Krzyżacki młyn

Moderator: RedAktorzy

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Orgi_m
Sepulka
Posty: 10
Rejestracja: śr, 25 sty 2012 14:26

Krzyżacki młyn

Post autor: Orgi_m »

Witam serdecznie

to moje pierwsze opowiadanie poddawane publicznej sekcji (tudzież wiwisekcji), zatem zamieszczam je z dusza na ramieniu, ale cóż, od czegoś trzeba zacząć.

Krzyżacki młyn

Uciekałem, aż do miejsca gdzie tunel przechodził w piwnicę i schowałem się za załomem. Czarna stała obok, z ostatnią pochodnią w dłoni. Jej wykrzywiona maską przerażenia twarz, wyrażała to, co kłębiło się w mojej głowie. Z tego pomieszczenia nie było już ucieczki.
Tunelem nadciągało Nienazwane…
Zacisnąłem dłoń na rękojeści miecza lustrując piwnicę, do której nas zagnano. Światła starczało, bym widział całe pomieszczenie. Dostrzegłem porozrzucane ludzkie szczątki oraz okrwawione krzyżackie płaszcze.
Tak zatem odbywał się trening.
Rozległ się metaliczny zgrzyt. Zrozumiałem, że krata nie powstrzyma na długo Nienazwanego. Byliśmy w śmiertelnej pułapce, mogliśmy jedynie czekać na niechybny koniec.
Pomyśleć, że to wszystko zaczęło się tak pięknie, jak epos rycerski…

* * *

Zwę się Brunon z Biskupic. Jestem giermkiem Mikołaja z Elzanowa, do którego trafiłem z rozkazu komtura toruńskiego. Miałem wtedy zaledwie cztery lata, a zdarzyło się to w dniu pogrzebu mych rodziców. Komtur uznał, że syn pruskich buntowników, otrzymawszy wychowanie od kapitana krzyżackich najemników, w sojusznika Zakonu się przemieni.
Właśnie zdradziłem istotny fakt, który miał wpływ na moje życie. Otóż wychowawca mój, znany był wcześniej jako kapitan roty zaciężnej Mikołaj Cheirurg. Za sprawą wiedzy w zakazanej nauce - anatomii. Wiedzcie, iż pasowany na rycerza, Mikołaj, pozostał do końca swego żywota najemnikiem.
Dlatego też nauczał mnie ciosów niehonorowych, choć nad wyraz skutecznych. Jako przekorny młodzieniec, z głową nabitą ideałami, starałem się oczywiście przeciwstawić temu jawnemu pogwałceniu wszystkiego co rycerskie.
Zatem, za dnia on uczył mnie, jak pchnąć mizerykordią w wizurę hełmu, jak rozplanować zasadzkę. Po nocach zaś marzyłem o bohaterskich, frontalnych szarżach i honorowych pojedynkach. Zaczytując się w Chretienie de Troyes z jego Lancelotem.
Mikołaj z Elzanowa nie doczekał się własnych potomków, nie mogę jednak powiedzieć, iż traktował mnie jak syna. Myślę, że nie chciał dopuścić do tego, bym przedwcześnie zginął. Dlatego, aż do owej nieszczęsnej przygody, nie zaznałem prawdziwego boju.
W obwarowanym drewnianą palisadą kasztelu, żyło nam się dostatnio. Działo się tak za sprawą lekcji fechtunku, których mój Pan udzielał zgłaszającym się doń rycerzom.
Muszę przyznać, iż bywali tam Panowie herbowi znani w całej europie, płacąc złotem za naukę ciosów zdecydowanie nie rycerskich.
Wsłuchiwałem się w ich opowieści, o turniejach, pięknych damach, szlachetnych królach i honorowych bitwach. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Hanusz z Kitonowa, srogi pruski rycerz, o czarnych sumiastych wąsach, który ojca mego znał i wspominał. Znak jaszczurki nosił jako jeden z Towarzystwa Jaszczurowego założyciel. Przyciszonym głosem opowiadał o wolnych od krzyżackich rycerzy Prusach i o tym że za tą sprawę ojciec mój walczył i poległ.
W korytarzu, wyginana pod naporem Nienazwanego krata, zaskrzypiała uświadamiając mi, że za chwilę będzie po wszystkim. Gorączkowo rozglądałem się po piwnicy, starając znaleźć wyjście z tej rozpaczliwej sytuacji. Nie było tu wyjścia, bo być go nie mogło. Rozrzucone ludzkie szczątki, oraz krata, na którą napierało Nienazwane, jasno dawały mi do zrozumienia jakie jest przeznaczenie tej piwnicy. To tutaj je trenowano. To tutaj zostawiano mu na pożarcie ludzi w białych, krzyżackich płaszczach.
Czarna ścisnęła moją dłoń uruchamiając lawinę innych wspomnień.
