Spróbuję przejść krok po kroku tekst - znaczy, plan z uwagami różnymi, żeby było prościej. O języku na końcu, bo już sporo powiedziano.
1. Bohatera-narratora budzi łomot upadającego w głębi budynku regału. Pomijając, że ten łomot nie wiadomo czemu jest tak głośny (aluminium jest dość lekkie, zatem zakładam, że coś było na regale, co zrobiło raban) i nie wiadomo, dlaczego akurat (skoro niósł się echem ten odgłos), wiadomo od razu, że to regał. Może spadło coś innego, bohater wszak nie widział tego, bo:
a. spał,
b. przebywał w innej części budynku.
Wszechwiedza narratora bezpośredniego to błąd konstrukcji.
2. Przeskok narracyjny - nagle bohater stoi pod drzwiami do toalet, choć przed chwilą wpatrywał się w kafelki na podłodze, gdzie leżał. Tak, któryś z Komentujących miał rację, twierdząc, że z połączenia wynika, jakoby narrator sypiał na stojąco => złe przejście, słówko "nadal" źle steruje odbiorem. Narrator nie wie, co robi tam, gdzie jest - miał odjazd. Pierwsza sugestia odnośnie miejsca akcji: szpital, prawdopodobnie psychiatryczny.
3. Cień za plecami bohatera (okrutnie brzydki zabieg zaimkowania dla rozbudzenia grozy => chybiony, rzecz jasna, jak wszystkie podobne cosie/ktosie). Bohater zastanawia się, czy to zaproszenie do zabawy, np. berka parapetowego. Nie wiadomo, co to berek parapetowy, a domyślać mi się nie chciało. Oczywistość dla narratora - ale w odbiorze wata słowna, nie ma desygnatu => skrót myślowy Autora.
4. Bohater biegnie korytarzem.
Biegnąc mijałem sale chorych, gdzie wydawało mi się, że na łóżkach zamiast mniej lub bardziej ciekawych i schorowanych ludzi, leżały na pokrwawionych prześcieradłach stosy mięsa – karczki, łopatki, schaby, szynki i inne produkty pracowitego rzeźnika.
Czy narrator ma świadomość, że to co widzi, jest złudzeniem? Z tego, co mówi, wynika, że tak. A zatem nie ma urojeń... A zatem coś się nie zgadza w kreacji postaci, jak mi się zdaje.
Nieważne. Bohater wpada do piwnicy - mniej lub bardziej przypadkowo. W piwnicy jest ciemno. Tu problem frazeologiczny, jak myślę:
wzrok rozpoczął syzyfowe starania o przywyknięcie do grobowych ciemności.
Sprawdziłam w słowniku, co znaczy "syzyfowy trud, syzyfowa praca", etc. - taka, która się nie kończy i nie przynosi rezultatów, ciągła, długa, cykliczna, zawsze bezowocna harówka. Tymczasem proces akomodacji wzroku nie jest ciągły bynajmniej, jak wynikałoby z porównania. Wzrok się przystosowuje i dopóki warunki nie ulegną zmianie, pozostaje "przystosowany". To, że było ciemno i narrator nic nie widzi, nie oznacza, że wzrok się przystosowywał ciągle i bezskutecznie. W zdaniu tkwi fałsz, ponieważ, jak wynika z dalszego opisu - jest ciemno. Oko się przystosowało zatem raz (źrenice rozszerzyły maksymalnie) i już. Koniec. Gdzie tu "syzyfowość"?
Narrator słyszy szmer, boi się ciemności, próbuje wyjść, ale nie udaje mu się znaleźć klamki, więc rzuca się naprzód. Znowu
mu się wydaje, że widzi jatkę. Słyszy chichot (który jest gestem - nie, tego nie skomentuję).
rozległ się chrzęst przesuwanych drzwi, najprawdopodobniej od windy. Ta z kolei po sekundzie ruszyła, nie pozostawiając wątpliwości co do przyczyny chrzęstu
Skąd narrator wie, że to winda? Przecież nic nie widzi, a słyszy tylko chrzęst (domniemanych drzwi windy). A jeżeli widzi windę, to musi być oświetlona, a zatem - powinien zobaczyć więcej. Tu coś się nie zgadza w opisie. Zwłaszcza, że potem padnie jeszcze:
Jak tylko zatrzymał się na moim poziomie szarpnąłem gwałtownie wdzierając się do środka. Winda była pusta.
