. W dodatku, budynek obok był w remoncie i przed wschodnią ścianą szpitalu postawiono żółty dźwig.
- Jeśli naprawdę chcesz babrać się w śmierci swojego ojca, no to wysiadaj. Na oddziale onkologi leży Sławomir Pachowski. Był wtedy z Twoim ojcem, należeli do tej samej grupy. Jeszcze coś? W razie czego dzwoń, numer masz. Jestem w domu do poniedziałku.
Twarz Michała, który rano wpuszczał mnie na balkon przez swoje mieszkanie, wyraźnie starała się ukryć troskę. Nie wiem tylko czy o mnie. Może ma inne problemy, może to zwykła polska trwoga, od której ja już odwykłem. Podziękowałem mu i wyszedłem w słońce, po pochmurnym ranku nie pozostał żaden ślad.

„Stało nas kilkoro w parku, czekając na resztę. Marek obserwował dziwny samochód. Właściwie wszyscy zerkaliśmy nerwowo na niego. Nysa była zaparkowana na skraju parku, w bezsensownym miejscu, w pobliżu nie było żadnych sklepów czy straganików które załoga mogłaby zaopatrywać. Marek miał wielkie nadzieje na ten poranek, na ten dzień i na ten rok. Wiedziałem o tym bo rozmawiałem z nim dzień wcześniej. Mimo tego, nie byliśmy z Twoim ojcem jakoś specjalnie zżyci. Wspólnota europejska znów poszerzyła swoje granicę, a wieczorem udało się załatwić papierosy. To wszystko było po prostu dobrym powodem do rozmowy i wypicia. W parku było pełno ptaków, hałas podniósł się już o drugiej nad ranem, i wzrastał coraz bardziej. Razem z nim wzrastało w Marku podniecenie... Moja wnuczka Asia mówiła mi że w parku nie ma teraz żadnych ptaków. Kto wie czy to właśnie nie przez to co się wtedy stało. Ja i tak nie usłyszał bym żadnego śpiewu. Tak czy inaczej nie pamiętam z tego wydarzenia wiele. Straciłem przytomność na trzynaście dni. Gdy zebrała się nas już prawie cała grupa, siedemnaście czy osiemnaście nawet, dorosłych mężczyzn przy Nysce zrobiło się dziwne zamieszanie, odsunięto boczne drzwi, ale nikt nie wysiadł. Ktoś krzyknął spanikowany, że idziemy w rozsypkę, i wszyscy się szybko rozbiegliśmy. Ja biegłem wzdłuż małego zbiornika, rosły tam grube klonowe drzewa, starałem się biegnąc tak aby zasłonić swoją osobę, miałem nadzieje, że mnie nie zobaczą. I coś wtedy w nas uderzyło, brzmiało jak gdyby wybuch, tylko nagrany na kasetę i odtworzony od tyłu. Zemdliło mnie i więcej już nic nie pamiętam. Mogę tylko przypuszczać że to miało jakiś związek z dźwiękiem, to było coś jak broń foniczna. Wiadomo że wysokie piskliwie dźwięki, zwłaszcza emitowane przez pyskatą żonę, mogą przyprawić o zawał. Przynajmniej ja tak uważam.”

Na podłogach w całym szpitalu były wyłożone orzechowe klepki, ja z kolei z założonymi zielonkawymi ochraniaczami na buty ślizgałem się po nich jak język ślizga się po zębach.
Sławka, jak kazał na siebie mówić, znalazłem dość szybko, rozmawiało się trudno. Częściowo potrafił czytać z ruchu warg, częściowo zapisywaliśmy sobie słowa na kartce papieru. Miał na sobie marynarkę i świeżą koszulę, co w pewien sposób pasowało do specyfiki tego miejsca. Miał pogodną twarz, szeroki uśmiech, lewe ucho większe i bardziej szpiczaste. Włosy, chodź całkiem siwe, bujne jeszcze pomimo starszego wieku. Oczy żywe i głębokie, w tym wszystkim jego lewa połowa twarzy była jakby młodsza, prawa sprawiała wrażenie ospałej, dopełniał tego nerwowy tik, który przebiegał przez prawy policzek.
Opowiadał mi o wydarzeniach tamtej wiosny w dziwny sposób. Długo szukał słów, miałem wrażenie, że opowiada to komukolwiek pierwszy raz w życiu.

„Potem rok po tych wydarzeniach próbowałem coś szperać. Co to było, co stało się z moim przyjaciółmi. Wszyscy zginęli tamtego dnia. Kilkoro na wylew krwi do mózgu, kilku innych na zawał. Takie były przynajmniej wyniki „ekspertyz”. Wtedy utrudniano mi to jak tylko można było. Więc odpuściłem. Zresztą wszędzie mi odmawiano i tłumaczono, że akta są utajnione. Później po roku 89 podjąłem jeszcze kilka prób, ale wcale nie było lepiej. Ludzie zaznajomieni ze sprawą, gdzieś się rozsypali po różnych stronach, i różnych krajach. Część papierów zaginęła. Wiadomo mi było tylko tyle, że w akcji mającej przeciwdziałać jawnym demonstracją, które jak tłumaczono, czyniły zbyt dużo szkód, brały udział eksperymentalnie oddziały OKO, utworzone tylko w dwóch miastach polski, i istniejące przez niecały miesiąc. Oddziały podlegały pod komendanturę Ukraińskiego Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, czyli niczego innego jak Ukraińskiego KGB. Główna siedziba OKO znajdowała się w okolicach Lubecza, małej miejscowości na północy Ukrainy.
Ja jestem już za stary, za słaby aby podjąć się takiej wyprawy, ale Ty możesz tego dokonać, może uda Ci się czegoś dowiedzieć, chociaż będziesz robił to tylko dla siebie. Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Oni odeszli i nic ich nie przywróci.”

Zielona firmowa firanka powiewając wciąż rozwiązywała supełki które powinny trzymać ją w ryzach i opływała moją twarz. Być może powinienem zamknąć okno, ale cieszyłem się świeżym powietrzem. Wbrew temu czego oczekiwałem było bardzo przyjemnie, fotele wygodne i w niebieskie wzorki, na podłodze kremowy dywanik, na zagłówki pozakładane białe pokrowce. Przy oknie stolik na napoje i prowiant, pod stoliczkiem żeliwny kosz na śmieci z wygrawerowanym logiem PKP. Wszystko to wyglądało bardzo ładnie. W koszu na śmieci coś gniło. Może właśnie dlatego otworzyłem okno, może chciałem powdychać zapachu polskich łąk, być może dlatego by poobserwować rozwiewające się włosy mojej towarzyszki. Była młodą Ukrainką do której jeszcze nie zdecydowałem się odezwać. Miała jasno orzechowe włosy, mocne ciemne brwi, malinowe usta, nie za duże i nie za małe, ale na pewno nie były one nijakie. Równy odcień skóry twarzy i szyi na której zauważyłem łańcuszek, bez jakiegokolwiek wisiorka, nie zasłaniał żaden make up. Koloru oczu nie pozwoliła mi dostrzec, mrużyła bowiem oczy, nie wyrażając tym złości ani żadnych innych uczuć, wyglądała jak gdyby spała lub czytała coś z wysoko zadartą głową. Dziewczyna mogła mieć 24 lata, mogła mieć też więcej.
Siedziałem obok okna obserwując przemijające krajobrazy polski. Płynęły podtopione łąki, i wyschłe moczary, otoczone suchymi trawami i trzcinom. Gdzieniegdzie rosła potężna rozłożysta wierzba. Przez chwilę równo z pociągiem leciał ptak, w kropelkach wody na szybie, raz wydawał się pojedynczym okazem, raz leciały dwa, równocześnie machając skrzydłami i wyglądając identycznie. Wzbudziło to we mnie nieoczekiwane uczucia, i razem z podekscytowaniem które zawsze towarzyszy podroży wymusiło ode mnie wyznanie, ze kocham ten kraj, ptaki i krajobrazy, duże miasta, ludzką mentalność, zapach świeżo po deszczu, i przeklętą długą polską, mokrą jesień.
- Po co jedzie pan na Ukrainę, chyba nie można tam jechać w zbyt korzystnych sprawach biznesowych, na turystę ma pan zbyt niewiele bagaży, więc rodzina? - Bardzo dobrze mówiła po polsku, ale z wyczuwalnym akcentem. Nie miałem pojęcia czy był to akcent południowo ukraiński czy jakikolwiek inny, aż tak na tym państwie się nie znałem. Nie odpowiedziałem słowem, ale uśmiechnąłem się, postanowiłem poudawać tajemniczego. Nie wyszedłem na tym zbyt dobrze, bo dziewczyna stwierdziła, że zdrzemnie się, dodała tylko, że na imię ma Lija, i aby ją obudzić przed granicą. Chwilę obserwowałem jej profil, zastanawiając się co ona tu robi. Miała równie mało bagaży, co wskazywało by na mrówkę, ale nie jechała by wtedy z Krosna, i nie była by tak ubrana. Być może była mrówką która przewozi towary luksusowe. Okazało się, że to jednak ja usnąłem, i moja towarzyszka obudziła mnie przed przejściem.
- Utkniemy tutaj na kilka godzin, pójdzie pan ze mną to we Lwowie będziemy szybciej.
Miała rację, wyskoczyliśmy z pociągu, przeszliśmy błyskawicznie kontrole osobistą, chodź miałem pewne obawy co do mojej towarzyszki. I wylądowaliśmy po drugiej stronie, tu złapaliśmy zabawnie wyglądającego busa koloru żółtego, którego nazwa kojarzyła się z musztardówką, i za śmieszną cenę pół dolara dojechaliśmy do Lwowa na 3 godziny przed naszym pociągiem. Stojąc na stacji, wciąż z Liją, mimo tego, że byłem prawie pewny, że zostawi mnie gdzieś po drodze spytała gdzie się udaję. Odpowiedziałem krótko:
- Do stolicy.
Odpowiedziała z uśmiechem coś, co w ogłuszającym pisku hamującego pociągu brzmiało jak „wahta” i myślę, że oznaczało szczęście. Na wagonie, na niebieskiej tabliczce, przeczytałem napis „Lviv – Kyjiw”.