W Elzanowie był niewielki klasztor, a w nim sierociniec. Sęk w tym, że znajdujące się tam dzieci nie były sierotami w pełnym znaczeniu tego słowa. Do Elzanowa trafiały toruńskie bękarty, dzieci prawych mieszczan, lecz z nieprawego łoża. Czarna była mniszką w tym klasztorze, choć była też jego jedną z pierwszych wychowanek. Łatwo domyśleć się, czemu tak dobrze znałem jej historię.
Czarna była najpiękniejszą dziewczyną na świecie.
Szczupła, czarnowłosa i czarnooka przykuwała uwagę przede wszystkim niebywale ciemną cerą. Młodzieńcze uczucie, jakie do niej żywiłem, było piękne i szczere. Czyste i niewinne, miało wszak jedną, acz fundamentalną wadę. Było uczuciem nieodwzajemnionym.
W głębi ducha wierzyłem, że los nas już w gwiazdach jako wspólny zapisano. Śniłem na jawie tysiące historii, rycerskimi opowieściami podszytych.
Pewnie gdyby nie te młodzieńcze marzenia, nie stałbym teraz z dłonią Czarnej w mej dłoni oczekując, aż Nienazwane sforsuje kratę. Pomyślałem przelotnie o tym co pognało mnie do tego miejsca, przecież kilka godzin wcześniej piłem lekkie stołowe piwo i planowałem leniwy wieczór.
* * *
Piatek wieczór, kilka godzin wcześniej.

- Jeszcze raz! – krzyknąłem do podnoszącego się z ziemi Ruperta.
Rupert z Arnswalde odetchnął głęboko, potem na jego twarzy pojawił się przyjacielski uśmiech. Stanął z mieczem w pozycji z dachu i ruszył do zwarcia w koronie. Stanęliśmy twarzą przy twarzy i on błyskawicznie przełożył lewą dłoń nad moim ramieniem złapał się za prawy łokieć blokując jednocześnie prawym przedramieniem mój nadgarstek i natarł. Tym razem dźwignia była założona prawidłowo i to ja upadłem na plecy.
- Dobrze! – krzyknąłem śmiejąc się, gdy podał mi prawicę, pomagając podnieść się z ziemi. Podeszliśmy do dzbana nalewając sobie łagodne stołowe piwo. Doskonale gasiło pragnienie, jakie wezbrało we mnie, gdy pod nieobecność Mikołaja z Elzanowa prowadziłem trening z Rupertem. Czułem się niejako gospodarzem, a mój równolatek, jasnowłosy i jasnooki Rupert, już pasowany, był miłym kompanem. Dobraliśmy się chyba na zasadzie przyciągających się przeciwieństw. On był szczupły, ja natomiast solidnie zbudowany, acz niższy od niego, włosy miałem czarne jak skrzydła kruka i intensywnie niebieskie oczy. Jego twarz delikatna jak u białki, moja niby ciosana niewprawnym dłutem z twardego kamienia. Mimo to po dwóch niedzielach treningu miałem wrażenie, że znam go od zawsze. Nie dane nam jednak było cieszyć się odpoczynkiem.
Na dziedziniec, wbiegł może siedmioletni chłopiec. Skołtunione włosy, porwana koszulina oraz ogromny siniak, zaczynający się od rozciętej górnej wargi i wylewając na policzek, aż pod napuchnięte oko. Wszystko to podkreślały wagę wieści, z jakimi przybywał niecodzienny posłaniec.
- Mikołaju! Mikołaju z Elzanowa! – krzyczał piskliwym głosem stojąc pośrodku dziedzińca. W trzech skokach dobiegłem do malca i kucnąłem przy nim.
- Mikołaja nie ma, co się stało? – zapytałem. Był to jeden z bękartów, jakimi opiekowały się mniszki w pobliskim klasztorze.
- Porwali je! Porwali czarnym powozem! Marzannę i Czarną– Spojrzałem w oczy malca, czując jak cała krew odpływa mi z twarzy.
- Kto porwał? – spytałem już przyciszonym głosem.
- Zbrojni, zakuci w stal konni rycerze i ich pomocnicy. – Malec patrzył się już przytomnym wzrokiem. – Uderzyli mnie, ale widziałem jak prowadzili je do czarnego powozu.
- Rycerze, jakie mieli herby? – Spytałem, tu w okolicach Torunia mogli to być Polacy, wojna wisiała wszak na włosku. Mogli być to zakonni rycerze, lub ich rozliczni sojusznicy sprowadzani przez Ulryka. Szumnie nazywani gośćmi zakonu, kwiatem rycerstwa Europy. W istocie byli bandą pozbawionych majątków awanturników i zbirów wszelkiej maści. Mogli to też być pruscy rycerze, z którejś z pobliskich, solidnie obwarowanych siedzib.
- Mieli złe herby – odparł malec, a na jego buzi pojawił się grymas przerażenia. Nie wnikałem w to co mały miał na myśli, bardziej interesowała mnie reakcja Ruperta, który, co mi wyznał, podkochiwał się w Marzannie.
- Gdzie to było? – spytałem. Krew zaczęła już szybciej krążyć w żyłach, czułem się jak przed trudną walką.
