Jerycho

Moderator: RedAktorzy

ODPOWIEDZ
Murai-san

Jerycho

Post autor: Murai-san »

Witam.

Niniejszy tekst jest moim debiutem w Zakużonych Warsztatach i w ogóle na łamach fahrenheitowskiego forum. Liczy sobie 32 987 znaków, ale biorąc pod uwagę prawdomówność mojego Open Office'a, liczba ta może być nieco przesadzona. Mam jednak nadzieję że "Jerycho" przypadnie Wam, drodzy komentatorzy, do gustu, a nawet jeżeli tak się nie stanie, nie wzbraniajcie się przed darciem ze mnie pasów skóry i mieszania mej skromnej osoby z błotem (jeżeli oczywiscie na to zasłużę :) ). Życzę miłej lektury.


„… And I swear
That I don’t have a gun…”

K. Cobain


Niezapowiedziany, lecz z dawna oczekiwany gość stanął w długim, wąskim holu recepcji obskurnego motelu. Poprawił starannie złote spinki przy mankietach koszuli wystającej spod szykownej, ciemnej marynarki, lustrując mimochodem pomieszczenie. Jego wzrok prześliznął się po tandetnej, beżowej tapecie i czarno-białym, piętnastocalowym telewizorze w rogu pomieszczenia, nadającym nieprzerwanie relację z zamieszek przed bliżej nieokreśloną placówką dyplomatyczną. Pracownicy ochrony i żołnierze nie przebierali w środkach, używając ostrej amunicji przeciw każdemu, kto choćby podejmował próbę przekroczenia wysokiego ogrodzenia, wzmocnionego u szczytu drutem kolczastym.
Spojrzenie przybysza zatrzymało się na dłużej przy starym, pokrytym zakrzepłą krwią biurku, pod którym, na rozklejającej się posadzce leżały resztki recepcjonistki. Ściągnął przeciwsłoneczne okulary, chcąc dokładniej przyjrzeć się niemłodemu już truchłu. Czarniejsze niż kobalt oczy spoczęły na parze opuchniętych nóg i dzielnie trzymających się stóp szpilkach, bez których odgadnięcie płci martwej kobiety byłoby praktycznie niewykonalne. Spłoszone obecnością mężczyzny muchy wzbiły się chmarą w duszne powietrze pomieszczenia, kreśląc malownicze trajektorie nad mozaiką jelit, krwi i ekskrementów, zajmującą sporą część podłogi. Tajemniczy nieznajomy, uśmiechając się ponuro pod nosem, zgasił cygaro na bladym, ponadgryzanym udzie, po czym ruszył pełnym nonszalancji krokiem w kierunku schodów. Nie zerknął nawet na korkową tablicę z ponumerowanymi haczykami, by po liczbie kluczy upewnić się, które z wynajmowanych pokoi mogą – lub mogły być – obecnie zamieszkałe. Doskonale wiedział, gdzie i kogo szukać. Trącił od niechcenia dzwonek na zakurzonym blacie biurka, jakby chcąc obwieścić rezydującym w motelu ścierwojadom i ich śniadaniu przybycie nowego gościa.