Gdyby była ciemna, narrator nie wiedziałby, czy jest pusta, czy nie. Ale skoro jest pusta => narrator widzi, czyli jest światło, a to znaczy również, że oświetlone zostaje najbliższe otoczenie.
Tymczasem opis idzie tak, jakby światło zatrzymało się na progu windy i dalej nic, kontrast, całkowite ciemności.
Przebrzmiałe dźwięki określały kierunek.
Tu potrzebne jest tłumaczenie, bo nic, ale to nic, nie rozumiem.
Zimny plastik niedużej strzykawki przywrócił mój obłąkany umysł do rzeczywistości.
Znaczy, narrator wyraźnie odróżnia omamy i real. Tak tylko zaznaczę, bo narrator nie pierwszy raz też zaznacza, odgraniczając urojenia i rzeczywistość.
W ramach tego rozróżnienia nie da się m.in. obronić dziwnego postrzegania światła w windzie. :P
5. Bohater znajduje strzykawkę (pustą), wydostaje się z piwnicy windą, napotyka sanitariuszy i zostaje odeskortowany do dyrektorki szpitala.
Na uwagę zasługuje szczegół - strzykawka (pusta), której nikt w szpitalu psychiatrycznym nie usiłuje odebrać narratorowi-pacjentowi.
6. Bohater ucieka (ze strzykawką) z gabinetu dyrektorki. Gonią go sanitariusze. Ścigany i pogoń wpada do piwnicy. Tu pojawia się problem z ciągłością zdarzeń:
a. drzwi się zamykają za narratorem
Doświadczyłem uniesienia spowodowanego widokiem zatrzaskujących się drzwi i znikającego za nimi światła
b. narrator wstaje (bo, jak się domyślam, upadł, gdy drzwi się zatrzasnęły za nim i zapadła ciemność - mrok wynika z wcześniej cytowanego zdania). Pominę kwestię liczenia do dziesięciu - narrator nie jest pewien, więc to nieistotne.
c. drzwi się otwierają, wpada pielęgniarz:
drzwi odcinające mnie od pogoni wypluły jej przedstawiciela.
Jak dotąd kolejność zdarzeń nie budzi wątpliwości. I wówczas pada stwierdzenie:
Miałem przewagę nad ogłuszonym tym manewrem upierdliwym biegaczem i uznałem, że warto te kilka chwil poświęcić na przygotowanie do walki. Nie zamierzałem się poddać.
I tu zgłupiałam zupełnie. Pielęgniarz wpadł do pomieszczenia - drzwi go wypluły, czyli otworzyły się do wewnątrz, zatem jedyną osobą, którą mogło ogłuszyć nagłe otwarcie i uderzenie skrzydłem (drzwiowym, rzecz jasna), jest narrator - narrator, któremu właśnie udało się wstać.
A jednak to pielęgniarz padł - jak, dlaczego? Co się właściwie stało?
7. Bohater, jak się okazuje, nadal trzyma strzykawkę. Nie zgubił jej ani nie zniszczył podczas wygibasów na schodach. Co więcej, strzykawka jest pełna. Dlaczego, nie wiadomo. Ale to dziwi narratora - warto na to zwrócić uwagę.
8. Bohater wstrzykuje sobie płyn, który jest w strzykawce. I doznaje objawienia. Rozumie wszystko, kontroluje swoją rzeczywistość i ma misję. Na czym misja polega - nie wiadomo, ale narrator ćwiartuje pacjentów, a personel szpitala ucieka przed nim.
Koniec.
Jak widać po planie - pod koniec ciągłość fabularna poszła w cholerę. Znikąd pojawia się płyn w strzykawce. Magicznie strzykawki nikt nie próbuje odebrać pacjentowi, co więcej - równie magicznie półnagi pacjent biega z tą strzykawką po całym szpitalu (jako i wcześniej, na co zwracano uwagę też) i jej nie upuszcza, nie niszczy, nic. Objawienie i końcówka nijak nie wynikają z wcześniejszych epizodów, zawieszone są w próżni fabularnej, wymuszone wyłącznie chciejstwem Autora.
I nie, nie da się tego usprawiedliwić narratorem-bohaterem-wariatem. Opowieść winna być spójna. Niezależnie, czy w ramach mojej logiki, czy w ramach "logiki" narratora-bohatera-wariata.