- Szliśmy do Kościoła świętych Katarzyny i Małgorzaty, dopadli nas na trakcie, potem pojechali w las. – Rupert pokiwał głową, myślę, że w tej chwili obaj nagle staliśmy się sir Gawinem, Parsifalem i Lancelotem. Nie potrzebowaliśmy nic mówić, jasnym było, że ruszamy na ratunek.
- Siodłaj konie – rzuciłem do chłopca stajennego, i kilka chwil później obaj w pełnych zbrojach siedzieliśmy już na rumakach. Dodam, iż oprócz miecza i tarczy zabrałem kuszę ze strzemieniem, wygodną w naciąganiu.
Mój towarzysz zaprotestował na widok tak niehonorowej broni, ale ustąpił, przed argumentami, że napadający na bezbronne białogłowy nie zasługują na nic lepszego. Ruszyliśmy śmiało, w kierunku wskazanym przez chłopca, jakbyśmy jechali na turniej.
Głupcy!
Rychło dotarliśmy do miejsca, w którym zryta kopytami trawa naznaczona była kroplami krwi, doskonały nastrój prysł. Zeskoczyłem z konia, podczas gdy Rupert pozostał w siodle, nerwowo mnąc w dłoni uzdę. Rozegrała się tu gwałtowna scena, której nie potrafiłem odczytać ze śladów. Jednak mimo to szukałem, starając się ustalić kolejność wydarzeń. Moją nagrodą była podkowa, świeżo zgubiona przez jednego z konnych. Myśląc o tym, że wybity na niej znak kowala pomoże określić właściciela, zatknąłem ją za pasek.
- Po co ci ta podkowa – zapytał Rupert, który nie posiadał, wpojonych mi umiejętności perspektywicznego myślenia.
- Na szczęście – odparłem, bezczelnie się uśmiechając.
Ruszyliśmy po śladach, które żłobiły koła powozu, wiodąc nas wprost do przesieki w lesie. Trop był widoczny, a gęste zarośla porastające wąski trakt, którym się poruszaliśmy wykluczały możliwość, zgubienia powozu. Po prostu nie mógł on zjechać z drogi. Długo tak jechaliśmy i zrobiło się naprawdę ciemno.
Nagle las skończył się i w tą księżycową noc wyjechaliśmy na łąki i pastwiska, ślad całkiem się urwał. Przed nami łagodnie toczyła swoje wody Drwęca, szeroka, po zeszłotygodniowych ulewach. W jej zakolu, otoczony drewnianą palisadą, pysznił się podmurowany młyn. Tuż przy młynie, w rzekę wdzierał się solidny drewniany pomost.
- I co teraz Brunonie? – spytał Rupert, patrząc zabudowania.
- Jeśli nie zgubiliśmy tropu, najpewniej porywacze dotarli tutaj wprost na czekający na nich statek.
- Gdzie zatem popłynęli? - Patrzył się na mnie wyczekująco.
- Nie wiem gdzie popłynęli - powiedziałem. – Ale wiem, kto wie.
Podjechaliśmy, nie kryjąc się, wprost pod solidną, okutą żelazem drewnianą bramę.
- Otwierać! – krzyknąłem, stojąc pod nią, długo nikt nie reagował, choć wiedziałem, że jestem obserwowany.
- Kto zacz? – Głos był nieprzyjemny i przypominał zgrzyt toczących się, młyńskich kamieni.
- Przyjaciel – odparłem wciąż siedząc w siodle, koń Ruperta nerwowo wstrząsał łbem, a jego właściciel starał się uspokoić zwierze poklepując je po karku.
- Nie mam przyjaciół, odejdźcie! – zawołano zza palisady.
- Tym bardziej nie możesz sobie pozwolić na to, by nie wpuścić gości zakonu, z glejtem od toruńskiego komtura – odkrzyknąłem, Rupert spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem. Nie zdążył jednak nic powiedzieć. W bramie otworzyło się niewielkie okienko i spojrzały przezeń złe, rybie oczy, rosłego mężczyzny.
- Pokażcie glejt – powiedział, na to czekałem, pochyliłem się w siodle i przystawiłem narychtowaną kusze do czoła strażnika.
- Tu masz mój glejt kmiocie!
- Mam na palisadzie dziesięciu ludzi - wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- A nas jest dwóch, więc nie przyjechaliśmy tu, by rabować, ale nadwyrężasz moją cierpliwość pasowanych nocą za palisadę nie puszczając. Otwieraj bramę albo szykuj swoje koneksje i podlicz przysługi wyrządzone ludziom dobrej woli. Bo jak się komtur dowie, żeś nas nocą do młyna nie puścił, nogi z rzyci powyrywa. – Rybiooki ociągając się otworzył bramę, rozładowałem kuszę i wjechaliśmy do środka. Gdy wyciągnąłem bełt spod dociskającej go do leża blaszki zza wrót wyłonił się zbrojny, teraz to we mnie celowano.