Dwie z tych rzeczy obudziły mnie z ponownego snu. Nagłe załamanie światła, lub cisza. Pociąg stanął. Mojej towarzyszki już nie było. Przez okno widziałem wielkie polany, delikatne wzgórza, a w oddali drzewa przez które przebijało się pomarańczowe światło zachodzącego słońca. Pociąg stał pośrodku niczego, łąką szła moja współpasażerka, sama, przystanęła na chwilę i zdjęła buty. W okolicy nie było żywej duszy. Dziwna ta kraina, Ukraina, gdzie pociągi stają na zawołanie.
Przedział był teraz pusty, a ja wiedziałem już czym to grozi. Gdy byłem młodszy, wyobrażałem sobie wielkie stada ptaków. Dokładniej wron. Odsiadywały wszystko wokół czyniąc je szarym i przytłaczającym. Później, starałem się wyprzeć to uczucie innym, mianowicie złością, pomagała mi w tym agresywna muzyka. Ale i to przestało działać gdy zacząłem zauważać piękno. Widziałem piękno na masową skalę, widziałem je w ludziach, w otaczających mnie rzeczach i w tajemnicy samego istnienia. Zaciekawienie światem wybuchło tak nagle, że o mało się nim nie zachłysnąłem, w rozpędzie jaki nabrałem, sięgając po narkotyki. Popełniony błąd, chęć podzielenia się pięknem z innymi ludźmi, i odtrącenie. A później ponowny atak, przybycie wielkich stad ptaków, tylko wtedy to już nie były ptaki. Chmury, wielkie i o regularnych kształtach, które przyćmiewały najradośniejszy dzień, całkowicie, nagle i zupełnie niespodziewanie. Właściwie nie chmury, każda chmura ma w sobie jeśli nie piękno, to przynajmniej nutę drapieżności, jeśli zwiastuje wicher lub letnią burzę. To było jak wielkie betonowe płyty, nie powodujące jakichkolwiek uczuć. Masywy, tak je nazwałem, i w końcu zacząłem w nie wierzyć. Wielkie szare masywy wyłaniające się zza horyzontu, zawsze Cię dopadające, nieważne jakim sposobem chciałbyś się od nich oddalić. Dopadły mnie właśnie teraz, i właśnie tu, w pustym przedziale ukraińskiego pociągu. Atak alienacji, nie taki łagodny, jaki dotyka tych przywiązanych do lokalnego sklepu, lokalnej parafii ludzi odbywających podróż, przemieszczających się w inne miejsce. Poczucie odmienności, wrażenie inności świata, przewrócenia go na tą drugą stronę. Przekonanie, że doskonale radzi sobie on bez twojego udziału. Że wszystkie zdarzenia rozgrywają się bez twojej woli i chęci. Odczucie zbędności, a nawet swojego rodzaju śmieszności. Całkowite wyobcowanie, niemoc działania, banalność twoich zamiarów. W końcu przychodzi atak paniki, klatka zaciska się coraz bardziej, dławisz się i krztusisz, uczucie bólu jest niemal silniejsze niż ból fizyczny, ale zupełnie nie jest ważne co się dzieje z Tobą, bo odczuwasz też niesamowity niepokój. Strach przed utratą najbliższej twojej duszy rzeczy, najbliższej osoby. Wszystko inne gaśnie, zostajesz sam z pustką i z tym strachem, chcesz do kogoś zadzwonić, ale nie jesteś w stanie podjąć działania. Po chwili już wiesz, ze nie ma nikogo innego kto znał by podobne uczucie, a nie da się tego wytłumaczyć, nie ma sensu tego komukolwiek wykładać. W tym wszystkim wiesz dobrze, że jest rozwiązanie, jest od tego ucieczka, i jest ona całkiem prosta. Ale wiesz także, że to jeszcze nie pora, i to przeraża jeszcze bardziej. Wiesz, że wyjście w końcu nadejdzie, i pojawią się masywy spod których nie będzie żadnej innej opcji ucieczki.
Tego zmierzchu pokonałem masywy bezruchem, nie jestem w stanie przypomnieć sobie czy chociaż mrugałem oczami. Siedząc i patrząc się w przeciwległy fotel dotrwałem do stacji Kyjiw.

Do Lubecza z Kijowa przyjechałem tylko po to by dowiedzieć się, że odział OKO dawno zamknięto, zlikwidowano, i nikt nie wie o tym zupełnie nic. Popytałem starszych ludzi, i dowiedziałem się tylko tyle, że i owszem, ośrodek badań był, ale jak większość tego typu przedsięwzięć zabrakło na niego pieniędzy i po wybuchu elektrowni zamknięto go, a w kilka miesięcy później budynek spłonął. Ludzie mówili poza tym o niejakim centrum radiowym telekomunikacji w okolicach Czarnobyla. Z rozmów tych wyciągnąłem jednak jakąś korzyść mianowicie znalazłem kwaterunek na te kilka dni które zamierzałem spędzić w tym pięknym, starym mieście.
Pozwiedzałem miasto, na pchlim targu kupiłem kilkunastoletnią mapę wojskową. Wynająłem tez u miejscowego chłopaka mały motocykl terenowy, dając w zastaw sześciokrotną wartość tego sprzętu. Poza tym zaopatrzyłem się w namiot, termos i trochę prowiantu. Miałem do przejechania 30 km głównie przez strefę zamkniętą, otaczającą Elektrownie w Czarnobylu. Musiałem też przebyć rzekę, co miałem nadzieje uczynić przez stary most kolejowy, zakładając, że jest on nie strzeżony.
Wyruszyłem około 4 rano, było już jasno, opuściłem miasteczko, i początkowo polnymi drogami kierowałem się na południowy zachód. Wkrótce wjechałem w mocno zalesione tereny. Przyroda była tu niesamowicie bogata. Wszech obecna – nawet w lasach wysoka kiwająca się we wszystkie strony trawa, nazywana tu piołunówką, sosnowe lasy, z pniami tak równymi jak powbijane zapałki. Miejscami ogromne polany z kępami czerwono listnych buków, dzikich śliw czy jarzębiny. W oddali dostrzegałem jakiś wysoki kształt, dokładnie w kierunku w jakim zmierzałem, zbliżając się tym samym do elektrowni czym informowały mnie wszechobecne znaki alarmujące o zagrożeniu.
W końcu dotarłem pod sam obiekt, już od kilku minut wprawiający mnie w zadziwienie, przede mną majaczyły na tle błękitnego nieba, dwa siatkowate elementy o wysokości około 130 i 80 metrów, a ich łączna szerokość przekracza chyba pół kilometra. Całość wyglądała jak powiększona, przez posiadające nie do końca zdrowy umysł bóstwo, suszarka do talerzy. Wielka ściana przecinających się ze sobą drutów. Gdy patrzyło się na całą instalację, w głowie rodziło się tysiąc pomysłów do czego mogła ona służyć. Na pewno nie były to instalacje służące do komunikacji z okrętami podwodnymi. Miałem kiedyś styczność z radiowcami odpowiedzialnymi właśnie za komunikację marynarki, i pamiętam jak opowiadali że są to instalacje naziemne zlokalizowane gdzieś pewnie na Syberii. Tworzy ją kombinacja kabli na powierzchni około 300 km kwadratowych. Podobne systemy wykorzystują Amerykanie. Więc co to było i do czego służyło? Być może aparat nasłuchowy, w tamtych czasach wydaje mi się to całkiem uzasadnione. Ale jaki ma to związek ze śmiercią mojego ojca, i wydarzeniami 86 roku? Martwy punkt i żadnych odpowiedzi, jestem tu całkowicie sam, nie mając innego wyjścia jak droga powrotna. W dodatku czułem, że ogarnia mnie zwątpienie i niepokój. Wszystko do tej pory doprowadziło mnie do niczego poza wielką ścianą żelastwa. Masywy zdawały się wisieć gdzieś na krańcach horyzontu czekając na powiew wiatru. Powiew wiatru zresztą pojawił się jak na zawołanie. Instalacja odpowiedziała mu przeciągłym, zawodzącym głosem. Natychmiast poczułem gęsią skórkę na ramionach, zrobiło się nieprzyjemnie zimno. Dźwięk wiatru przeciskającego się przez szczeliny konstrukcji był przerażający.
I tak właśnie znalazły mnie ślady. Przygnieciony strachem przybliżającego się załamania, poczułem chęć odpoczęcia, przykucnięcia w bezpiecznym kącie. Znalazłem więc kępę zżółkłej trawy kilka metrów od konstrukcji i usiadłem. Trzymając w ręce kawę utkwiłem wzrok w piaszczystą drogę nie do końca zdając sobie sprawę z tego co tak naprawdę obserwuję. Ze zdumienia aż wypuściłem kubek. Na piasku biegły świeże jeszcze ślady pojazdu o głębokich bieżnikach. Co więcej zaraz obok widać było jeszcze jedne ślady, prawdopodobnie tych samych opon, i jeszcze jedne kawałek dalej. Popatrzyłem na swoją rękę , na wewnętrzną stronę dłoni, później zacisnąłem po kolei wszystkie palce. Uczucie ulgi opłynęło mnie naglę. Widmo masywów odeszło, jeszcze na chwilę, jeszcze na kilka godzin. Ślady wskazywały na to, że ktoś regularnie sprawdzał stan w jakim są pozostałości instalacji. Jakiegoś rodzaju wizytacje, lub stróż. Nagłe uderzenie adrenaliny skłoniło mnie do szybkiego ukrycia motocyklu, zatarcia śladów, i zasypania kałuży z rozlanej kawy. Oddalony na sporą odległość, przyczajony w młodym lasku czekałem, gotowy oby ruszyć w ślad stałego gościa.