* * *

Skrzypiące schody doprowadziły przybysza przed wypaczone drzwi w kolorze mocno wyblakłej zieleni. Mężczyzna poprawił wiszącą na przerdzewiałym gwoździu „trójkę”, dyndającą smętnie do góry nogami tuż nad otworem judasza. Kiedy pociągnął za klamkę, zdarzyły się jednocześnie dwie rzeczy. Pierwszą, dość przewidywalną, był powrót numeru pokoju do jego poprzedniej pozycji. Druga, zgoła nieoczekiwana, to wystrzał z dubeltówki, wywołany przez szarpnięcie dratwy łączącej klamkę ze spustem broni palnej, ukrytej po drugiej stronie drzwi. Siła strzału rzuciła gościem niemal przez cała długość piętra, sprawiając, iż ten wylądował na podłodze z dodatkowym, krwawym otworem, ziejącym w miejscu brzucha. Oszołomiony mężczyzna zerknął na dalekie od pierwotnego ułożenia trzewia, po czym, jak gdyby nigdy nic, dźwignął się na kolana, rzucając nienawistne spojrzenie w dymiące oczodoły ściętych luf. Pochłonięty poprawianiem kruczoczarnej, przygładzonej brygantyną fryzury i ocenianiem stanu niegdyś nieskazitelnie białej koszuli, dopiero po chwili zauważył stojącą w głębi pomieszczenia postać. Nieziemsko piękna, złotowłosa kobieta, odziana jedynie w półprzezroczysty szlafrok, ściskała w ręku szeroki nóż kuchenny. Opuściła prowizoryczną broń na widok idącego w jej kierunku eleganta. Mężczyzna kopnął w przelocie krzesło, na którym spoczywała strzelba, chwycił broń zwinnym, ledwie zauważalnym ruchem i wycelował z bliska w kształtną twarz dziewczyny, przyciskając ją do ściany pod niewygodnym kątem. Wszystko to odbyło się w przeciągu dwóch uderzeń serca.
- Gdzie stary?! - warknął. Kiedy chciał, potrafił nadać swojemu głosowi barwę miękką jak aksamit. Teraz nie miał na to ochoty. Zgrzytnął niczym miażdżony w zgniatarce wrak samochodu. Dziewczyna, najwyraźniej wcale nie wytrącona z równowagi nagłym obrotem spraw, spojrzała w kierunku burego koca, pełniącego rolę kotary oddzielającej niewielką wnękę od reszty pokoju. Jak na komendę zza zasłony dało się słyszeć skrzypnięcie łóżka, a zaraz potem stłumiony kaszel. Ranny napastnik bezceremonialnie zerwał materiał z podtrzymującego go stalowego stelaża.
- Nawet się nie domyślasz, ile kosztował ten garnitur - zwrócił się do leżącego na łóżku, na oko sześćdziesięcioparoletniego mężczyzny. Starzec nie odpowiedział. Wyglądał, jakby dopiero co obudził się z bardzo długiego i głębokiego snu, a kojarzenie faktów sprawiało mu niemałą trudność. Patrzył jedynie to na wysokiego, dobrze zbudowanego właściciela porwanej, obficie ubroczonej krwią marynarki (wyglądało na to, że po ziejącym w jego brzuchu otworze pozostało jedynie wspomnienie), to na strzelbę, którą rzucił mu na kolana.
Niezręczną ciszę przerwał dopiero stojący obok łóżka staromodny budzik, wskazujący 7:00 rano.
- Rychło w czas…
- Witaj, Lou.. - uszu bruneta dobiegło znienawidzone, familiarne zdrobnienie. Spojrzał na źródło wypowiadającego go głosu, na despotę o wyglądzie zniedołężniałego emeryta, dźwigającego na swoich niepozornych, kościstych barkach losy całego świata. Jego opóźnione reakcje nie wynikały bynajmniej z braku snu. Długi, przynajmniej według ludzkiej rachuby czasu letarg, pozwalał mu zachować świadomość i energię, niezbędne do przeprowadzenia Ostatniego Sakramentu. Zresztą czymże jest te kilkanaście czy kilkadziesiąt lat wobec niezmierzonych eonów składających się na całą wieczność? Z dwojga złego zresztą lepiej przespać te parę lat i przynajmniej fragmentarycznie zregenerować siły, niż dać się ponieść surowej, pierwotnej naturze, otwierając się tym samym na błogą nieświadomość obłędu.
- Nie miej za złe Urielowi - kontynuował stary - ma za zadanie bronić mnie przed potencjalnymi niebezpieczeństwami najlepiej jak umie.
- Ostrożnie, bracie.. Przed kilkoma cyklami za nadgorliwość skazywano na banicję - mruknął
z przekąsem szatan, bardziej do siebie niż do „strażniczki”, nawiązując do losu upadłych aniołów, które poszły za nim w bój, odpowiadając błyskiem obnażonych mieczy na boski nihilizm i symbiozę Kreatora z rodzajem ludzkim.
- Czas na śniadanie - wszedł mu w słowo stwórca błędnego koła. Na tę komendę adresat diabelskich docinków, wciąż stojący za zerwaną kotarą, bez słowa zrzucił na podłogę jedyny element swej garderoby, po czym położył się na przykrytym ceratą stole w centrum pomieszczenia.
- Nie poczęstujesz gościa?
- Żebyś poparzył sobie przełyk? - zripostowały plecy starca, niezgrabnie siadającego do posiłku. Zarówno puste przekomarzanie, jak i energetyczne przekąski w postaci aniołów były stałym elementem każdego ich spotkania. Kobieta przygryzła wargi czując wbijający się w biodro widelec. Srebrzysta posoka pociekła na blat, podkreślając krzywizny atrakcyjnego ciała.
Jednostajnie mechaniczny ruch ząbkowanego noża.
Jęk bólu.
Kęs.
Odgłos przeżuwania.
Paznokcie wbite w krawędź stołu.
Jaskrawa krew spływająca po nieogolonym podbródku.
Widelec.
Nóż.
Kęs.
Kolejna szpecąca rana w doskonałym ciele.
Lucyfer odczuwał niekłamana przyjemność przyglądając się temu spektaklowi cierpienia,
z przedstawicielem anielskiego rodzaju w roli głównej. Większą radość mógłby mu sprawić jedynie widok prawdziwego, ludzkiego ścierwa, błagającego o życie, leżącego na stole na miejscu Uriela. Człowiek był trzecią z rzędu rzeczą, której najbardziej nienawidził. Na drugim miejscu plasowały się ziemskie stereotypy dotyczące diabłów, wyobrażanych przeważnie jako rogate, parzystokopytne bestie, nie mające do roboty nic lepszego, prócz dręczenia potępionych. Pierwszy był tak zwany bóg - inicjator i pomysłodawca całego przedsięwzięcia.
Nagle, ku pozytywnemu zaskoczeniu obserwatora, Kreator cisnął sztućcami o podłogę i wgryzł się z pasją w leżące przed nim ciało. Spokojna jak dotąd twarz mężczyzny w podeszłym wieku zmieniła się na ułamek sekundy w maskę żądnej krwi bestii. O tak, pomyślał demon patrząc na rozrywającego mięsiste ochłapy starca. Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Żywa, niekontrolowana reakcja po kontakcie z anielską posoką mogła być jedynie świadectwem upośledzającej świadomość, postępującej boskiej demencji. Już parokrotnie był świadkiem o wiele bardziej drastycznych scen, wliczając w to rozszarpywanie na sztuki czy wysysanie wnętrzności z poharatanych korpusów.

* * *

Kiedy było już po wszystkim, Uriel przysiadł w kącie, przyciskając kolana do nagiej klatki piersiowej. Mimo, że liczne rany stosunkowo szybko się goiły, wciąż odczuwał ból, w większym stopniu fizyczny niż duchowy. Po jego policzku spłynęła pojedyncza łza, torując sobie drogę wśród zakrzepłej krwi i zadrapań. Lucyfer wyszedł kilka minut temu. Próbował nieudolnie zamaskować zniecierpliwienie, kręcąc się bezustannie po małym mieszkaniu, poświęcając całą uwagę drobnym czynnościom; przez moment bawił się wiatrakiem, by za chwilę wpaść w trans wyrywania kartek z kalendarza. Wreszcie, znudzony widokiem zza okna, będącego jedynym źródłem światła w ciasnym pomieszczeniu, wyszedł oświadczając, że poczeka na dole. Kreator stał w tym samym miejscu, z którego jeszcze nie tak dawno jego impulsywne alter ego lustrowało ulicę, de facto pustą niczym świeżo wytoczona trumna. Okno jego pokoju wychodziło na niewielki skwerek, usiany pozostałościami świątecznych ozdób, stoisk i straganów. Bruk raził w oczy feerią wstążek, serpentyn, rzeźbionych rzodkwi, ręcznie malowanych figurek Buddy’ego Christa i potłuczonych naczyń. Nie doceniam ich, pomyślał starzec, przyglądając się efektom przejścia pandemii przez podupadłą mieścinę. Nie doceniam i kiedyś może mnie to drogo kosztować. Tyle straconych dusz… Czuł się o wiele lepiej po solidnym posiłku, pierwiastki potęgi zaczęły krążyć szybciej w jego ludzkich żyłach. Trzymanie mocy w ryzach nie sprawiało nawet najmniejszego problemu. Nie mógł jednak spocząć na laurach, o czym dobitnie przypominał mu widok zza okna. Wojna o dusze wciąż trwała i trwać będzie nawet po tym, kiedy on i Wygnany połączą się, by zniszczyć wszystko co ludzkie, i na gruzach dawnych cywilizacji zbudują nową, religijną i oddaną wspólnotę. Koło się zamyka. Nie można pozostawić cyklu niedokończonego. Rytuał będzie zwieńczeniem ich wspólnego dzieła, poematu bez epilogu, odwiecznej rywalizacji dwóch potęg, określanych pobieżnie jako dobro i zło.
- Ubierz się - polecił aniołowi - za chwilę wychodzimy. Mam nadzieję, ze jesteś w stanie prowadzić?
Dziewczyna gorąco przytaknęła. Mimo że jej ciało nie było w najlepszym stanie, wolała spędzić ostatnie chwile na Ziemi ze swoim panem i wraz z nim obserwować narodziny nowego Jerycha, niż czekać tu biernie i w samotności na nieunikniony koniec.