Oprócz mierzącego we mnie kusznika i Rybiookiego wewnątrz było jeszcze dwóch zbrojnych, okłamał mnie z tą dziesiątką. Wszyscy patrzyli na nas spode łba.
- Gość w dom, Bóg w dom. - Rybiooki odsłonił nieliczne pożółkłe zęby w żałosnej parodii uśmiechu. – Posterunek przy młynach gościny panom pasowanym nie odmawia.
- Do izby zapraszamy – powiedział ten z kuszą, kierując ją w ziemię. – Dla panów pasowanych skromny poczęstunek się znajdzie, dach nad głową i kąt do spania.
Zaskoczyliśmy z rumaków i razem z knechtami udaliśmy się do kamiennego młyna. Wewnątrz przywitał nas nieustanny hałas mielących żaren oraz, co zaskakujące, bardzo przyjemny zapach pieczystego. Na wielkim ustawionym w pomieszczeniu stole leżał ledwo napoczęty, pieczony prosiak. Rybiooki, będący najwyraźniej dowódcą zapraszającym gestem wskazał na stół i rzekł.
- Czym chata bogata, jednak pierwej, zwyczajem gospodarzy prosimy, by gości żelazo o tamtą ścianę oparli. – Wskazał na niewielkiego, drewnianego kozła, o którego kuszę oparł właśnie jeden z jego podkomendnych. Wzruszyłem ramionami i umieściłem tam również swoją broń.
- Młyn pracuje? – zagadałem siadając za stołem. - Co mielecie?
- Prochy, panie pasowany, którego imię uleciało mojej żołnierskiej pamięci – Rybiooki, wciąż wpatrując się we mnie, odkroił ostrym, rzeźnickim nożem spory kawał prosięcia i podał mi go na drewnianym talerzu. Podobnie obsłużył Ruperta, dbając jednak, by nóż nie znalazł się w zasięgu naszych dłoni.
- Brunon z Elzanowa i mój towarzysz Rupert z Arnswalde w Nowej Marchi – odparłem, zaciskając zęby, na soczystym i doskonale doprawionym prosięciu.
- Dziesiętnik Jaryło, w służbie Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie – rzekł Rybiooki.
- Zatem dziesiętniku, szukamy oddziału podążającego z czarnym powozem. Wiemy, iż dziś wieczorem z tej przystani odbili. – Złowiłem szybkie spojrzenie, jakie Rybiooki rzucił do jednego z podkomendnych na dźwięk tych słów.
- Żaden statek dziś z przystani nie odbijał – powiedział Rybiooki powoli i dobitnie.
Nagle, kupa szmat leżąca w kącie pomieszczenia poruszyła się, wydobył się spod niej złowieszczy skrzek. Przybrawszy ludzką postać, zbieranina ta okazał się być kobietą, o wyglądzie Baby Jagi. Na jej widok Rybiooki jakby zamarł, i choć reszta zbrojnych z młyńskiej stanicy zabrała się za jedzenie, wyczułem, że atmosfera gęstnieje.
- Nie czułam cię, nie widziałam cię, nie było cię w przepowiedni – powiedziała i nagle jej głos się zmienił jakby pod wpływem nagłego szaleństwa. - Rycery oj rycery, smiełe, niestraszne, czmychajta oj czmychajta nim nieprzebudzone przebudzonym stanie, nienasycone nasyconym stanie. – Baba podeszła, padła na kolana i sięgnęła po moją dłoń – A jakewam bieżać niespieszno, patrzajta uważnie, blisko to czego po nurtach odległych szukać miarkowaliście.
- Idź spać babo, gości nie niepokój – Powiedział Rybiooki i odgonił ją gestem. Ja natomiast obejrzałem to co wcisnęła mi w dłoń, pukiel czarnych włosów.
- Co ona mówi? – spytał nachylając się do mnie Rupert.
- Że czas spierdalać. – powiedziałem do niego półgłosem.
- Kogo dokładnie ścigacie? – spytał Rybiooki
- Nie powiedzieliśmy, że ścigamy – rzekł Rupert, a Rybiooki rzucił spojrzenie na jednego z siedzących przy stole zbrojnych. Ten ostatni obtarł rękawem znoszonej przeszywanicy twarz, wstał i leniwym krokiem ruszył w kierunku kozła z bronią.
Baba zakryła uszy i zaczęła krzyczeć przeraźliwym świdrującym głosem. Rupert zerwał się na równe nogi. Siedzący naprzeciw mnie Rybiooki wyrwał miecz, który musiał mieć schowany pod stołem. Ciął krótko wprost na moją głowę.
Sparowałem.
Spytacie czym? Odpowiem, wyrwaną zza pasa podkową. Rybiooki nie zdążył się zdziwić. Chwyciłem jego uzbrojoną prawicę i pociągnąłem ku sobie. Wyłożył się jak długi na stole. Zdzieliłem go w odsłonięta potylice podkową i wyrwałem miecz z dłoni trupa.
Rupert uderzył stołkiem jednego z podwładnych Rybiookiego. Trafił tak silnie, że roztrzaskał czaszkę.