Co więcej, w przypadku właśnie narratora-wariata (upraszczam, żeby nie ciągnąć wyjaśnień, bo o narratorze jeszcze będzie), który ujawnia tylko skrawki tego, co odbiorca może uznać za rzeczywistość, opowieść powinna być spójna na obu planach - umownie nazwijmy je logicznymi: tym, który wywnioskuje odbiorca i dla samego narratora.
Tymczasem logika (ta zwykła, moja między innymi) wysiada już przy opisach zdarzeń - np. pogoni i "wysportowania" narratora, światła w piwnicy (windy), wytrzymałości strzykawki, zachowań personelu szpitala psychiatrycznego.
To są zwyczajne sprzeczności, których nie usprawiedliwia postrzeganie przez pryzmat postaci-narratora-wariata.
Na dodatek - narrator-wariat, też się dziwi, kiedy nagle wyskakuje znikąd pełna strzykawka. A podobno to wariat - nie dziwiły go widoki jatki, grywał w berka parapetowego (cokolwiek to znaczy, bo dla mnie akurat nic nie znaczy).
A najważniejsze: co z tego, że narrator się nabiegał po szpitalu, przypadkiem znalazł strzykawkę, która magicznie się napełniła płynem objawienia prawdy absolutnej, przez co bohater ruszył szlachtować pacjentów? Co przez tę opowieść mam zrozumieć, przyjąć do wiadomości? Że istnieją magiczne strzykawki w szpitalach psychiatrycznych? Że prawda absolutna prowadzi do mordowania pacjentów szpitala (ale nie personelu)?
Co właściwie chciałeś mi opowiedzieć, Autorze?
I - zasadniczo - dlaczego musiałeś to opowiedzieć takim, a nie innym narratorem?
No właśnie. Co wiemy o narratorze? Że jest pacjentem szpitala psychiatrycznego (w uproszczeniu: wariat). Że ma zjazdy - zasypia w różnych przypadkowych miejscach, ale nie jest szkodliwy dla otoczenia. Że dostaje tabletki.
Ale bez problemu odróżnia przywidzenia od rzeczywistości. Choć czasami nie - jak w przypadku rozmowy z rozebraną częściowo dyrektorką.
Czy narrator jest zatem wariatem? Z powyższego nie wynika - ponieważ zwyczajnie Autor nie wykreował go konsekwentnie (jeżeli narrator jest wariatem, to np. ma zwidy i traktuje je jak rzeczywistość), zatem nie jest ani wiarygodna ta postać, ani przekonująca.
To dlatego mówiłam o bełkocie Autora, nie narratora. Ponieważ niespójny jest świat, który przedstawiony został w tekście, i niespójny jest narrator-bohater-który podobno ma być wariatem. Autor chciał, ale chciejstwo nie wystarczy do kreacji utworu.
To tekst - a niespójności sprawiają, że jest niezrozumiały dla odbiorcy. A nie powinien być. Po przeczytaniu powinnam znać metodę szaleństwa narratora, rozumieć jego logikę (która bynajmniej nie musi być styczna z moją), mieć klucz do interpretacji zdarzeń, o których przeczytałam.
Po lekturze odbiorca musi wiedzieć, co się stało w opowieści - konfrontując własne rozumienie tekstu i wiedzę o rzeczywistości z wizją w tym przypadku przekazywaną przez narratora, który miał być (choć niekoniecznie jest) wariatem.
Poczytałam o objawach schizofrenii - jakoś mi nie pasuje. Co zabawne, najbardziej nie pasuje język. Jednym z objawów jest alogia wszak...
I jak się ma motto do tekstu? Bo - choć rozumiem doskonale - nie mam pojęcia, jak powiązać jedno z drugim.
Osobną sprawę stanowi język prezentowanego tekstu. Jeżeli celem było jak najbardziej utrudnić odbiór, to udało się. Problem w tym, że podważenie funkcji rudymentarnej języka winno czemuś służyć. Niestety, nie mam bladego pojęcia, dlaczego muszę się przebijać przez zdania typu:
Przebrzmiałe dźwięki określały kierunek.
Poczucie zbliżającego się kopnięcia w jaja też się na to złożyło.
Tu potrzebne jest tłumaczenie, bo nic, ale to nic, nie rozumiem.