* * *

Mężczyzna w poplamionym garniturze patrzył z niesmakiem na dziesiątki szyitów, kłaniających się w kierunku wnęki w ścianie sali modlitewnej. Pomimo zakłóceń na ekranie telewizora widać było wyraźnie, że meczet jest wypełniony po brzegi. Widok tylu religijnych fanatyków zebranych w jednym miejscu, zdawał się być ukłonem w stronę panującego w piekle przekonania, że ludzi nie powinno się dzielić na dobrych i złych, ale na tych, którzy w obliczu końca świata są skłonni do szlachetnych pobudek i zachowują w sobie resztki moralności, na bardziej rozsądnych, z których w sytuacji zagrożenia wypełzają prawdziwie egoistyczne bestie, kierujące się wyłącznie instynktem samozachowawczym, oraz na bezmyślne bydło, szukające oparcia w sile wyższej. Najzabawniejsze, że sami zgotowali sobie taki los, pomyślał szatan, wpatrując się w śnieżący kineskop. Żaden znany gatunek nie dąży świadomie do unicestwienia swojego środowiska naturalnego. Zbierało mu się na torsje, kiedy słyszał o „człowieku stworzonym na podobieństwo i obraz Boga”. Niezła kryptoreklama. Nic dziwnego, że Projekt Selekcji Ludzkości, mimo iż powołany w dobrej wierze przez liderów największych mocarstw świata, wymknął się tej opitej życiem szarańczy spod kontroli. Ekstremalnie niebezpieczny wirus, po mutacji przemianowany na „Lazarusa”, z tytułu ulegania jego ofiar reanimacji, a później również kanibalistycznym zapędom, miast wyeliminowania z powierzchni Ziemi elementów słabych, ułomnych i patologicznych, przyczynił się do przetrzebienia ludzkości w stopniu nieprzewidywalnym i nieporównywalnym z żadnymi statystykami. Miejsce głodujących i bezrobotnych, prawdziwych cierni w tyłku światowej gospodarki, zajęły hordy bezmyślnych, wiecznie nienasyconych „żywych trupów”. Ci, którzy jakimś cudem uniknęli zarażenia śmiertelnym mikroorganizmem oraz pożarcia przez uprzednio zainfekowanych (stanowiących teraz ok. 2/3 rezydentów Błękitnej Planety), rozpierzchli się po całym globie w poszukiwaniu azylu. Najwięcej szczęścia mieli obywatele dobrze zorganizowanych, zmilitaryzowanych państw oraz mieszkańcy niesprzyjających, niebezpiecznych dla człowieka odludzi.
Ta wielka czystka miała dwie niebagatelne zalety:
1.Ilość przedterminowych zgonów przekroczyła najśmielsze oczekiwania Lucyfera, pozbawiając przy okazji Stwórcę lwiej części jego zasobów mocy. Wielki Hipokryta organizował żniwa za każdym razem, kiedy liczba jego wyznawców, źródła prawdziwej potęgi, drastycznie malała, a dekadencki, pozbawiony duchowego wsparcia świat aż prosił się o Armageddon. Bóg zdawał sobie jednak sprawę, że tym razem zbytnio pofolgował ludzkości, pozwalając, by cały ocean dusz, w większości skończonych grzeszników, dosłownie przeciekł mu przez palce, nim zdążył pochłonąć go niczym kolosalny odkurzacz i nadać swojemu budulcowi nową, nieskazitelną formę.
2.Co tu dużo mówić… naprawdę było na co popatrzeć. Cały dorobek ludzkiej kinematografii spod znaku survivalu horroru nie mógł się równać z trwającym po dziś dzień piekłem na Ziemi. A to był dopiero początek.

* * *

Gdyby znalazł się ktoś wystarczająco odważny lub wystarczająco lekkomyślny, by tego szarego poranka pofatygować się na jedną z głównych ulic prowincjonalnej mieściny, przylegającą bezpośrednio do motelu „Utopia”, ujrzałby trójkę ludzi opuszczającą budynek i wsiadającą do czekającej na parkingu taksówki. To tajemnicze trio o specyficznej powierzchowności już na pierwszy rzut oka można by zaszufladkować jako indywidua, o których stosunkowo ciężko zapomnieć. Tacy jak oni, obcy, zdecydowanie nie pasujący do otoczenia, zwykle byli uważani w tych stronach za zwiastun nieciekawych wydarzeń. Wystarczyło spojrzeć na tego cwaniaczka
w zniszczonym garniturze, kopcącego cygaro i łypiącego na okolicę znad ciemnych okularów. Albo na bosą kobietę o beznamiętnym wyrazie twarzy, siadającą właśnie za kierownicą. Oboje wyglądali jak świeżo upieczeni uczestnicy ostrej rozróby. Ten trzeci, wysoki, ponury staruch o zimnych oczach, zamiatający chodnik cienkim prochowcem, mimo iż wyglądał najnormalniej z nich, wzbudzał jednocześnie największy niepokój. Wypisz wymaluj szef mafii, jego rozpieszczony synalek i naćpana dziwka, która za dużo naraz wzięła do ust. Trójca nieświęta. Gdyby jakaś zbłąkana dusza wciąż tułała się pośród meandrujących ulic tego podupadłego miasteczka, na widok dwóch mężczyzn i kobiety opuszczających jego granice z pewnością poczułaby sporą ulgę. Szerokiej drogi, wykrzyknęłaby w ślad za nimi. I nie wracajcie tu nigdy więcej.