Rzuciłem się za tym, który znajdował się najbliżej kozła z bronią. Dopadłem go gdy miał już żelazo w dłoni. Uderzył z pozycji pług sztychem na moją twarz, ale zostawił ciężar ciała na nodze zakrocznej. Odepchnąłem jego oręż silną częścią klingi. Mój miecz owinął się jak wąż dookoła jego broni i ciąłem krótko w skroń. Rozległo się ciche chrupnięcie i knecht padł martwy. Obróciłem się w kierunku Ruperta, ten stał uśmiechnięty trzymając w dłoni rzeźnicki nóż wyrwany z prosiaka. Ostatni ze zbrojnych leżał twarzą w dół. Drewniana podłoga dookoła niego szybko pokrywała się krwią.
- I co teraz – spytał Rupert, patrząc na wybitą załogę młyna.
- Mówiłem, że na szczęcie – odparłem na to podnosząc zakrwawioną podkowę i ponownie zatykając ja za pasek. - Spytamy baby, gdzie podziali się pozostali zbrojni, którzy porwali dziewczyny.- Coś mi mówiło, że powinienem się spieszyć
- Jeśli szczęściem nazywasz zabicie czterech krzyżackich półbraci, to owszem – powiedział Rupert
- To nie byli krzyżacy - odparłem patrząc się na drewnianą ławę, na której obok trupa rybiookiego wciąż leżało wypieczone prosie.
- Dlaczego tak uważasz?
- Bo krzyżacy to zakonnicy, a dziś mamy piątek. – odparłem chowając do pochwy swój miecz.
- Zeszli do podziemi, pokaże wam – powiedziała baba, normalnym głosem, niczym nie przypominającym bełkotu szaleńca, którym mówiła przedtem.
Z juków zabraliśmy pochodnie, a na głowy założyliśmy zdjęte do jedzenia hełmy. Ruszyliśmy za babą, zostawiając ciała knechtów tak, jak leżały. Zeszliśmy po drewnianych schodach do piwnicy, w której trzymano zapasy dla załogi młyna. Jednak to nie był koniec naszej podróży. Baba nacisnęła na jedną ze ścian i ta odchyliła się, ukazując nam szerokie przejście. Szliśmy teraz wilgotnym murowanym korytarzem, ozdobionym malowidłami przedstawiającymi, starych pruskich bogów.
- To pogańska świątynia? – spytałem prowadzącej nas kobiety
- Nie, poganie jedynie usiłowali swoją magią zabezpieczyć to, co od tysięcy lat kryje się w tych korytarzach – odrzekła prowadząc nas dalej i dalej. Poczułem nagle ogarniającą mnie trwogę. Im dalej szliśmy, tym bardziej blakły pogańskie malunki, spod których wydzierać zaczęły inne znaki, symbole i postacie. Bluźniercze formy i przeklęte kształty chorej imaginacji ich twórców przywodziły na myśl dawno zapomniane zło. Pochodnie zaczęły skwierczeć i przygasać, my jednak szliśmy, dalej i dalej.
Kobieta nagle zatrzymała się i zwróciła w naszą stronę.
- Dalej iść mi nie wolno i tak nazbyt mocno skupiłam wzrok prawiecznych na mej osobie. Pamiętajcie, co was tu przywiodło.
- Chcesz nas tu zostawić- spytałem.
- Masz dar chłopcze, wymykasz się prawidłom świata, niewidzą cię astrologowie, możesz zmieniać to co zapisano w księgach. Ono też cię nie dostrzeże. Masz więc szansę. – jej oczy znów zasnuwała mgiełka szaleństwa.
- Na co szanse? No mówże starucho – podszedłem do niej, chciałem nią potrząsnąć, jednak zmroziły mnie jej oczy, oczy młodej dziewczyny…
- Porwano mnie trzy tygodnie temu, pozbawiono młodości, dla żartu pozostawiono przy życiu. Ja nie dam rady się do nich zakraść, wyczują mnie, ale wy… wy macie szanse. Pamiętajcie, że oni żywią się strachem…- powiedziała i uśmiechnęła się pokazując równe białe zęby. Następnie odwróciła się i odeszła. Zostaliśmy z Rupertem sami.
Korytarz prowadził dalej w dół, szedłem pierwszy trzymając pochodnie wysoko nad głową i starając się nie patrzeć na przeklęte malowidła na ścianach. Jednak co rusz przyciągały one moje spojrzenie. ukazując potworne, nieludzkie istoty z przeklętych otchłani głęboko pod piekłem Lucyfera. Za mną szedł rycerz z Nowej Marchii szepcząc łacińskie modlitwy. Nagle wydało mi się, że słyszę jakieś monotonne głosy przed sobą podałem Rupertowi pochodnię i wtedy dostrzegłem światło, w tym przeklętym tunelu. Ruszyłem do przodu nakazując towarzyszowi, by pozostał na miejscu. Kilkanaście kroków dalej widziałem już, iż kończący się korytarz przechodzi w wielka salę. Monotonne, acz świdrujący do samego dna czaszki, słowa rozdzierały ciszę, niczym lament przeklętych dusz. Rozróżniłem jeden głos przemawiający w dziwnym, złym i przeklętym języku, i chór powtarzających monotonnie: „ftagn, ftagn, ftagn”.