Malutkie miasteczko nazywało się chyba Kurczatow, nie byłem pewien ponieważ cel mojego przybycia tu zauważył mnie, przyspieszył, po czym opuścił swój pojazd i wpadł do budynku. Miasteczko właściwie składało się z trzech czy może czterech małych budynków mieszkalnych. Cel mojego pościgu wpadł do drugiego z nich, i widziałem jak zbiegał po schodkach w dół. Zostawiłem motor i ruszyłem za nim. Gdy dobiegłem do drzwi były zaryglowane od wewnątrz, z drugiej strony słychać było gniewne głosy, połączone ze strachem. Słychać było też trzaski i przesterowany krótkofalowy cichy głos drugiego rozmówcy. Stałem pod drzwiami na tyle długo aby usłyszeć jeszcze charakterystyczny trzask zapinanego magazynka, oraz kilka przekleństwo(jak wydedukowałem z tonu wypowiedzi) po rosyjsku. Wybiegłem na zewnątrz. Złapałem za motocykl, ale nie zapaliłem go a tylko odciągnąłem za pobliski budynek. Nie było sensu teraz uciekać, nie bez żadnego rezultatu. Skulony i przyciśnięty wróciłem niemal przed same, wyważone dawno, drzwi mieszkania w którym zabarykadował się mój ścigany. Leżała tam butelka, wracając do motoru, wylałem z niej resztę śmierdzącej wody. Ściągnąłem wężyk z gorącego jeszcze cylindra i wlałem benzynę do butelki, wcisnąłem do niej szmatę znalezioną pod ściąganym siedzeniem. Przestraszyłem się na chwilę, że nie mam przecież zapałek, ale znalazłem inny sposób. Rozejrzałem się jeszcze za potencjalnym narzędziem obuchowym. Po drodze do drugiego budynku leżała szeroka deska, prawdopodobnie z którejś rozbitej futryny. Kopnąłem raz w silnik, przystawiając szmatę nasączoną już w benzynie do iskrownika, zajęła się od razu. W zamkniętej od wewnątrz piwnicy było małe zakratowane okno, z resztkami szyby. Wrzuciłem tam płonącą butelkę, która rozbiła się o kraty, ale zawartość wleciała do środka. Ja tymczasem stanąłem obok drzwi wyjściowych z budynku. Wybiegający, w połowie płonący mężczyzna, podcięty przeze mnie deską, upadł na twarz i zamachał rękami jakby chciał odpłynąć tarzając się w piasku. Pobiegłem po namiot i szybko go nim nakryłem. Udało się uniknąć poważniejszych poparzeń. Patrzył na mnie teraz przerażony wzrok, na oko 50 letniego służbisty w starym mundurze. Poczułem zawrót głowy, i pomyślałem o poczuciu winy. Pomyślałem, że powinno przyjść, ale ono nie nadchodziło. Być może było to wyzwolenie czegoś co się we mnie wzbierało od dłuższego czasu. Czasami dopadające, całkowicie nieargumentowane poczucie winy, teraz nie przychodziło wcale. Tu życie a tu śmierć. Granica zatracenia, czułem się dobrze na tej granicy, i wiedziałem, że powinno to budzić we mnie niepokój. Z granicy albo ludzie idą do przodu, albo odwracają się i umierają w strachu. Gdyby odczuwało się jakiekolwiek uczucia po śmierci, bali by się nadal.
- Czego ty ode mnie chcesz? Tu nie ma już nic! Wszystko ukradli! - Krzyczał, cały czas, powtarzając po rosyjsku całe słowa, lub urywając w połowie, powtarzał tak bez przerwy. Leżał przy tym cały czas niemal bez ruchu. Prawy policzek przyciskając do ziemi, prawą rękę zbliżył do twarzy jakby chciał jej dotknąć, lecz bał się nawet tego. Widziałem w nim człowieka pozbawionego wszystkiego, w tym momencie był niczym, i ja go z tego obdarłem. Zastanawiałem się jak łatwo jest to zrobić. Jak łatwo uczynić niezdolnym do zauważania nieba czy gniazd ptaków.
- Potrzebuję tylko kilku informacji, jeśli będziesz mówił, szybciej ktoś Ci pomorze, możesz mówić? - Spytałem po angielsku, liczyłem na odpowiedź w tym samym języku i dostałem ją.
- Nie rozumie co mogę wiedzieć, czego nie byłbyś w stanie dowiedzieć się do tej pory, jaką tajemnicę może znać taki stary człowiek jak ja.
- Ba, na przykład tajemnicę tych dziwnych instalacji, które codziennie sprawdzasz. - Strażnik odetchnął kilka razy głęboko, rozdmuchując kurz. W końcu jego prawa ręka dosięgnęła twarzy i zasłoniła ją jak gdyby przed nadmiernym światłem.
- Radary pozahoryzontalne, tak musi chodzić Ci o nie, to sieć radarów Duga-2, gdzieś nazywają to Okiem Moskwy, służyły do wykrywania nadlatujących nad teren byłego związku radzieckiego pocisków balistycznych. Miasteczko w którym jesteśmy teraz zbudowano na potrzeby pracowników którzy tymi radarami zajmowali się gdy jeszcze działały. Ja tylko pozostałem, pilnując żeby nie rozkradziono tego co pozostało. Niedaleko Lubecza z radaru nie zostało już nic, część rozebrano, część wyburzono ze względów bezpieczeństwa. Ten system to żadna tajemnica, owszem, kiedyś można było za to zginąć, ale niewiele osób pamięta takie czasy. - Albo rzeczywiście poza tym nie wiedział, albo coś ukrywał, nie miałem nic do stracenia aby powstrzymywać się przed pójściem na całość.
- Oczywiście, radary pozahoryzontalne, wszyscy w dzieciństwie bawiliśmy się krótkofalówkami, i wszyscy słyszeliśmy waszego rosyjskiego dzięcioła do wykrywania pocisków. Od razu widać, że anteny po bokach służyły do nasłuchu, ale środkowa ma przęsła wygięte do środka, i niby co miała nasłuchiwać, wsłuchiwała się w siebie tak? -
Popatrzyłem w kierunku piwnicy, ogień nie płonął, widocznie nie miał co trawić. Wstałem bez pośpiechu i poszedłem po broń którą przeładowywał stróż. Przyniosłem ją i położyłem spokojnie przed sobą. Mężczyzna siedział teraz oparty o stos pozostawionych tu płyt betonowych, delikatnie rozrywał rękaw u lewej, poparzonej, ręki. Na widok broni, jego wzrok nerwowo przeskakiwał z ziemi na moją twarz, i odwrotnie. Z oddali nadbiegł głos silników pracujących na pełnych obrotach. Widocznie zdążył kogoś wezwać. Wstałem nagle, i zakręciłem się wokół. Wyglądał na sprytnego, więc ja postanowiłem poudawać znerwicowanego i nie do końca panującego nad sobą desperata. Najpierw wycelowałem w niego, później zrobiłem ruch jakbym chciał rzucić się do ucieczki, i ponownie wycelowałem w niego zamierając w bezruchu. To rozplątało mu język.

- Zaczekaj! Jesteś jednym z nich tak? Nie, raczej synem któregoś, to nie całkiem miało być tak jak wyszło. I wszystko potoczyło się właściwie w złym kierunku. Obok Oka Moskwy istniał jeszcze projekt który nazywał się Powieki. Pracowaliśmy nad bronią foniczną. Na pewno słyszałeś o projektach nazistów i ich dźwiękowej artylerii. Albo o urządzeniach którymi amerykańska policja rozpędza demonstracje. To związane jest z bardzo niskimi częstotliwościami. Jeśli chcesz mogę podać Ci wszystkie miejsca, Czarnobyl, tutaj była antena główna, bo potrzebowała ogromnej ilości prądu. Pozostałe niedaleko Lubecza i Murmańska. Ale na nic Ci się to nie przyda, wszystkie stacje zlikwidowano, a wszystkich ludzi porozrzucano po różnych krajach albo po prostu uciszono. Fale były nagrywane niesamowicie zaawansowanym jak na tamte czasy sprzętem, i odtwarzane w miejscu zagrożenia. W tym przypadku zdaje się w Twojej miejscowości. To była chyba druga próba, i druga nieudana, chodź i tak były mniejsze straty. Poprzednio cała wioska na Syberii zniknęła z powierzchni planety. Problemem głównym był zasięg, bo widzisz razem z celami ginęła także obsługa urządzeń, i właściwie wszystko wokół. Widzisz teraz, że nie masz kogo ścigać, nie ma odpowiedzialnych, a właściwie wszyscy są odpowiedzialni. Nic nie jest takie proste jakie się wydaje. Ale to jeszcze nie wszystko. Po tych porażkach z roku 86, zrobiło się naprawdę gorącą. Może nie wyglądało na to ale zaczęły się nami interesować wywiady Amerykańskie i Brytyjskie. Więc zdecydowano się zamknąć projekt. Władze takich potęg jak nasi wschodni sąsiedzi, nie liczą się z potencjalnymi ofiarami, i tak starano się zamaskować badania awarią elektrowni atomowej, rozdmuchano ją do niebotycznych rozmiarów, i zmylono wszystkich ciekawskich. Każdy zadawał pytanie „kto zawinił?” i dlaczego w ogóle doszło do awarii. Poza tym, awaria elektrowni atomowej nie przydarzyła się jeszcze nigdy w historii, i władze chciały prawdopodobnie zrobić test, sprawdzić jak zachowają się jednostki kryzysowe, zbadać opinie ludności i reakcje innych krajów. Wieść o Powiekach umarła. Projektowi wykłuto oczy, zamknięto powieki i to z trzaskiem który usłyszał cały świat. Nikt nie przejmuje się takimi ofiarami. Możesz teraz mnie zostawić, albo zabierz dokumenty które mi została, niewiele, ale przekonasz się że wszystko to prawda. Zabierz, jeśli jeszcze nie spłonęły, są w stróżówce.-
Ledwo zdążyłem, w oddali, od zieleni lasów odciął się terenowy samochód pomalowany na niebiesko, wskoczyłem na motor i ruszyłem między drzewa.