* * *

Coraz rzadsze zabudowania, budki ze śmieciową żywnością, znaki drogowe i inne twory ludzkich rąk stopniowo ustępowały miejsca naturalnej infrastrukturze; architektonicznej wariacji samego Kreatora. Po jakiejś godzinie jazdy taksówka z trójką pasażerów zjechała z głównej drogi na piaszczysty, zapomniany szlak, wiodący w kierunku pobliskiego płaskowyżu. Od wyjazdu z miasta nie napotkali żadnego śladu życia, poza kilkoma padlinożernymi ptakami, krążącymi wysoko na niebie, grzechotnikiem wygrzewającym się na płaskim kamieniu tuż przy szosie i zombie-maruderem (o ile w przypadku ginącego pod kołami samochodu żywego trupa można w ogóle mówić w kontekście życia). Pojazd wzbijał tumany kurzu, odprowadzany niewidzącymi spojrzeniami kaktusów, agaw i paru sucholubnych drzew. Pomimo schematycznego wręcz rozwoju ludzkości w każdym kolejnym cyklu i setkom długich lat poświęconych podbojom i ekspansji, człowiekowi nie udało się nigdy w pełni podporządkować sobie całej planety, o czym świadczyły miejsca takie jak to. Sypki grunt, pokrywający całunem ziemię jałową jak ludzkie życie, obumarła roślinność wydająca na świat gorzkie owoce oraz bezkresny błękit bezchmurnego piekła.
W chwili gdy taksówka przejeżdżała obok wysepki na morzu skał i piasku, na wpół zrujnowanego klubu dla motocyklistów, od odcinającego się wyraźnie na linii horyzontu bloku budynku odkleiły się cztery ciemne auta. Taksówka i eskortujące ją samochody pomknęły dalej gęsiego, prosto między atakujące drogę szczęki osuwisk.

* * *

Atmosfera na miejscu przeznaczenia była napięta aż do przybycia sygnatariuszy paktu. Podróż odcisnęła się wyraźnym piętnem na kondycji Kreatora, coraz trudniej panującego nad nerwowymi odruchami. Czuł w ustach drażniący posmak słodkiej, anielskiej krwi, wymieszany z gęstą, ludzką śliną. Dyskomfort zdawał się wręcz wypływać przez pory w skórze i rozlewać po karku i plecach zimnym, lepkim potem. Jak gdyby tego było mało, milczący przez większość drogi Lucyfer przepadł jak kamień w wodę.
- To szczęście widzieć Cię całym i zdrowym, Panie… czy wszystko w porządku?
Mężczyzna dopiero teraz zauważył łysego, uśmiechniętego od ucha do ucha Murzyna, który wyszedł im na spotkanie. Ubrany był dość skromnie: popielata bluza, rurkowate jeansy i znoszone sandały na brudnych od piasku stopach.
- Tak… w porządku Gabrielu. Jak idą przygotowania? - spytał starzec, wycierając czoło chustką podaną przez anioła.
- Wszystko i wszyscy są na swoim miejscu, Panie. Właściwie to czekamy tylko na was… - rzekł, spoglądając to na Stwórcę, to na towarzyszącego mu Uriela.
Bóg omiótł wzrokiem znajdujące się przed nim niewielkie, trawiaste wzniesienie, wyglądające jak zielona oaza pośród otaczającej ich skalistej pustyni. Eskorta złożona z aniołów i demonów tłoczyła się przy kamiennej stelli na szczycie wzgórza, witając się z czekającymi na nich pobratymcami. Po dokładniejszym przyjrzeniu się każdemu z osobna, podzielenie tego malowniczego towarzystwa na dwie pałające do siebie zapiekłą nienawiścią frakcje nie nastręczało większego problemu. Anioły preferowały przebrania ludzi w różnym wieku, nie kierując się przy wyborze powłoki płcią, kolorem skóry ani statusem majątkowym. Niektóre z nich miewały widoczne kłopoty przy doborze odpowiedniej garderoby. Do trzech najbardziej rzucających się w oczy „defektów” należał brak obuwia, ubiór zupełnie niedostosowany do pogody oraz odzienia, które przestały być modne bardzo dawno temu (w skrajnych przypadkach wyszły z użycia już w ubiegłym wieku).
Potępieni z kolei nie mogli odmówić sobie wymownej złośliwości, skierowanej pod adresem niebian i samego Stwórcy, wypaczając i plugawiąc swoje ludzkie ciała daleko poza granice przyzwoitości. Prym wśród nich wiedli prawdopodobnie Belial, w swej ulubionej postaci upiornego starca, prezentując wszystkim wokół poczerniałe, owrzodzone dziąsła w bezzębnym uśmiechu, i Asmodeusz, hermafrodyta, wyglądający w swoim dziwnym stroju jak krzyżówka drag queen z sadomasochistą.
Nie tylko wygląd dzielił zebranych w miejscu Ostatniego Sakramentu. W tłumie czartów nieraz dało się słyszeć wymyślne przekleństwo czy być świadkiem bezpruderyjnego zachowania, tak różnego od niebiańskiej erudycji i oszczędności w gestach.
- Czy coś się stało..? - zapytał Gabriel.
- Nie, moje dziecko - odparł wyrwany z zamyślenia Kreator - możesz dać znak do rozpoczęcia rytuału - dodał, widząc majaczącą na wzgórzu sylwetkę Lucyfera.