Dostrzegłem niewielką odnogę korytarza, prowadzącą w bok i do góry, po stromych schodach. Wbiegłem tam i znalazłem się na galerii otaczającej tę wielką salę.
Stały tam trzy dziesiątki Prusów, nie tylko mężów ale i niewiast, w strojach mieszczańskich, lub rycerskich pancerzach. Wielu z nich znałem, jednych osobiście, innych ze słyszenia. Stali wpatrzeni wprost w dwa ogromne posągi przedstawiające przeklęte i złe istoty o nieludzkich wypaczonych kształtach. Między posągami stał Hanusz z Kitonowa, a u stóp posągów na dziwacznych, metalowych, oplecionych drutami łożach dostrzegłem dziewczyny, Iskrę i Czarną. Hanusz z Kitnowa stał nad Iskrą ze śmiesznym sztylecikiem o niewielkim ostrzu. Odziany był w dziwaczny zielony płaszcz, na dłoniach miał białe rękawiczki. Z galerii, dostrzegłem jeszcze jedno wyjście z tej przeklętej sali, szeroki korytarz usytuowany między tymi koszmarnymi posągami.
Hanusz z Kitnowa pochylił się przykładając ów śmieszny sztylecik do szyi dziewczyny.
Rozległ się krzyk i do pomieszczenia niczym szalony wpadł Rupert. Ciął mieczem najbliższego z mężczyzn, i przeskakując nad trupem trafił następnego w trzewia. Kolejny zdołał wyciągnąć miecz z pochwy. Rupert zmylił go zwodem, którego nauczyłem go dwa dni temu i kolejny z pruskich panów osunął się na podłogę brocząc krwią z rozciętej tętnicy udowej.
Byłem tuż nad Czarną, mogłem skoczyć mu na pomoc, powinienem skoczyć mu na pomoc…
Dlaczego, Mikołaju z Elzanowa, nie powiedziałeś mi nigdy co czynić w takiej sytuacji – pomyślałem. Tysiące razy powtarzałem ci Brunonie, co należy robić w takich sytuacjach – odezwał się w mojej głowie głos nauczyciela. Uciekać.
Początkowe zaskoczenie minęło i na Ruperta rzuciła się kilku mężczyzn. Dostrzegłem jeszcze jak podbił miecz w koronie i wykręcił nadgarstek przeciwnika dokładnie tak jak na treningu. Zdołał jeszcze przebić sztychem leżącego, gdy go dopadli. Nie miał szans, było ich zbyt wielu, pochwycili go, a Hanusz zawołał.
- Nie do wiary… Przybyłeś tu do domu Dagona by ją ratować. - Śmiejąc się jednym ruchem nadgarstka przeciął tętnicę na szyi dziewczyny
- Ftagn, Ftagn, Ftagn… - zaczęli powtarzać zgromadzeni, krew wypływająca z szyi dziewczyny zaczęła metalową rynienką płynąć w kierunku jednego z posągów.
Naciągnąłem kusze, umieściłem bełt w leżu i zeskoczyłem. Lądując przysiadłem nieomal w kucki. Hałas z jakim uderzyłem skacząc w pełnej zbroi, sprawił, że wszyscy spojrzeli się w moim kierunku.
- Jest ich więcej! – zakrzyknął przywódca, wskazując na mnie palcem. Mierząc do niego z kuszy potrząsnąłem ramieniem czarnej. Jakbym wyswobodził ją z mocy złego czaru, ocknęła się i stanęła za mną. Zasłoniłem Czarną ciałem i stanąłem naprzeciw przeszło dwudziestce uzbrojonych szaleńców.
- Poddajcie się! – krzyknąłem w jego kierunku. Zaniósł się szalonym śmiechem.
- Brunon z Biskupic, powinienem był się domyślić, że śladem czarnowłosej ruszysz. We wspaniałe miejsce twój afekt cię zawiódł, młody przyjacielu. – Krew wciąż płynęła metalową rynienką w kierunku posągu.
- Jest tu ze mną cały oddział! – krzyknąłem w jego kierunku.
- Żaden w świecie oddział nie może stawić czoła bogom! Przyłącz się do nas Brunonie, tutaj widzisz szlachetnych pruskich rycerzy, którzy wreszcie oręż posiedli odpowiedni, by krzyżaków stąd wygonić. Zgładzimy ich sojusznikami tak potężnymi, że na zawsze pamięć o nich zaginie. Trenujemy ich, by atakowali krzyżaków. – Gdy mówił pruscy panowie odcięli mi drogę ucieczki do korytarza wiodącego do młyna.
- Oszalałeś – powiedziałem wciąż mierząc doń z kuszy.