Każdemu innemu wystarczy powiedzieć choćby, że jutro będzie nowy dzień. Klęcząc na ziemi z rozsypanymi wokół dokumentami nie prowadzącymi do niczego nowego trudno jest uwierzyć w coś takiego. Paliwo skończyło się jakiś czas temu, szedłem na piechotę nie wiem jak długo, aż w końcu, właśnie tu, nie wiem nawet czy to jeszcze Ukraina czy Białoruś, dopadły mnie masywy. Patrzyłem na swoje ręce. Nie byłem zdolny myśleć o czymkolwiek, lub wręcz przeciwnie myślałem o tysiącach różnych rzeczy. Zacząłem walczyć, wmawiałem sobie, ze to wszystko przecież ma jakieś znaczenie, to nie jakaś tam martwa natura na płótnie. Wiedziałem, że muszę dać unosić się szmerom, szeptom wiatru i zapachom. Rozkoszować się przepływem chwili, wypłynąć na powierzchnię, nie być jak kamień od tysięcy lat na dnie. Zacząć rozkoszować się sztuką, zachwycać poezją. Przypomniałem sobie wiersz, mój własny wiersz z czasów kiedy wydawało mi się, że wiersz biały może stanowić apogeum mistrzowskiej poezji. Nie wiem dlaczego powiedziałem go głośno, i powtórzyłem kilka razy:


„odkąd odeszłaś ode mnie
żadna droga
nie była na tyle szeroka
bym mógł zawrócić”

I zaczęło się robić cieplej, choć przypominało to bardziej zaduch, masywy nadal wisiały nade mną. I wszystko uderzyło we mnie na powrót, lata cierpień i momenty chwały, przyjaźnie i miłości. Fałszywe przeświadczenie, że jestem częścią wielkiej struktury i beze mnie wszystko się zawali. I obraz z dzieciństwa przedstawiający piękną dziewczynę ale namalowany dziwnymi kolorami. I odwracały one uwagę od można rzec najmocniejszego punktu w tym dziele. Wracał słyszany teraz wyraźnie śpiew ptaków. Wracała ostrość wzroku. Patrzyłem nadal w swoje ręce, obok nich leżała broń. Wziąłem ją do ręki i popatrzyłem w górę z nadzieją, że ujrzę wreszcie masywy, które sam wymyśliłem i w które sam zacząłem wierzyć. Teraz na pewno je zobaczę, a jeśli nie teraz to za chwilę. Już za chwilę...

marzec 2009
Warszawa

Awatar użytkownika
rubens
Fargi
Posty: 437
Rejestracja: sob, 23 lut 2008 00:00

Post autor: rubens »

"Trzask Zamykanych Powiek"
Gdyby to było czasopismo, zrozumiałbym taki zapis tytułu. Jednak to jest tytuł opowiadania. Po co te duże litery…
- W jakiś sposób przypomina świnię. – tyle udało mi się wyłapać z rozsypanego dialogu dwóch dziewczyn w autobusie.
Autorze, rozsypany dialog? Czyli jaki? To jest zdanie z jakiegoś testu z angielskiego prawdopodobnie: „ułóż rozsypany dialog w odpowiedniej kolejności”. Nie funkcjonuje to jednak jako związek, to znaczy – według mnie oczywiście – ten epitet się nijak ma do „dialogu”.
Obgadywały jakiegoś chłopaka polszczyzną pełną neologizmów i skrótów, których do końca nie rozumiałem. Obie siedziały z kolanami opartymi o oparcie fotelu przed nimi. Obie wyglądały jak mieszanka stylów Hollywoodzkiej gwiazdy i syberyjskiego zesłańca. Ale żeby którakolwiek przypominała w jakikolwiek świnię, tego nie mogę powiedzieć. Właściwie już dojechałem. Komfort był i owszem całkiem niezły.

No, tego akapitu nie rozumiem kompletnie.
Ad. pierwszy bold – czy nie zbyt dziwnie to brzmi? „Obgadywać polszczyzną” – możliwe, że to bardzo oryginalne, ale chyba lepiej brzmiałoby po prostu „językiem”.
Ad. drugi bold – obie opierały się o to samo oparcie? Akrobatki, dziewczyny-gumy? Po drugie – oparcie [kogo? czego?] FOTEL-A, a mówię [o kim? o czym?] o fotelu…
Ad. trzeci bold – czy jesteś pewny, że przymiotniki piszemy z dużej litery? I czy jesteś pewny, że ubiór syberyjskiego zesłańca (skąd w ogóle pomysł, że oni ubierali się w jakimkolwiek stylu? Dowody?) to na pewno dobre porównanie?
Ad. czwarty bold – można przypominać świnię, ale żeby zaraz w jakikolwiek, no bez. Myślę, że całość tego akapitu, ponieważ nie wiem jest. [Tak właśnie wyglądałaby składania, gdybyś to Ty o niej decydował :P]
Ad. piąty bold – i jak się mają te dwa ostatnie zdania do rozmowy o chłopaku, który był w jakikolwiek świnią, tego nie wiem. Wyrastają znikąd i tam też powinny pozostać. Nie możesz tak mieszać narracji. Wystarczyło wklepać enter, żeby te dwa zdania funkcjonowały jako odrębny akapit. Może nie byłoby o wiele czytelniej, ale trochę klarowniej.
W Stolicy byłem mile zaskoczony rozmachem, i przytulnością lotniska.
Rozumiem, że nie lubimy interpunkcji? A to bardzo źle. Zastanawiam się też nad stolicą z dużej litery, ale chyba może pójść.
Tu, nie zmieniło się prawię nic.
Interpunkcja to nasz prawdziwy i jedyny, największy i najbardziej zajadły wróg…
Wciągnąłem w płuca, rześkie powietrze.
Przenajświętsza Interpunkcyjo! Zstąp na tę przeklętą kartkę zapisaną Autorską ręką i spal, spal wszystko.
Odór spalin, drobne kropelki, typowej polskiej mżawki, która zazwyczaj nazywa się „ciapą” albo „chlapą”, byle tylko nie mżawką, osiadły na gardle i w płucach.
Po pierwsze, pierwszy raz mżawkę nazywa ktoś „ciapą” lub „chlapą”. Powaga, nie słyszałem o tym. Czy mżawka na pewno może osiąść na gardle i w płucach? Coś jakby chyba nie...
Poczułem się jak gdybym wciągnął błoto pośniegowe niczym amfetaminę.
To właśnie „błoto pośniegowe” zwykło się u mnie nazywać chlapą czy też ciapą. I kolejny raz porównanie, które nie jest niestety poetyckie, a raczej razi czytelnika. Po raz kolejny też udowadniasz, żeś z interpunkcją na bakier.
Autobus odjechał zanim zdążyłem wyciągnąć bagaż ze schowka. Trochę czasu minęło nim zdołałem go odnaleźć i zabrać co moje. Zdążyłem też zamoczyć lewą nogawkę spodni.
I mimo, że te trzy zdania póki co są pierwszymi w miarę jasnymi i na miejscu, nie obyło się bez pokazania czytelnikowi swojej znajomości interpunkcji. (Tak, będę to męczył do znudzenia, aż się, kurde, nauczysz.)
Metalicznie szare niebo. Szare mury, i szara blacha nad przystankowymi kioskami. Szary świat. Moje szare miasto. O! Szary gołąb!
Poezji z tego nie będzie. Lubisz przecinki, prawda? Wstawiasz je wszędzie, bodaj tylko nie tam, gdzie być powinny…
Chciałem zapalić, ale nie miałem papierosów. Do samolotu nie brałem, przyzwyczaiłem się, że to ludzie mnie częstują.
Samolot – to takie coś
Autobus – to takie coś
Samolotobus – to takie coś
Jak to się stało, że koleś wyszedł z autobusu, a okazało się że nie brał papierosów na podróż samolotem, nie wiem. Może się pomylił, może jest co najmniej schizofrenikiem, może, może, może…
Przejechałem po całkowicie mokrych włosach, i odwróciłem żeby spojrzeć wprost na stojącą obok mnie dziewczynkę.
Tam brakuje dwu małych członów, które pozwoliłby temu zdaniu przejść bez komentarza. Jednak ich tam nie ma i tak okazuje się, że koleś przejeżdża (autobusem? samolotem? samolotobusem?) po włosach (sic!) i odwraca (włosy? autobus? samolot?...), by zobaczyć tam stojącą na wprost niego dziewczynę (sic! sic! sic!). No, jak on to zrobił…
Urodą broniła się sama.
Biedaczka, bił ją kto?
Dziewczęce rzęsy, wielkie czarne oczy, odrobinę romska uroda. Miała chyba krótkie włosy, nosiła czapkę z „kucotem” rzucającą wielki cień na twarz.
Jakoś kompletnie nieskładny ten opis. Logika nakazuje od ogółu do szczegółu, a Ty jakby na odwrót zupełnie. Dziwię się temu i jakoś nie podchodzi mi ten zabieg. No i ten wielki cień na twarzy. Dziwnie to wszystko brzmi, dość nieporadnie.
Puchata kurtka o barwie wściekłego fioletu. W ręce trzymała polo-coctę. Było w niej coś zadziornego. Na jej widok chciało się wręcz powiedzieć:


Fakt, kurtki stają się coraz bardziej zadziorne. Nie dość, że wypijają nam NASZĄ polo-coctę, to jeszcze są wściekle fioletowe. Bezczelne typy, te puchate kurtki!
- Cześć Tereska. – O cholera, faktycznie to powiedziałem. Dziewczynka zareagowała tak jak zareagować powinna, odwróciła się na pięcie, i pobiegła do mamy.
Dlaczego Tereska? Dlaczego tam nie ma przecinka (tam i dalej)? Próbujesz piekielnie mocno wpisać swojemu bohaterowi cechy jakiegoś nowoczesnego myśliciela, co to czerpie z życie pełną garścią, zwraca uwagę na szczegóły, zachwyca go małe i kruche, zastanawia się nad prawie wszystkim co dotychczas zobaczył i usłyszał, a nie było tego zbyt wiele. Problem w tym, że ten Twój bohater jest po prostu śmieszny, nieprawdziwy, tekturowy. Tak naprawdę nie potrafię sobie gościa nawet wyobrazić, jest dla mnie kompletnie bezbarwny.
Ta stała na krawężniku, i była kserem córki, tylko na pomiętej kartce. Wydało mi się, że mogę poprawić kołnierz nie wypuszczając torby. Ale ta pacnęła akurat w kałuże, i ochlapałem sobie teraz prawą nogawkę. Nic to jednak nie dało, matka dziewczynki nadal patrzyła wzrokiem zwiastującym potencjalne zabójstwo na dworcu autobusowym w Radomiu.
Co ma oznaczać ten akapit? Bo ja naprawdę nie rozumiem o czym on jest? Jaki związek ma matka dziewczynki (chodząca kserokopia kilku-nasto-letniej dziewczynki, no jak mordka w mordkę córuchna, ciekaw jestem, czy też była tak mała) i torba, która pacnęła w kałużę?
A tak na marginesie, nie zwracam już uwagi na przecinki, nie chce mi się – zwróciłem uwagę na owe KAŁUŻE. Ta torba musiała być ogromna, skoro pacnąwszy na ziemię, zaliczyła co najmniej kilka…
_______

Ok, po pierwsze - może być, iż nie wyłapałem literówek czy inszych błędów. Godzina taka a nie inna, więc nie oczekiwać dokładności 100% czy nawet 90%. Kolejna część w swoim czasie. Po drugie, powiem tylko, że cholernie słabe to opowiadanie, nic się w nim póki co nie dzieje i nie wiadomo tak naprawdę, o czym to wszystko jest.
edit: literówki, brak jakichś tam słówek, to co zwykle.
Niecierpliwy dostaje mniej.

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

Zaczęłabym od tego, Rubensie i Autorze, że obaj popełniacie nadużycie semantyczne.
Proszę mi udowodnić, że to jest:
a. Autor: opowieść,
b. Rubens: opowiadanie.

:P:P:P

edit: Na potwierdzenie wzmiankowanego nadużycia - plan tekstu:

1. Dwie dziewczyny toczą rozmowę niezrozumiałą dla narratora, który dojechał na warszawskie lotnisko (Okęcie pewnie - przyp. mój).
2. Narratorowi odjechał autobus z bagażem, ale udało mu się zabrać, co narratora.
Autobus odjechał zanim zdążyłem wyciągnąć bagaż ze schowka. Trochę czasu minęło nim zdołałem go odnaleźć i zabrać co moje
To tylko tak na marginesie: nie jestem pewna, co narrator odnalazł, niemniej potem na przystanku ma bagaż (wpada ten bagaż w kałużę).
To tylko jeden z przykładów, że czas w tym tekście zachowuje się dziwnie - a uzasadnienia dla udziwnień czasowych brak.
3. Stolica to miasto rodzinne narratora.
4. Okazuje się, że narrator nie jechał, lecz leciał (autobusem).
5. Narrator widzi dziewczynę (prp inną niż te dwie z autobusu) – opis dziewczyny i jej matki.
6. Dużo autobusów - opis. Narrator czeka na przystanku i widzi kolejną dziewczynę – opis dziewczyny.
7. W autobusie narrator kupuje bilet. Opisy ludzi.
8. Wstawka: wspomnienie o ojcu narratora – narracja II osobie lp., bezpośrednia. Nie wiadomo, kto zwraca się do narratora. Jakieś polityczne kwestie – Solidarność i podobne. Opis ojca również jest.
Wyprzedzając tok zdarzeń, to jest opowiadanie Sławka, którego narrator spotka później. Jak mówiłam, czas zachowuje się dziwnie w tym tekście.
9. Powrót do autobusu, narrator opisuje kawałek miasta, domyślnie – wysiada i idzie do domu.
10. W mieszkaniu jest matka narratora, matka nie chce go wpuścić – jest chora, nie pamięta narratora.
11. Narrator wchodzi do domu przez balkon sąsiada. Matka już pamięta narratora. (nie ma opisu matki).
12. Narrator w szpitalu bada sprawę śmierci ojca.
13. Zwrot do narratora, opowieść o ojcu. Już wiadomo, skąd się wzięła wstawka z autobusu i kto "mówi" do narratora – chory na raka Sławek, który znał ojca narratora. Temat wypowiedzi: incydent w parku.
14. Opis narratora-Sławka (chorego na raka).
15. Ciąg dalszy opowieści Sławka. Polityczno-historyczne zdarzenia z 1989. (Przykro mi, nie znam się, więc nie streszczam, nie mam pojęcia, o co chodzi). W parku zginęli wszyscy, tak twierdzi Sławek, czyli wtedy zginął też ojciec narratora.
16. Narrator jest w pociągu. Widzi kobietę. Opis kobiety. Z rozmowy wynika, że narrator jedzie na Ukrainę, do Kijowa, co ma związek z opowieścią Sławka o śmierci ojca narratora.
17. Narrator zasnął ponownie. Opis krajobrazu.
Zasadniczo nie zauważyłam, żeby narrator spał wcześniej, ale pewnie utknęłam w opisie i mi umknęło.
18. Narrator przepytuje ludzi "z ulicy" i dowiaduje się o wspomnianym przez Sławka oddziale OKO (że dawno go nie ma). Za to zaopatruje się w sprzęt turystyczny na pchlim targu.
19. Narrator jedzie do Czarnobyla. Opis elektrowni.
20. Narratora znalazły ślady. Ślady opon. Świeże. Przy okazji okazuje się też, jak narrator dotarł do elektrowni. Na motocyklu. Narrator postanawia śledzić tego, co jeździ pojazdem, którego ślady go znalazły.
21. Narrator jest w miasteczku Kurczatow. Tam dopada człowieka, co sprawdzał aparaturę w elektrowni. Dowiaduje się o projekcie broni fonicznej. W oddali pojawia się samochód.
22. Narrator przeszukuje papiery. Gdzieś indziej na Ukrainie lub Białorusi. Opis krajobrazu, choć nie związany z widokiem wokół.
23. Wiersz narratora.
24. Opis krajobrazu - cdn., narrator ma broń.

Językowo - mnóstwo żenujących błędów ortograficznych i koszmarnych literówek. Autor powtórzy sobie pisownię łączną i rozłączną.
Bełkot: jest. Multum.

Nie nazwałabym tego opowieścią lub opowiadaniem, nie...
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
terebka
Dwelf
Posty: 562
Rejestracja: ndz, 13 lip 2008 23:56

Post autor: terebka »

To, może i ja dodam coś od siebie.
-W jakiś sposób przypomina świnię. – tyle udało mi się wyłapać z rozsypanego dialogu dwóch dziewczyn w autobusie. Obgadywały jakiegoś chłopaka polszczyzną pełną neologizmów i skrótów, których do końca nie rozumiałem. Obie siedziały z kolanami opartymi o oparcie fotelu przed nimi. Obie wyglądały jak mieszanka stylów Hollywoodzkiej gwiazdy i syberyjskiego zesłańca. Ale żeby którakolwiek przypominała w jakikolwiek świnię, tego nie mogę powiedzieć. Właściwie już dojechałem. Komfort był i owszem całkiem niezły.
Na początek interpunkcja. „Komfort był, i owszem, całkiem niezły”. Przecinki, bo przecież mamy tu element wtrącony w zdaniu, prawda?
Kwestia druga. Dlaczego narratorowi miałyby dziewczyny przypominać świnie, trudno powiedzieć. Na podstawie ich opinii o jakimś chłopaku? Cała wiedza narratora, dotycząca chłopaka, kończy się na zdawkowych słówkach wyłapanych z rozmowy dwóch nieznanych mu dziewczyn. Tylko one znają prawdę. I być może prawda jest taka, że chłopak rzeczywiście przypomina świnię, zachowaniem bądź wyglądem. Tylko co może na ten temat wiedzieć narrator, że przyrównuje doń dziewczyny? Co mu daje do tego podstawę? To, że opierają kolana o oparcie fotelu? Marna wymówka, bo świnie chyba nie mają tego w zwyczaju.
W Stolicy byłem mile zaskoczony rozmachem, i przytulnością lotniska
Przez cały pobyt w stolicy towarzyszyło mu miłe zaskoczenie? Taki na nim wywarły ogromne wrażenie rozmach i przytulność lotniska? „Lotnisko mile mnie zaskoczyło rozmachem i przytulnością”. I na czym polegał ów rozmach? Wszystko było ze złota? Poza tym, czemu Stolicy z dużej litery? Nazwa miasta?
Tu, nie zmieniło się prawię nic.
Czyli gdzie? W Stolicy czy na lotnisku?
Wciągnąłem w płuca, rześkie powietrze. Odór spalin, drobne kropelki, typowej polskiej mżawki, która zazwyczaj nazywa się „ciapą” albo „chlapą”, byle tylko nie mżawką, osiadły na gardle i w płucach.
No, to go dopiero orzeźwiło.
Metalicznie szare niebo. Szare mury, i szara blacha nad przystankowymi kioskami. Szary świat. Moje szare miasto. O! Szary gołąb!
Rozumiem, że zabieg celowy, mimo to przesadzony.
Wyboldowane niepotrzebne.
Była ubrana tak, żeby można było ją zobaczyć już z kilometra. Urodą broniła się sama. Dziewczęce rzęsy, wielkie czarne oczy, odrobinę romska uroda. Miała chyba krótkie włosy, nosiła czapkę z „kucotem” rzucającą wielki cień na twarz. Puchata kurtka o barwie wściekłego fioletu.
Opis postaci dziewczynki chaotyczny. Dwa zdania opisujące postać małej, jedno bezosobowe, znów jedno z dziewczynką w tle i kolejne bez jej udziału. Co rodzi taki chaos? Kolejne błędy. Ot, choćby problemy z zachowaniem podmiotu. Bo oto mamy urodę z krótkimi włosami, zaś puchata kurtka…
W ręce trzymała polo-coctę.