* * *

Wzgórze niemal całkowicie opustoszało w chwili rozpoczęcia Sakramentu. Na miejscu pozostało jedynie kilkanaście najwyższych rangą aniołów i demonów, piekielny książę Lucyfer oraz samozwańczy, bezimienny wszechojciec. Ceremonię prowadził za obopólną zgodą Gabriel, recytując początkowe peany z księgi starszej niż niejeden kosmos. Stwórca i Niszczyciel stali przodem do siebie po przeciwległych stronach poprzecinanego purpurowymi żyłkami piedestału-ołtarza. Pozostali otaczali ich zwartym kręgiem, symbolizującym niekończący się cykl zniszczenia i odrodzenia.
Szatan tłumaczył swoje wcześniejsze zniknięcie chęcią przebrania się. Na nowym garniturze, choć bliźniaczo podobnym do poprzedniego, próżno było szukać śladów zakrzepłej krwi czy porwanego materiału. Mimo to starzec nie mógł wyzbyć się niepokojącego przeczucia pełzającego z tyłu czaszki, potęgowanego dodatkowo przez zagadkowy półuśmiech na twarzy diabła. Sam sakrament natomiast zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Czas stanął w miejscu dla zebranych na żyznym wzniesieniu, do którego nawet lekkie podmuchy powietrza i promienie słoneczne docierały dość niechętnie, powstrzymywane jakby samą wzniosłością chwili, której kruchy majestat obawiały się naruszyć. Zaśpiewy wznoszone przez Gabriela, którym wtórował od czasu do czasu chór zgromadzonych, mimo iż dolatywały do uszu Kreatora, przestały być dla niego zrozumiałe już jakiś czas temu, zlewając się w nieskończony, monotonny ciąg ponurych pieśni. Brak podstawowego budulca, jakim były dusze i wywołany nim głód, skutecznie dekoncentrowały w momencie wymagającym od uczestnika rytuału maksymalnego skupienia.
Czuł, że zaraz oszaleje, że rzuci wszystko na naderwaną szalę losu, zaprzepaszczając tym samym szanse na zamknięcie cyklu. Kto wie, co by się wtedy z nim stało. Może w obłąkanym panteonie Pradawnych znalazłoby się miejsce dla dzikiego boga. Istniała też możliwość, że jego aura uległaby rozproszeniu, a opuszczone, martwe ciało zostałoby przerobione przez mieszkańców planu astralnego na latający okręt, lub też kolejny nienazwany świat, nad którym pieczę sprawowałby jakiś potężniejszy byt.
Stwórca mógłby przysiąc, że minęły wieki, nim wreszcie mistrz ceremonii położył otwartą księgę na piedestale, po czym nakazał im zrobić użytek z rytualnych noży. Mimo iż ten widok przewijał się przed jego oczyma dziesiątki razy, patrzył z niesłabnącym pożądaniem i fascynacją na ociekające gęstą, czarną posoką przedramię Lucyfera, w którym kwitły dwa głębokie cięcia wykonane zakrzywionym brzeszczotem. Niegdyś lśniąca, niewysłowienie słodka, a obecnie gorzka, paląca posoka, zraszała znajdującą się bliżej starca pożółkłą kartę grymuaru. Zniecierpliwiony Kreator podwinął rękaw koszuli, po czym powtórzył działania oponenta, utaczając ze swych błękitnych żył nieco krwi i zostawiając parę złotych kropel na stronicy przeznaczonej dla szatana. Po kolejnym, tym razem o wiele krótszym zaśpiewie Gabriela, obydwaj wyrwali z księgi kartki skropione krwią towarzysza. Starzec pochłonął swoją, jakby nie miał nic w ustach od kilku dni, a skrawek papieru był soczystym, średnio wysmażonym stekiem. Nareszcie, pomyślał, niech ta udręka się już skończy. Wydawało mu się wręcz podejrzane, że tym razem Upadły i jego świta nie próbowali żadnych podłych sztuczek, by zakłócić przebieg ceremonii. Czyżby ostatnia porażka odbiła się tak dotkliwie na ich morale? Nonsens.
Olśnienie przyszło wraz z nieoczekiwaną falą mdłości, pnącą się przez gardło ku ustom, by po chwili wystrzelić czarną fontanną na kamienny ołtarz i sypkie podłoże. Żrąca posoka spływała kaskadami po boskiej brodzie i szyi, wypalając jaśniejsze plamy na szarej koszuli.
- Ty… nie jesteś… gdzie ten przeklęty zdrajca?! - wychrypiał zgięty wpół Kreator, plując resztkami kwaśnego płynu. Powietrze wokół stelli zdążyło już przesiąknąć nieprzyjemną wonią wymiocin. Lucyfer stal tam gdzie wcześniej. Nie uśmiechał się już pod nosem, ale otwarcie chichotał w odpowiedzi na ponury komizm zaistniałej sytuacji. Wtórowały mu pełne aprobaty pomruki stojących za nim demonów.
- Tutaj, ty stary pierdoło - usłyszał dobiegający zza pleców miękki, kobiecy alt. Uriel? Ale jak?
- Widzę, że krew Mammona mile połechtała twoje podniebienie. Smacznego.
„Lucyfer” tak gwałtownie ryknął śmiechem, iż w pierwszej chwili można by pomyśleć, że został skrytobójczo raniony.
- Pamiętasz te chodzące zwłoki w drodze na płaskowyż? - kontynuował strażnik - Stare, dobre opętanie… Kontrolowanie Uriela mogło się źle skończyć, więc postanowiłem przesiedlić go w ciało żywego trupa. Jak to mówią ludzie, dosłownie spadł mi z nieba. Resztę załatwił zderzak i dziewięćdziesiątka na liczniku taksówki.
Rozmówca stał teraz naprzeciw Kreatora. Twarz dziewczyny wyrażała triumf i bezbrzeżne zadowolenie, emocje tak rzadko widywane u fanatycznie oddanego sługi, jakim był Uriel
i znakomita większość pozostałych aniołów. W błękitnych oczach błyszczały złowieszcze iskry, niedostrzegalne nigdy wcześniej w cielęco bezmyślnym spojrzeniu boskiego strażnika. Pośród zebranych zapanowała na dłuższą chwilę grobowa cisza. Jedna i druga strona czekały na sygnał do działania, na bodziec, który przerwie to niepokojące milczenie. Tu i ówdzie dało się słyszeć szczęk ładowanej broni.
- Cóż… na nas już chyba pora - odezwał się wreszcie szatan, wkładając do ust odebraną Mammonowi kartę. Chwilę później rozśpiewały się świszczące w powietrzu kule. Stwórca
i Burzyciel nie widzieli już, jak sobowtór Lucyfera wypalił z wydobytego zza poły marynarki obrzyna prosto w Gabriela, pozbawiając go połowy twarzy. Nie mogli też zobaczyć sięgającego po broń Azazela, którego ubiegł rudowłosy anioł Rafael i jego bliźniacze Beretty.
Z ich perspektywy czas zdawał się zwolnić tempo. Książę piekieł szedł niespiesznie w kierunku Stwórcy, nie zważając na toczącą się wokół walkę. Pociski przecinały powietrze z gracją objedzonych nektarem trzmieli, anioły i demony poruszały się jak w basenie pełnym lepkiej melasy. Serce Kreatora zabiło żywiej, kiedy właściciel ponętnego, kobiecego ciała przykucnął tak blisko niego, iż niemal stykali się twarzami. W desperackiej próbie obrony wbił rytualne ostrze w szyję przeciwnika. Równie dobrze mógłby zaatakować stóg siana. Efekt, a raczej jego brak, byłby zapewne podobny. Lucyfer pogładził pokryty gęstą, siwą szczeciną policzek starca.
- Krew za krew, ojcze. Sakrament dobiega końca - usłyszał mężczyzna, skulony na pokrytej parującymi wymiocinami ziemi. Nimb dostojeństwa, który go otaczał, pękł jak mydlana bańka. Poczuł, jak gładka, delikatna dłoń zagłębia się coraz bardziej w jego twarzy. Pozostałe części ciała również poddały się naruszającemu materię szturmowi. Niebo zaroiło się od zorzy w nieznanych barwach. Powietrze aż trzeszczało od nadmiaru ozonu i ognistych błyskawic, spopielających wszystko wokół.
- Zdaje się, że przegrałeś - dokończył już ich wspólnymi ustami szatan.. Bóg. Architekt Światów.