Nagle, wydarzyło się coś z mych najstraszniejszych koszmarów. Posąg za martwą Iskrą poruszył się. Przebudzony ofiarą z krwi dziewczyny demon spoza miejsc i czasów otworzył ogromne ślepię. Jego przeklęta twarz otoczona ogromnymi mackami spojrzała w moja stronę. Brunatne, oślizłe i nieporadne cielsko wyprostowało się na wysokość dwóch mężów. Zebrani padli na twarz powtarzając „Ftagn, ftagn, ftagn”.
Teraz albo nigdy. Wyrwałem pochodnię z uchwytu i szarpiąc za sobą Czarną skoczyłem w czerń korytarza. Oczywiście nie był to ten korytarz, którym tu przybyłem. Biegłem za sobą słysząc najpierw przeraźliwy krzyk Ruperta, a potem stokroć odeń gorszy odgłos łamanych kości i mlaskania.
- Brać ją żywcem! – zawołał za nami Hanusz. Wciąż biegnąc usłyszałem pogoń wbiegającą do korytarza. Za moimi placami tańczyło kilkanaście odległych pochodni
I wtedy dotarłem do zamykającej korytarz kraty, czy też właściwie bramy, z mocarnych stalowych prętów. Na szczęście była otwarta, przeszliśmy na jej drugą stronę, zamakając ją za sobą. Wyrwałem zza paska podkowę, objąłem nią pręty kraty i z całej siły ścisnąłem, a następnie skręciłem ramiona podkowy niczym drut. Strach dodał mi siły.
- Trzymaj pochodnię i uciekaj! – krzyknąłem do Czarnej.
Odsunąłem się od kraty na dwa kroki i wycelowałem z kuszy na prawo od najbliższego jasnego punktu. Świst, krzyk i pochodnia opadająca na ziemię. Nie zdjąłem palców z dźwigni spustowej wiec orzech ustawił się w pozycji do naciągania, kusza w dół, szarpnięcie cięciwą w górę i płynne nałożenie bełtu.
Jak na strzelnicy, gdzie pod okiem mistrza Mikołaja ćwiczyłem szybkie strzelanie.
Kolejny świst i kolejny ognik padający na ziemię. Orzech klinujący się w pozycji do naciągania, skłon, szarpnięcie nałożenie bełtu, strzał. Precyzyjny i pewny. Kolejna pochodnia lądująca na ziemi. Ścigający byli już na tyle blisko, że mogłem dostrzec ich twarze. Wykrzywione nienawiścią twarze mężów i kobiet. Wyłowiłem z tłumu Hanusza, świst, krzyk i pochodnia przywódcy szaleńców upadająca na ziemię.
I wtedy dostrzegłem coś jeszcze, Nienazwany stwór z najgorszych koszmarów również podążał korytarzem.
Pierwszy z Pruskich rycerzy dopadł do kraty i naparł na nią usiłując ją otworzyć. Jednak skręcona, niczym kawałek drutu, podkowa trzymała mocno. Ciąłem mieczem w jego dłonie, rozległ się krzyk i z kikuta polała się krew. Kolejni starali się sięgnąć mnie mieczem wkładając ramiona pomiędzy kraty. Szaleńcy, nie mogli w ten sposób skutecznie walczyć. Dwa zamachy i dwie odrąbane kończyny. Odskoczyli od kraty, ale wtedy skłon, nałożenie bełtu i strzał.
Jeden z nich zdał sobie sprawę, że są w śmiertelnej pułapce. Opanował go strach, a jak twierdziła nasza przewodniczka, Nienazwany żywił się strachem. Zaczął uciekać wprost w kierunku Nienazwanego kroczącego korytarzem. Z niedowierzaniem zobaczyłem jak potwór chwyta go swymi mackami i odrywając głowę, wyciska z niego krew, jak ze świeżego owocu.
Skłon, cięciwa, strzał i kolejny trup.
Wtedy ogarnęła ich panika, rzucili się do nieskoordynowanej ucieczki, jedni w kierunku kraty, inni w kierunku Nienazwanego.
Rąbałem ich ręce, usiłujące rozgiąć blokującą drogę ucieczki podkowę, strzelałem gdy odskakiwali od kraty. Nienazwany miażdżył ich ciała, wysysał krew.
W końcu między mną, a Nim nie było już nikogo. Potwór ruszył w kierunku kraty.
Skłon, orzech w pozycji do ładowania, bałt w łoże, strzał. Widziałem jak pocisk wbił się w ciało nienazwanego aż po same lotki. Jednak On natarł na kratę, nic sobie z tego nie robiąc. Nie miałem już bełtów czekałem, aż przeciśnie swoje macki przez kratę. Tak też się stało. Ciąłem wkładając w ten cios cały gniew, strach i nadzieję.