wzrokiem zwiastującym potencjalne zabójstwo na dworcu autobusowym w Radomiu.
Mamy wreszcie wyjaśnienie tajemniczego zafascynowania stolicznym lotniskiem. Czyli to Radom, którego lotnisko nie umywa się do tego w Stolicy. Trochę późno tak ważna informacja. A wystarczyło wcześniej powiadomić o tym czytelnika: „Tu, w Radomiu, nie zmieniło się prawie nic”
Wydało by mi się całkiem ponuro, gdyby nie para podlotków, gdzie dziewczyna miała pomarańczowe sznurówki w trampkach.
Pytanie rzeczywiście jest na miejscu, widząc tak złożone zdanie. No, gdzie ta dziewczyna miała pomarańczowe sznurówki w trampkach? Przypomina się historia pewnej gwiazdki pop, która zapytała dziennikarza, gdzie w tym roku odbędzie się festiwal w Cannes?
Spodobało mi się to zdanie.
Jakie zdanie? Nikt nic nie mówił. Chwilę wcześniej facet sobie pomyślał, czyli myśl mogła mu się spodobać.
Dziewczyna była na tyle odważna, że splunęła obok mnie, odważna dlatego, że normalnie bym ją od razu skreślił, ale zrobiła to tak, że wydała mi się jeszcze bardziej wyjątkowa.
Na czym polegała wyjątkowość tak ordynarnej czynności, że główny bohater zapałał do dziewczyny afektem?
Właściwie nic dziwnego, w Sztokholmie jest całkowicie podobnie.
Skąd nagle ten Sztokholm? To on jest ową Stolicą?
Czoło autobusu pojechało jednak zbyt daleko jak na moje możliwości, więc wsiadłem tylnymi drzwiami.
No tak, bo tył autobusu pojechał, gdzie należy. Rodzi się pytanie, gdzie pojechała szczęka? :) „Przód autobusu zatrzymał się jednak zbyt daleko…”
nie wyróżniał się niczym od pozostałych młodych chłopaków
„nie wyróżniał się niczym spośród…”
„nie różnił się niczym od…”
Z drugiej strony dziwne to „niczym”, skoro chwilę później zaczynają padać różnice.
już tylko dwa przystanki do ogrodowej.
Nazwa własna ulicy. Z dużej litery.
Stare bramy które pamiętałem dodały mi odwagi, odwagi na wejście do klatki, dzwonek do swojego domu nacisnąłem już odważnie, chodź z duszą na ramieniu.
Ależ powtórzeń. I co ma odwaga do duszy na ramieniu, poza tym, że są skrajnymi przeciwieństwami?
Głos matki, tak inny niż przez telefon, nie słyszany przez tyle lat, drgał lekko
Jak to nie słyszany? A telefon to co?
Nie wiele się zmienił
Niewiele
Mała muszka usiadła mi na dolnej wardze, miałem już zajęte ręce – trzymałem się balustrady, więc otarłem podbródek o ramię.
To gdzie on miał tę dolną wargę? Na podbródku?
ja z kolei z założonymi zielonkawymi ochraniaczami na buty
Szyk zdania się kłania. „ja z kolei z zielonkawymi ochraniaczami założonymi na buty”.
w akcji mającej przeciwdziałać jawnym demonstracją
Zadanie dla autora. Niech sam w tym zdaniu znajdzie błąd ortograficzny.
Oni odeszli i nic ich nie przywróci.
Gdyby nie fakt, że to fragment wypowiedzi, można by się zastanowić, do czego nie przywróci i dać po łapie narratorowi.
Dziewczyna mogła mieć 24 lata
Za dużo liter do napisania? :/
obserwując przemijające krajobrazy polski.
Trochę więcej szacunku dla kraju ojczystego mógłby wykazać narrator, hę? Nazwa własna państwa.
otoczone suchymi trawami i trzcinom
Ort, autorze. Zgadnij gdzie i porównaj go dla uciechy z tym poprzednim.
Gdzieniegdzie rosła potężna rozłożysta wierzba
Gdzieniegdzie to mogły rosnąć rozłożyste wierzby.
Ale nie jechała by wtedy z Krosna i nie była by tak ubrana
Jechałaby, byłaby. Razem.

Na razie tyle. Co można powiedzieć do tej pory? Chaos. Nie wiadomo tak po prawdzie, gdzie się główny bohater znajduje i czym podróżuje. Literówki, fatalna interpunkcja, problemy z pisaniem łącznym i rozdzielnym, i to, co bardzo źle świadczy o kimś, kto postanowił wystawić swój tekst na forum publicznym: błędy ortograficzne. Dużo błędów ortograficznych. Przede wszystkim jednak wspomniany chaos opisowy - to on wydał mi się głównym grzechem tego tekstu. Nieumiejętność zapanowania nad akcją, nad tym, aby była przejrzysta i nie zatrzymywała czytającego na co drugim zdaniu. Błędy logiczne, tych też jest dużo. Narrator chwilami sam sobie zaprzecza.
C.D.N.

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

Zanim ktokolwiek pójdzie dalej, chciałabym zwrócić uwagę na nadopisy, które również są zmorą w tym tekście.
Pomijając problemy z tożsamością podmiotu.
Kurtka o barwie fioletu
- jeszcze ujdzie. Ale że ta kurtka trzymała w ręce... Pewnie zwyczajowo trzyma się w nodze, stąd to zaznaczenie?
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
rubens
Fargi
Posty: 437
Rejestracja: sob, 23 lut 2008 00:00

Post autor: rubens »

Gdyby ktoś czytał moje łapanki, wiedziałby, że też zwróciłem na to uwagę...
[dziecko Neo]Pierwszy![/dziecko Neo]
Buu... idę do kąta wyżalić się mojemu królikowi z urwanym uchem... które trzyma w ręku pepsi (bo nie lubi polo-cocty)...

A tak na poważnie, to pomimo iż zarzekałem się o kolejnej łapance, zastanawiam się nad jej sensem, jako że przed oczami mam wizję siebie wracającego w ten niespójny i nieskładny tekst, oraz inną wizję - ja leżący na łóżku i kończący właśnie "Miasto ślepców", które leży u mnie już czas jakiś.... Hm.... Kruk czy noblista Saramago... hm... baaardzo trudny wybór. ;)
Niecierpliwy dostaje mniej.

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

Czytałam Twoją łapankę, Rubensie.
Może to mi umknęło...
Skupiłam się na innej sprawie. Przepraszam. :)))

BTW. Obawiam się, że przy "Mieście ślepców" też będziesz zgrzytał zębami czasem. Forma zapisu jest nieco irytująca. :P
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
rubens
Fargi
Posty: 437
Rejestracja: sob, 23 lut 2008 00:00

Post autor: rubens »

[offtop!]
Margo, a czytałaś "Bramy raju" Andrzejewskiego? To dopiero jest irytująca proza. "Miasto..." jest naprawdę dobrze napisane, wczoraj w nocy "zjadłem" już 3/4, w międzyczasie łapankując tekst Kruka, i powiedzieć muszę, że operacja słowem Saramagi jest prześwietna. Fakt, brak trochę myślników, ale czy to przypadkiem nie jest tak, że to tak książka jest tymi stronicami zapisanymi przez ślepego pisarza. Potok słów, próba uporządkowania czegoś, czego tak naprawdę nie da się uporządkować. IMHO zabieg niesamowicie udany :)[/offtop]

Jeszcze jedna rzecz wpadła mi do głowy, brnąc dalej w kwestię formy i gatunku (po częście). Czy my tu w ogóle możemy mówić o odpowiednim miejscu dla tego tekstu. Ani to fantastyka, ani fantasy, ani horror. Moim zdaniem oczywiście. Ja ich tam niestety nie widzę...

Jeszcze jedna edytka, bo nie zauważyłem (he he he...) łapany Terebki. Autorowi przyda się małe wyjaśnionko, o co tak naprawdę biega z pisownią łączną i rozdzielną partykuły [by] w trybie przypuszczającym. Jeśli pamięć mnie nie myli, to [by] piszemy razem z czasownikiem, jeśli ten czasownik występuje w formie osobowej, to znaczy - jak wypisał Terebka - jechałaBY, poszłoBY, widziałBYM. Natomiast wszelkie bezosobowe formy są dzielne. Poprawcie, jeślim pomylił, ale tak mi się widzi i przypomina, że to chyba dobrze.
Niecierpliwy dostaje mniej.