* * *

Pierwszy obudził się Lucyfer, oszołomiony jak po długotrwałym, narkotycznym transie. Nie pamiętał zupełnie nic z procesu światotworzenia. Nigdy nie pamiętał. Widokiem, który go powitał, było nieskazitelnie błękitne niebo, osłonięte skromnie postrzępionym woalem obłoków. Do jego uszu, oprócz pulsującego szumu krwi, zaczęła docierać cała gama przeróżnych dźwięków. Nie atakowały go jednak tak agresywnie, jak zgiełk starego świata. Żadnych klaksonów, krzyków, imitacji muzyki. Tylko świergotliwe trele nienazwanych gatunków ptaków i kojący szept delikatnego, zachodniego wiatru. Obok niego, na wysuszonej słońcem trawie leżał nieprzytomny Kreator, z głową wtuloną w kobiece ramię diabła jak beztroski, pogrążony w głębokim śnie kochanek. Lucyfer zepchnął go z siebie z niesmakiem, po czym usiadł rozglądając się wokół, pomimo wyraźnych protestów i zabiegów miękkiego podłoża, próbującego zatrzymać go przy sobie. Jego oczom ukazała się rozległa równina, przywodząca na myśl sawannę, niewiele różniącą się od rozpalonych słońcem skalistych krajobrazów, które zostawił za sobą, a jednak na swój osobliwy sposób zupełnie inna. Okolica tętniła życiem. Wprawny obserwator mógłby wyodrębnić z otoczenia dziesiątki niespotykanych okazów fauny, począwszy od olbrzymich ptaków-nielotów, a skończywszy na groteskowych ssakach, wyglądających jak odbicia z krzywego zwierciadła tych żyjących w świecie ludzi. Sawannę z rzadka chroniły przed bezlitosnym słońcem masywne, sękate drzewa, rzucając na ziemię drgające, wielokształtne cienie. W oddali, na horyzoncie, majaczył zaśnieżony łańcuch górski.
Szatan zaczął pozbywać się zużytej, ludzkiej skóry jak niepotrzebnego uniformu, co stanowiło dość makabryczny widok. Pozostało mu niewiele czasu, a nie chciał spędzić ostatnich chwil istnienia w cudzym ciele. Zdzierana całymi płatami, cudownie blada powłoka odsłaniała kolejne partie lśniącej od wilgoci niczym świeże, wężowe łuski skóry. Lucyfer z ulgą przyjmował oczyszczające pocałunki słońca i pieszczoty zefiru, otulające go jak opończa.
Wyczuł niebezpieczeństwo dopiero w chwili, gdy zakrzywione szpony rozorały mu ramię. Ból nie zdołał jednak przyćmić instynktu - rzucił się do tyłu w karkołomnym uniku, który uchronił go przed drugim ciosem, wymierzonym prosto w tętnicę szyjną. W istocie, z którą przyszło mu stanąć oko w oko, nie było śladu po zdystansowanym, cynicznym bogu, jakiego znał. O ile wygląd zewnętrzny Stwórcy - nie licząc długich pazurów i zwierzęcych kłów, których nie powstydziłby się najwybredniejszy drapieżnik - nie uległ zbytniej zmianie, o tyle rzucające się w oczy różnice w zachowaniu nie pozostawiały żadnych złudzeń. Dzika bestia stała bokiem do zaatakowanego, prezentując w pełnej krasie światła dziennego swój przerażająco wilczy profil. Pozornie zajęta zlizywaniem świeżej krwi z ręki, rzucała ukradkowe, wygłodniałe spojrzenia w stronę rannego. Lucyfer, choć nieco zdezorientowany nagłym atakiem, przyjął upadek swego odwiecznego rywala jako perłę w koronie zwycięzcy. Nie bał się przeciwnika, a przynajmniej nie dawał tego po sobie poznać. Wręcz przeciwnie - nie krył zadowolenia, które czerpał z upokorzenia największego wroga. Zrobił krok do tyłu, chcąc zwiększyć nieco dystans do potwora, by zostawić sobie większe pole manewru. Ruch sprowokował upadłe bóstwo do działania. Starzec skoczył błyskawicznie w kierunku ofiary, zamykając ją w żelaznym uścisku. Diabeł tego właśnie oczekiwał, i w chwili natarcia wykonał lekki skręt bioder, który posłał ich obu na ziemię. Wypełniona dwoma rzędami nowych zębów paszcza kłapała tuż przy jego nosie, rozsyłając wokół kropelki cuchnącej śliny. Jedyna wolna ręka ratowała go przed dosłowną utratą twarzy. Po niezbyt długiej, acz gwałtownej szamotaninie udało mu się oswobodzić również drugą. Nie mając zbytniego wyboru w konfrontacji nagiego ciała z garniturem śmiercionośnych kłów, szatan wepchnął obie dłonie głęboko w zniekształcone usta Kreatora. Rozrywana od środka szczęka uległa mięśniom ramion w akompaniamencie głośnego chrupnięcia. Napastnik obwisł bezwładnie, brocząc obficie krwią. Nie była już złota.