W odruchu radości z rozpoznania bezpiecznego już położenia, dałem sygnał otoczeniu o ponownej gotowości do dalszych interakcji, bardzo realistycznie naśladując odgłos pierdzenia osobnika po obfitej lewatywie.
To zdanie było już cytowane. Stanowi chyba jedno z najbardziej kulawych w tym tekście. Spiętrzenie dopełnień: odruch radości z rozpoznania (cokolwiek to znaczy), sygnał otoczeniu o gotowości do interakcji... Święty Panie Piśmiennictwa! Naprawdę nie można było tego powiedzieć trochę prościej i bardziej zrozumiale?
wzrok rozpoczął syzyfowe starania o przywyknięcie do grobowych ciemności. Toż to była piwnica, ciemna i zimna. Ale przede wszystkim ciemna.
Bez przesady... Może czytelnik tępy, ale nie aż tak, naprawdę. Ile razy trzeba mi powtórzyć, jak debilowi, że jest ciemno? I żeby nie dość, dalej cały czas mi to, Autorze też powtarzasz. Za często. Za gęsto. Nudzisz.
Znowu spiętrzenie dopełnień utrudniające zrozumienie. O "syzyfowości" już wspominałam.
Strach wpełznął mi na plecy, łapiąc w wilgotnym i zimnym uścisku
Imiesłów czynny nie wydaje mi się użyty prawidłowo. Dopełnienie w podkreślonym zdaniu na pewno prawidłowe nie jest.
To chyba żakiet ją odziewa - domyślam się wpatrzony w jej nagie od pasa w dół ciało. Jeśli żakietem nazwać marynareczkę dopasowaną w talii oraz nagie krągłe pośladki i ładnie umięśnione uda golizną.
Tu problem semantyczny. Czy pośladki i marynareczkę można nazwać żakietem? I co z tymi udami umięśnionymi golizną? Chyba zawiodło wyczucie składni, Autorze.
I tak dalej. Jest tego więcej, ale - przyznaję - nie chce mi się szukać. Problem w tym, że zdania są przekombinowane. Stosujesz takie niepolskie odwrócenie - dając za podmiot te pojęcia, które zwykle lądują w pozycji dopełnień. Piętrzysz dopełnienia.
Piętrzysz też określenia, często przesadnie - przesterowanie w niepotrzebne szczegóły. I to chyba nie tylko na poziomie zdania, ale i epizodu (jak choćby wzmianka o tabletkach przy łóżku, jako daniu głównym, choć narrator później raczej nie będzie miał okazji spożyć owego dania).
Do tego kombinujesz również z personifikacją części organizmu (mózgu głównie), co utrudnia zrozumienie, o co chodzi narratorowi. Bo skoro narratorowi mózg narratora spieszy na ratunek (cytat niedokładny, z pamięci), to chyba jest coś nie tak w obrazowaniu. Podobne nieco zabiegi pojawiają się w lengłydżu, ale skoro nie znasz dobrze tego języka, powiedziałabym, że przejąłeś z paskudnie napisanych/przetłumaczonych tekstów (wolę nie pytać o źródła, nie chcę wiedzieć).
Źle używasz imiesłowów czynnych. Jest jedno zdanie na pewno, które stanowi przykład klasyczny - pamiętam, że jest, ale nie mogłam znaleźć, a uważnie czytać po raz czwarty tego tekstu nie będę. Uwierz na słowo, Autorze, albo sam poszukaj. Dwa imiesłowy, jeden chyba "potrafiący". Bardzo, ale to bardzo zły imiesłów jest...
Nietrafne porównania - była już chyba o tym mowa we wcześniejszych komentarzach.
I, rzecz jasna, ortografy. Błędy ortograficzne wskazywały od początku, że język polski, Autorze, masz nieopanowany. Powyższy zgrubny wykaz tylko potwierdza, że nie opanowałeś języka w stopniu wystarczającym dla stworzenia utworu.
Chyba nie wyczerpałam tematu zarzutów, co samo w sobie też jest zarzutem do tekstu...
A co do "ordynarnego szpanu" - funkcja emotywna, Autorze. Wyraziłam swoje zdanie na temat zjawiska. I nie widzę tu sprzeczności: uważam, że stosowanie szpanu jest ordynarne, prymitywne, infantylne i dlatego budzi we mnie wstręt.
edit: Uzupełnienie, o którym wcześniej zapomniałam.