Awatar użytkownika
Harna
Łurzowy Kłulik
Posty: 5588
Rejestracja: ndz, 05 mar 2006 17:14

Post autor: Harna »

rubens pisze:Margo, a czytałaś "Bramy raju" Andrzejewskiego? To dopiero jest irytująca proza.
<idzie rwać w akcie rozpaczy futro z ogonka>
– Wszyscy chyba wiedzą, że kicający łurzowy kłulik to zapowiedź śmierci.
– Hmm, dla nas znaczy coś całkiem odmiennego – szczęśliwe potomstwo...
© Wojciech Świdziniewski, Kłopoty w Hamdirholm
Wzrúsz Wirúsa!

Awatar użytkownika
rubens
Fargi
Posty: 437
Rejestracja: sob, 23 lut 2008 00:00

Post autor: rubens »

edytka: widzę, Kłóliczku, że nie jestem jedynym "fanem" prozy Andrzejewskiego...

Kolejna część łapanki, pod tytułem: "Jest gorzej, niż myślałem"
Ruszyłem szybko przez plac manewrowy, po sytuacji z „Tereską” starałem się przykładać więcej uwagi do tego co robię. Brakowało tylko, żeby rozciapał mnie jakiś Autosan. Nie teraz, i nie tutaj, nie w mieście, które ze spokojem nazywam „Swoim”
Boże, jak dziwnie to jest wszystko napisane. Po pierwsze, znów kuleje interpunkcja. Po drugie – niektórych słów nie wypada używać w narracji, ewentualnie w jakichś określonych przypadkach, bardzo specyficznych miejscach i momentach (jak np. przekleństwo narratora, nie na miejscu, lecz czasem dodaje smaczku). „Rozciapał” jest właśnie takim słowem. Przydałby się zapewne jakiś słownik wyrazów bliskoznacznych lub coś w ten deseń.
Mijałem stanowiska, które przypominały stacje paliw z amerykańskich filmów.


Jakie stanowiska? Narrator jest na przystanku, lotnisku, gdzie? Masz 36k znaków, a tak naprawdę są one kompletnie bełkotliwym zlepkiem nic nie znaczących słów. Nic z nich nie wynika. 36k praktycznie beztreściowych słów… Jak na razie tak to wygląda.
Dwie kolumny o kolorze, jakże by inaczej - szarym, podpierały blaszany, też nie inny, jak szary dach. Stały dwa podstarzałe, chodź wyglądające w porządku autobusy. W tym jeden był w połowie koloru błotnistego, a w drugiej połowie, od szyb odbijało się niebo.
Kolejny fragment w pełni praktycznie nieczytelny. Wiadomo o co chodzi, ale czynię to tylko i wyłącznie siłą mojej dobrej woli. Gdybym miał kupić tak napisaną książkę, chyba wróciłbym do księgarni z reklamacją. Ostatni zdanie brzmi tutaj niczym: „Siedzi dziadek na ławce, a babcia też ma wąsy”. Niestety, taka prawda, Autorze, słowem operować ciężko, a rzuciwszy się na poetyckie opisy i z rozmachem przedstawiane rzeczy codzienne, trza mieć cholernie dobrze wyrobiony warsztat.
Wydało by mi się całkiem ponuro, gdyby nie para podlotków, gdzie dziewczyna miała pomarańczowe sznurówki w trampkach. Spodobało mi się to.
Tu właśnie świetny przykład niepoprawnej pisowni partykuły [by] z czasownikiem w formie osobowej. I co to za miejsce ta „para podlotków”, gdzie dziewczyny mają pomarańczowe sznurówki?

Nieskładnie, nieczysto, niechlujnie piszesz. Walisz, jak leci, zastanawiasz się nad splotem wydarzeń, nie stawiając się w pozycji czytelnika, który nie będzie czytał tekstu z Twojej głowy, gdzie wszystko najprawdopodobniej ma inny wymiar niż to tutaj; gdzie wszystko jest wyraźne, gdzie są obrazy, które stawały Ci przed oczami, kiedy pisałeś? Czytelnik nie ma tych obrazów przed sobą, a postawiony przed takim tekstem podda się i rzuci nim w kąt. To w Twojej gestii leży stworzenie czytelnikowi świata, w który wejdzie bez zgrzytów, bez tarcia o atmosferę tej rzeczywistości. Ja z każdym akapitem sobie uświadamiam, że jeszcze jedno, dwa zdania i mój statek „Eterprajz” rozleci się w atmosferze tego Twojego świata i nigdy tam nie dotrę, nigdy nie zrozumiem.
Chwilę później wyszedłem na główną ulice, prawie dobiegłem do przystanku , niepotrzebnie jak się okazało, bo nadjeżdżający autobus był zupełnie nie tym którym powinien być, i usiadłem na ławce. Jak pamiętam, ławek kiedyś nie było.
Tak, dobrze pamiętasz, Przedwieczny. Ławek kiedyś nie było. Królowie siadali na tronach, a gawiedź stała wpatrzona w swojego władcę. Ludzie lasu siadali na konarach i pniakach. Ludzie góry siadali na skałach. Ale ktoś w końcu te ławki wymyślił.
Czepiam się? Tak. Czepiam się jak cholera. Nie zwracam już uwagi na przecinki, mam nadzieję, że Terebka lub ktoś inny przejmie tę schedę, bo po prostu już nie mam siły. Co mnie teraz bardziej uderza, to to, że napisałeś tekst na 36k znaków i nawet raz go chyba nie przeczytałeś. Nie wierzę bowiem, że napisałeś ten tekst i przeczytałeś go od dechy do dechy. Gdyby tak było, nie pojawiłby się tutaj. Po prostu nie miałbyś odwagi wrzucać tutaj tekstu, skoro wiedziałbyś na 100%, że zostanie kompletnie rozerwany na strzępy a każdy akapit będzie siedliskiem mnóstwa błędów. Spróbuj tylko napisać, że od poprawiania błędów jest korekta w wydawnictwie i czasopiśmie. Jestem korektorem (tak, tak, też popełniam błędy, mnóstwo śmiesznych błęduff – domena polonistów) i dostając taki tekst do sprawdzenia na kompie, odsyłam go do autora z adnotacją: albo napiszesz to normalnie i się przyłożysz, albo nie przysyłaj. Niestety, nie jesteś autorem pokroju Kinga, który mógłby (gdyby chciał i miał taki nawyk) robić mnóstwo błędów i pisać na odwal, bo pomysł się liczy, a resztę i tak poprawię. Nie jest tak.
Nie wiem ile czekałem, moją uwagę zwróciło przez ten czas kilka dziewczyn, które przypomniały mi ten czas, gdy z plecakiem barwy niespotykanej w żadnej innej dziedzinie poza produkcją plecaków, przeskakiwałem ogrodzenia, skracając sobie drogę ze szkoły, lub oszczędzając na bilecie.
Po pierwsze, czy w tej opowieści/opowiadaniu/tekście (Margo, teraz dopiero widzę, jak bardzo się myliłem, wydając tak pochopny osąd o formie tego tekstu) stanie się coś WRESZCIE? Czy tu się będzie w końcu coś działo? Ileż można wprowadzać czytelnika w świat, w dodatku tak nieczytelny i dziurawy? Daj już spokój erotycznym zapędom bohatera, który począwszy od małej Tereski, poprzez punkówę o pomarańczowych sznurówkach po dziewczyny na przystanku bez przerwy się przygląda. Niech się coś w końcu stanie, niech walnie meteor, niech spadnie samolotobus, niech będzie wypadek, niech cokolwiek będzie, bo umrę… A wtedy to dopiero będzie.
Niecierpliwy dostaje mniej.

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

Rubensie, nie obrażaj mnie supozycją, że nie czytałam "Bram raju". :P:P:P
Gorzej jeszcze, mnie się "Bramy raju" podobają bardzo-bardzo. A "Miasto ślepców" jakby mniej. Nie zadowala mnie wyjaśnienie, że jak pisze ślepy, to musi iść cięgiem, bez interpunkcji wyrazistej. Akurat ten zabieg odebrałam jako pozerski - może dlatego, że doświadczenie osobiste mi przeszkadza.

Wracając do omawianego tekstu:
1. pisownia -bym - jak powiedziałeś, Rubensie. Istnieje też pewna pytyjska zasada pisania -by, ale tego wolałabym nie zgłębiać, we wzmiankowanym tekście chyba nie wystąpił ten problem.
2. należy jeszcze wspomnieć o pisowni łącznej i rozłącznej w przypadku nie z przymiotnikami i przysłówkami (o ile dobrze pamiętam);
3. kwestia prawidłowej deklinacji, szczególnie odmiany w celowniku l.mn., który jest najprostszym przypadkiem w polszczyźnie, została już poruszona przez Terebkę, więc tylko podkreślam.

Poza tym - mnóstwo zdań bez sensu, bełkotliwych, niejasnych.
I coś, co zapewne miało być fabułą, poraża bałaganem. Nieprzemyślana kompozycja, nieprzemyślana akcja.
Marnie.
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Harna
Łurzowy Kłulik
Posty: 5588
Rejestracja: ndz, 05 mar 2006 17:14

Post autor: Harna »

rubens pisze:edytka: widzę, Kłóliczku, że nie jestem jedynym "fanem" prozy Andrzejewskiego...
Być może. W kwestii Bram raju i Miasta ślepców w 100% zgadzam się z Małgorzatą :->
– Wszyscy chyba wiedzą, że kicający łurzowy kłulik to zapowiedź śmierci.
– Hmm, dla nas znaczy coś całkiem odmiennego – szczęśliwe potomstwo...
© Wojciech Świdziniewski, Kłopoty w Hamdirholm
Wzrúsz Wirúsa!