* * *

Przyspieszony proces rozkładu opanował truchło Stwórcy tak niespodziewanie, jakby martwe ciało właśnie sobie przypomniało, że już od wieków powinno murszeć w grobie. Z każdego zakamarka gnijącej skorupy ulatniały się zielone iskry, wirując nad nią w pożegnalnym tańcu. Lucyfer klęczał przy zwłokach na podobieństwo ostatniego żałobnika, dopóki pozostało po nich jedynie wspomnienie. Rany Upadłego nie były zbyt głębokie, jednak nie chciały się zasklepić. Z otwartych rozcięć spływała leniwie nie czarna, a srebrzysta posoka. Przypatrywał się temu z roztargnieniem. Niespokojny duch, szafujący życiem własnym i swoich towarzyszy w walce z tyranem, nigdy nie był w mniejszym stopniu gotów na śmierć, niż w tym momencie.
Opanowała go dziwna nostalgia. Sięgnął wspomnieniami wiele eonów wstecz, do czasów, gdy wraz z innymi aniołami żył w harmonii, oddając cześć jedynemu bogu, sprawującemu władzę nad Królestwem Niebieskim. On, ulubieniec Kreatora, najwyższy wśród serafów, Niosący Światło. Jako pierwszy dostąpił zaszczytu wtajemniczenia w boski plan, czego bezpośrednim następstwem był początek końca - Wielka Schizma. Wieczny Architekt ukazał mu swoje „sekretne dzieło”, błękitną planetę zamieszkałą przez oddające mu cześć istoty ulepione z prochu i gliny. Ludzi. Więźniów świata iluzji, karmionych złudzeniami w tej obłędnej matni, będącej jedynie namiastką istnienia. Wszystko to powstało w jednym, hedonistycznym celu - by przedłużać w nieskończoność pustą egzystencję swego stwórcy. Jeszcze długo po upadku i zawarciu przedwiecznego paktu Lucyfer pielęgnował w sercu nienawiść do tych boskich marionetek, ślepo pokładających nadzieje na lepsze jutro w ich boskim ojcu. Siał wśród nich zepsucie i zgorszenie, ku uciesze swoich brutalnych braci, starając się odciągnąć od Stwórcy jak największą ilość życiodajnych dusz. Dopatrywał się w ludziach własnego odbicia, siebie z dawnych lat - tak naiwnego i ufnego w słowo boże. Niekiedy nachodziła go abstrakcyjna myśl, że być może to ludzie powołali do istnienia Kreatora, wyłącznie mocą własnej wiary, w strachu przed śmiercią i samotnością. Równie często zastanawiał się jednak, jakby wyglądało jego życie, gdyby nie podniósł ręki na swojego pana, dlatego też odrzucał te napastliwe refleksje, wypierając je głęboko w zakamarki podświadomości.
Podobnie czynił teraz, przyglądając się bez cienia zainteresowania parze kopulujących nieopodal człekokształtnych małp. Ściekające po jego dłoniach na ziemię osocze stawało się coraz bardziej przezroczyste. Pogrążony w melancholii relikt przeszłości tonął w zapomnieniu. Odprowadzany ostatnimi promieniami chylącego się ku zachodowi słońca, czekał na…

Awatar użytkownika
Kruger
Zgred, tetryk i maruda
Posty: 3413
Rejestracja: pn, 29 wrz 2008 14:51
Płeć: Mężczyzna

Post autor: Kruger »

A więc i mnie będzie choć raz dane napisac te słowa...

A sio do forumokiety! A potem przywitać się we właściwym miejscu!
"Trzeba się pilnować, bo inaczej ani się człowiek obejrzy, a już zaczyna każdego żałować i w końcu nie ma komu w mordę dać." W. Wharton
POST SPONSOROWANY PRZEZ KŁULIKA

Awatar użytkownika
Cordeliane
Wynalazca KNS
Posty: 2630
Rejestracja: ndz, 16 sie 2009 19:23

Post autor: Cordeliane »

Bez przywitania łapanki nie będzie - na razie tylko napiszę, że zrzuciła mnie z krzesła
kruczoczarna fryzura, przygładzona brygantyną... co na to Kiwaczek? :)
Light travels faster than sound. That's why some people appear bright until they speak.

Awatar użytkownika
kiwaczek
szuwarowo-bagienny
Posty: 5629
Rejestracja: śr, 08 cze 2005 21:54

Post autor: kiwaczek »

Wezwany do odpowiedzi cóż mogę powiedzieć...

No chyba tylko tyle, że ja bym nie chciał mieć w ten sposób przygładzonej fryzury. ;)
I'm the Zgredai Master!
Join us young apprentice!
Jestem z pokolenia 4PiP i jestem z tego dumny!

Murai-san

Post autor: Murai-san »

Kruger pisze:A więc i mnie będzie choć raz dane napisac te słowa...

A sio do forumokiety! A potem przywitać się we właściwym miejscu!
Zdaje się, ze strzeliłem jakieś "fą-pą". Na forumokiecie znalazłem jedynie niedziałający link do Łowiska i utknąłem w martwym punkcie.. jeżeli o to się rozchodzi.

Co do brygantyny, to zapewniam, że nie chodzi tu o rodzaj pancerza ;)

Awatar użytkownika
Cordeliane
Wynalazca KNS
Posty: 2630
Rejestracja: ndz, 16 sie 2009 19:23

Post autor: Cordeliane »

Murai-san pisze:Na forumokiecie znalazłem jedynie niedziałający link do Łowiska i utknąłem w martwym punkcie.. jeżeli o to się rozchodzi.
Rzeczywiście, wątek był się rozrósł i został ciachnięty, a link w FAQ pozostał. Nowe Łowisko jest tutaj, zapraszamy.
Co do brygantyny, to zapewniam, że nie chodzi tu o rodzaj pancerza ;)
W takim razie chodzi Ci o to, o czym ja myślałam, czyli dwumasztowy żaglowiec? Bo innych znaczeń ten wyraz już nie ma...
Light travels faster than sound. That's why some people appear bright until they speak.