Awatar użytkownika
rubens
Fargi
Posty: 437
Rejestracja: sob, 23 lut 2008 00:00

Post autor: rubens »

Małgorzata pisze:Rubensie, nie obrażaj mnie supozycją, że nie czytałam "Bram raju". :P:P:P
Gorzej jeszcze, mnie się "Bramy raju" podobają bardzo-bardzo. A "Miasto ślepców" jakby mniej. Nie zadowala mnie wyjaśnienie, że jak pisze ślepy, to musi iść cięgiem, bez interpunkcji wyrazistej. Akurat ten zabieg odebrałam jako pozerski - może dlatego, że doświadczenie osobiste mi przeszkadza.
Kajam się, kajam, miła Pani! Oczywiście jest to rozmowa na zupełnie inny temat, ale stawiam Saramagę nad Andrzejewskim. Może powstanie taki temat, nie wiem za bardzo gdzie, ale wtedy wytoczymy przeciw sobie literackie działa i będzie epicka bitwa na książki... ach, te marzenia filologów :P
Niecierpliwy dostaje mniej.

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

Grzeczny Rubens, kaja się. NO! :P
<głaszcze Rubensa po czuprynie, chowa grabki, żeby go nie podrapać>

Tak naprawdę, nie powiem, że "Miasto ślepców" to marna powieść, czy coś podobnego. Ale jednak "Bramy raju" ujęły mnie bardziej i tam, gdzie Andrzejewski formę narracji wprowadził moim zdaniem logicznie, ładnie, celowo, tam Saramago zrobił to dla picu. Narrator Andrzejewskiego jest młody, niedoświadczony. Jego narrację wyznacza rytm kroków. W "Mieście ślepców" narratorem jest dojrzały, wykształcony mężczyzna, pisarz. Nie wierzę, że nie umie porządnie stawiać znaków przestankowych (przynajmniej mniej więcej porządnie). Jest w tym sztuczność, narzucenie na siłę, by tekst wydał się bardziej "autentyczny", że niby to notatki są. Denerwuje mnie ten zabieg u Saramago. No, i zakończenie... Cóż, zakończenie mnie jakoś nie uderzyło między oczy.

Ale nie będziemy się bić.

Wracamy do tekstu. 36 tysięcy znaków o niczym. Brak ergonomii fabularnej, brak wyrazistych związków między epizodami w fabule. Jassne, strumień świadomości. Pitu-pitu. Ale strumień świadomości ma wciągać odbiorcę, a nie męczyć. A tu po prostu męczy. Co widać po planie. Takoż i widać pewne usterki fabularne i nie chodzi mi bynajmniej o złamanie porządku linearnego.
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Orson
Ośmioł
Posty: 686
Rejestracja: ndz, 05 kwie 2009 18:55

Re: Opowiadanie "Trzask zamykanych powiek" / 36k z

Post autor: Orson »

Mam dłuższą chwile wolnego, zabiorę się za Ciebie kolego.
Troszkę przydługawa opowieść, nie wiem właściwie czy się zakwalifikuje.
Opowieść? Skoro tak twierdzisz...
Napisana w zasadzie bez powodu, dlatego właśnie w tym dziale.
A to mamy działy na FF, gdzie zamieszczamy teksty, posty z jakiegoś powodu, lub bez powodu?

"Trzask Zamykanych Powiek"
Obie siedziały z kolanami opartymi o oparcie fotelu przed nimi.
Oparcie o oparcie niby jest poprawne, ale czy nie uważasz, że brzmi dziwacznie? Nie fotelu, a fotela.
Ale żeby którakolwiek przypominała w jakikolwiek świnię, tego nie mogę powiedzieć.
Nie zrozumiałem sensu tego zdania. Jaki jakikolwiek? Chyba jakkolwiek, jeśli już.
W Stolicy byłem mile zaskoczony rozmachem, i przytulnością lotniska. Tu, nie zmieniło się prawię nic.
Nazwy stolic piszemy z dużej litery. Ktoś tu chyba zbyt dosłownie interpretuje zasady gramatyczne:).
Wciągnąłem w płuca, rześkie powietrze.
Bez przecinka między płuca, a rześkie.
Odór spalin, drobne kropelki, typowej polskiej mżawki, która zazwyczaj nazywa się „ciapą” albo „chlapą”, byle tylko nie mżawką,
Czemu ,,ciapą" i czemu ,,chlapą"? Czemu byle tylko nie mżawką?
Poczułem się jak gdybym wciągnął błoto pośniegowe niczym amfetaminę.

Czyli, że nałożył sobie kawał błota na rękę, ułożył z niego linię i wciągnął rurką, albo i bez niej? Wciągnął ją niczym amfetaminę, czyli porównujesz sposób wciągania, do wciągania amfetaminy. Nie żebym był specjalistą ale się słyszy, się wie:D
Autobus odjechał zanim zdążyłem wyciągnąć bagaż ze schowka. Trochę czasu minęło nim zdołałem go odnaleźć i zabrać co moje.
Odnalazł bagaż, pogrzebał w nim, zabrał kilka rzeczy i poszedł w siną dal? Dobrze zrozumiałem?
Metalicznie szare niebo. Szare mury, i szara blacha nad przystankowymi kioskami. Szary świat. Moje szare miasto. O! Szary gołąb!
O! Jak poetycko nam się zrobiło:).
Chciałem zapalić, ale nie miałem papierosów. Do samolotu nie brałem, przyzwyczaiłem się, że to ludzie mnie częstują.

Jakiego samolotu, coś mi umknęło?
Może rzucę? Podrapałem się w głowę. Przejechałem po całkowicie mokrych włosach, i odwróciłem żeby spojrzeć wprost na stojącą obok mnie dziewczynkę.
Bez przecinka przed ,,i".
Była ubrana tak, żeby można było ją zobaczyć już z kilometra.
Kto i w jakim celu ubrał ją tak, żeby można ją było zobaczyć już z kilometra? Czy w opisanym przez Ciebie świecie dzieci robią za słupy ostrzegawcze, albo latarnie? Pytam się, bo nie przychodzi mi do głowy inny pomysł, w jakim celu ubiera się dziecko, aby było widoczne z dużej odległości. Podejrzewam, że chciałeś napisać ,, tak, że można było", a nie ,,tak, żeby można było".
Urodą broniła się sama.
Niektórzy przechodzą trening w fechtunku mieczem, inni uczęszczają do szkół magii, ale o dziewczynkach rżnących hordy wrogów urodą jeszcze nie czytałem, słyszałem.
Ta stała na krawężniku, i była kserem córki, tylko na pomiętej kartce.
Też mała, młodziutka, tyle, że pomarszczona? To mi wygląda na progerie. Bez przecinka przed ,,i".
Nic to jednak nie dało, matka dziewczynki nadal patrzyła wzrokiem zwiastującym potencjalne zabójstwo na dworcu autobusowym w Radomiu.
To jest w końcu w Stolicy, czy w Radomiu?
Ruszyłem szybko przez plac manewrowy, po sytuacji z „Tereską” starałem się przykładać więcej uwagi do tego co robię. Brakowało tylko, żeby rozciapał mnie jakiś Autosan.
ROZCIAPAŁ? Ojejciu, w tym tekściku na tę chwilunieczkę nic nie rozumkuje i się przestrasiłem, że bohaterka coś rozciapie...:(
Nie teraz, i nie tutaj, nie w mieście, które ze spokojem nazywam „Swoim”
Wcześniej nazywał je Stolicą, teraz Radomiem, a teraz Swoim. To jedno i to samo miasto, czy bohater teleportuje się?

Nie wiem ile czekałem, moją uwagę zwróciło przez ten czas kilka dziewczyn, które przypomniały mi ten czas,
Przez ten czas i na ten czas, tuż obok siebie, wyglądają źle.
Za oszczędzone pieniądze, można było kupić sobie oranżadę
Bez przecinka przed można.
Dziewczyna była na tyle odważna, że splunęła obok mnie, odważna dlatego, że normalnie bym ją od razu skreślił, ale zrobiła to tak, że wydała mi się jeszcze bardziej wyjątkowa.
Błagam Cię, wytłumacz mi o co chodziło Autorowi w tym zdaniu? Jestem szalenie ciekawy. Moim zdaniem, gdybyś je wyciął i wpisał ,,Hakuna matata, to dobry sposób na troski, a przynajmniej tak twierdzą Timon i Pumba" sens byłby ten sam. Lub jego brak.

Autobus poznałem po numerze linii, był taki sam, nie zmiennie od tylu lat.
Niezmiennie, a nie nie zmiennie.
STOP.
Przyjrzyjmy się temu, co się dzieje do tej pory w tekście. Jest sobie ktoś, przyjeżdża autobusem do Stolicy, która okazuje się być Radomiem nazywanym przez bohatera Swoje. Bohater chce zapalić, ale nie może, bo w samolocie, którym nie leciał (a przynajmniej nic o tym nie wiemy), nikt nie miał papierosów. Widzi dziewczynkę, dziewczynka ucieka. Widzi młodzież, młodzież przechodzi. Widzi dziewczyny.
Do tego momentu coś powinno się już dziać. Nie dzieje się NIC. Kompletnie nic, co by miało sens, a nawet powiązanie fabularne. Gdyby to NIC, było jeszcze ciekawe, opisane w interesujący sposób, zrozumiałbym. Tutaj NIC jest nudne, niczemu nie służy.
Przestałem czytać dalej, bo stwierdziłem, że robisz sobie z ludzi jaja. Rozumiem, wrzuca się tutaj teksty, po to, aby inni wychwycili błędy, skomentowali tekst, dali wskazówki. Olałeś gramatykę, olałeś interpunkcje. Nie chciało Ci się ruszyć nawet po słownik i sprawdzić tego, co sprawdzić mogłeś. Pojedyncze błędy są zrozumiałe, ale ty sadzisz je non stop. Prawie w każdym zdaniu.
Przestałem dalej czytać bo: a) zieje pustką b) zieje nudą c) zieje błędami wynikającymi z lenistwa Ałtora.
,,Mówię po hiszpańsku do Boga, po włosku do kobiet, po francusku do mężczyzn, a po niemiecku do mojego konia" Karol V Obieżyświat

ODPOWIEDZ