Murai-san

Post autor: Murai-san »

Chodzi o brylantynę w żelu, taki kosmetyk. Nie ograniczałbym się na Twoim miejscu do Wikipedii, bo na dłuższą metę można sobie obciachu narobić ^^.

A za link serdecznie dziękuję.

EDIT: Fuj, oczywiście chodziło mi o brylantynę, mój błąd ^^'''

Awatar użytkownika
Cordeliane
Wynalazca KNS
Posty: 2630
Rejestracja: ndz, 16 sie 2009 19:23

Post autor: Cordeliane »

Murai-san pisze:Chodzi o brylantynę w żelu, taki kosmetyk. Nie ograniczałbym się na Twoim miejscu do Wikipedii, bo na dłuższą metę można sobie obciachu narobić ^^.
Jeśli ktoś tutaj robi sobie obciach, to na pewno nie ja. Nie wiem, skąd Twój wniosek że korzystałam w tym wypadku z Wikipedii - w takich sytuacjach, o ile mam jakiekolwiek wątpliwości (chociaż w tym przypadku akurat nie miałam), korzystam ze Słownika Języka Polskiego PWN, co i Tobie gorąco polecam.
Prawdopodobnie masz na myśli brylantynę, co sam szybko pewnie byś stwierdził, gdybyś poświęcił chwilę na sprawdzenie. Kiepsko to wróży Twojemu otwarciu na krytykę...
Light travels faster than sound. That's why some people appear bright until they speak.

Murai-san

Post autor: Murai-san »

Cordeliane pisze:
Murai-san pisze:Chodzi o brylantynę w żelu, taki kosmetyk. Nie ograniczałbym się na Twoim miejscu do Wikipedii, bo na dłuższą metę można sobie obciachu narobić ^^.
Jeśli ktoś tutaj robi sobie obciach, to na pewno nie ja. Nie wiem, skąd Twój wniosek że korzystałam w tym wypadku z Wikipedii - w takich sytuacjach, o ile mam jakiekolwiek wątpliwości (chociaż w tym przypadku akurat nie miałam), korzystam ze Słownika Języka Polskiego PWN, co i Tobie gorąco polecam.
Prawdopodobnie masz na myśli brylantynę, co sam szybko pewnie byś stwierdził, gdybyś poświęcił chwilę na sprawdzenie. Kiepsko to wróży Twojemu otwarciu na krytykę...
Patrz wyżej.
Słowników Ci u nas dostatek. A błądzić rzeczą ludzką.

Awatar użytkownika
Cordeliane
Wynalazca KNS
Posty: 2630
Rejestracja: ndz, 16 sie 2009 19:23

Post autor: Cordeliane »

OK - w momencie, kiedy zaczęłam Ci odpowiadać, jeszcze nie było tego edita. Cieszę się, że się wyjaśniło.
Błądzić rzeczą ludzką, ale pisać złośliwości pod adresem kogoś, kto zwraca uwagę, nie sprawdziwszy czy aby jednak nie ma racji, inną rzeczą ;)
Light travels faster than sound. That's why some people appear bright until they speak.

Murai-san

Post autor: Murai-san »

Wybacz, olśniło mnie dopiero w trakcie wędrówki po słownik do drugiego pokoju (aż sobie plaskacza w czoło przylałem). Co najśmieszniejsze pisałem o wspomnianym kosmetyku raz z błędem, raz bez błędu, nie wiedząc nawet do czego pijecie ;)

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

Po pierwsze: ale o co chodzi?
Po drugie: wkur...zyłeś mnie, Autorze. Przebijałam się przez tę narrację, długą, meandrującą leniwie między niekoniecznie potrzebnymi szczegółami, ciągnącą się jak spaghetti, flaki z olejem i pociąg osobowy na trasie Wrocław-Warszawa Wsch. Nie było to łatwe, tak się przebijać, nie. I na myśl, że zapewne będę musiała to zrobić jeszcze raz, skręca mi flaki, Autorze.
Ale nie to jest istotne, wszak wrażenia odbiorcy są jego i tylko jego, a o gusta nie warto się spierać.
Niemniej, istotne wydaje mi się pytanie, dlaczego po tak powolnej, męczącej narracji w zakończeniu otrzymuję jedynie irytująco ucięte zdanie? Nagle, Autorze, zapragnąłeś dynamiki w przekazie? Może należało o niej pomyśleć wcześniej, bo na końcu, gdy już wprowadziłeś mnie w stupor, takie cięcie wzbudza li tylko irytację u mnie. I podejrzenie, że nie wiedziałeś, jak ten tekst zakończyć.
Tym sposobem wracamy do pytania pierwszego: ale o czym to właściwie jest?
So many wankers - so little time...

Murai-san

Post autor: Murai-san »

Wcale nie dziwię się Twojej frustracji, droga Małgorzato. Tę garstkę "wybranych", którzy wcześniej mieli styczność z moim opowiadaniem, można najprościej podzielić na tych, którym za...jedwabiście się ono podoba, oraz na tych, którzy tekstu nie rozumieją (ku mojemu głębokiemu ubolewaniu wśród tych ostatnich znajduje się również moja dziewczyna).
Co do uciętego zakończenia, wystarczy że wyjrzysz za okno lub zaczniesz pobieżnie przeglądać dowolny (byle nie był zbyt radykalny) podręcznik do historii, a bez trudu znajdziesz odpowiedź na swoje pytanie.

Awatar użytkownika
Młodzik
Yilanè
Posty: 3687
Rejestracja: wt, 10 cze 2008 14:48
Płeć: Mężczyzna

Post autor: Młodzik »

Bo to jest tak: ci którym twój tekst się podobał nie mają o literaturze, czy pisaniu tekstów zielonego pojęcia, ci którym się nie podobał, mógł się po prostu nie podobać lub mieli większe pojęcie o literaturze. W każdym razie, jeśli chcesz się nauczyć pisać - słuchaj Małgorzaty ;).

Edit był.

Murai-san

Post autor: Murai-san »

Aha. A czy doczekam się jakiejś sensownej argumentacji z Twojej strony?

ODPOWIEDZ