Zupełnie jakbym usiłował przeciąć silny dębowy konar. Miecz zagłębił się najwyżej na dwa palce, a gdy go wyrywałem z rany trysneła świecąca w ciemności jucha Nienazwanego. I właśnie wtedy zbrakło mi odwagi, jak szalony rzuciłem się do ucieczki. Mój miecz, pokryty tą złowieszczą posoką, świecił niczym pochodnia, Przed sobą dostrzegłem inne światło i poczułem przypływ nadziei. Nienazwane natarło na kratę.
Gdzieś przede mną była komnata rozświetlana migającym światłem. Przebiegłem kilka kroków i schowałem się za załomem korytarza. Czarna stała obok, z ostatnią pochodnią w dłoni…
Tak to jest właśnie ta chwila, w której jak to zwykle przed śmiercią, przeszłe wydarzenia śmignęły mi przed oczyma.

* * *

- Wydał ich na pewną śmierć – powiedziałem patrząc na mapę i na ustawione na niej niewielkie drewniane figurki. Mikołaj z Elzanowa pokiwał głową i powiedział.
- Poświecił ich, by wygrać bitwę, dzięki temu manewrowi najpewniej poniósł mniejsze straty, niż gdyby starał się pokonać przeciwnika w sposób, który ty nazywasz honorowym. Taki był Aleksander i dlatego właśnie zyskał przydomek Wielki. Jednak nie dlatego opowiadam ci o przebiegu tej bitwy.
- A dlaczego? – spytałem patrząc na mapę.
- Dlatego, że dla możnych tego świata zawsze pozostaniesz jedynie drewnianą figurką na mapie. Nie zmienisz tego, musisz się nauczyć z tym żyć i wykorzystywać to. Musisz tak kierować swoim losem, byś to ty wybierał, kogo należy poświęcić.
- To nierycerskie… - powiedziałem słabym głosem.
- Bo prawdziwa wojna nie jest rycerska. Prawdziwa wojna nie rodzi bohaterów, a ich zabija. Gdy ważą się losy narodów jednostki nie mają znaczenia. Poświęca się je, jak baranki wiedzione bogom na ofiarną rzeź. Gdy bez wahania poświęca się całe wsie i miasta by wciągnąć wroga w pułapkę. Gdy pali się plony by nie dostały się w ręce wroga, kiedy matki zabijają własne dzieci, by oszczędzić im stokroć gorszego losu z rąk wrogów. Gdy litość, sumienie, honor i gniew zastępuje chłodne wyrachowanie. Wtedy można rzec. Oto jest prawdziwa wojna!
* * *
Nagle, patrząc w oczy Czarnej, zrozumiałem, co musze zrobić, by mieć cień szansy na przeżycie. Schowałem miecz do pochwy. Potem wrzuciłem pochodnie w płytką, wypełniona brudną cieczą kałużę. Zasyczało i otoczyły nas ciemności. Całkowita czerń, w której nie sposób dostrzec nic. Dziewczyna cicho jęknęła z przerażenia. Odgłosy mlaskania w korytarzu ucichły i teraz słychać było, jak Nienazwane rozrywa pręty blokującej przejście kraty.
Wiedziałem, co muszę zrobić, by przetrwać, pociągnąłem za sobą Czarną na środek komnaty, naprzeciw wejścia. Nienazwane nadchodziło, zasłaniało sobą cały korytarz, nie dostrzegłbym go, gdyby nie klika kropli świecącej krwi jakie znaczyły jego ciało. Teraz pozostawało wyczekać, aż znajdzie się w pomieszczeniu, i wtedy ścisnąć mocniej dłoń Czarnej i pociągnąć… rzucić ją wprost na tego groteskowego potwora.
A gdy będzie ją pożerał, dobiec do ściany i wzdłuż niej dotrzeć do wylotu korytarza, potem uciekać, uciekać.
Tak właśnie powinienem był zrobić, zamiast tego wyszeptałem do jej ucha.
- Podejdź do ściany, jak się wszystko zacznie, biegnij dotykając jej ręką do wyjścia. – Puściłem jej dłoń i stanąłem naprzeciw Nienazwanego. Trzymając jedną dłonią rękojeść drugą pochwę uniosłem dłonie wysoko i czekałem.
Nienazwane powoli poruszało się w otaczającej nas ciemności. Kilka jasnych kropli krwi dawało mi niejako pojęcie o tym, gdzie się znajduje, a szurające po ziemi macki mogły oznaczać, że również ono jest ślepe.
Najpierw było muśnięcie w okolicy łydki, potem jakby kontrolne trącenie i nagle dookoła mojego pasa owinęła się potworna macka Nienazwanego. Poderwała mnie z ziemi niczym piórko i pociągnęła ku sobie wykręcając jednocześnie do góry nogami. Pancerz uginał się pod naporem nieludzkiej siły przeklętej bestii spoza miejsc i czasów. I wtedy , gdy wiedziałem, iż znajduję się przy samej paszczy potwora wyrwałem miecz z pochwy. W świetle krwi, którą był zbryzgany dostrzegłem tuż przed sobą bluźniercze, wielkie oczy. Pchnąłem z całej siły.
Stwór wykręcił się gwałtownie i rycząc boleśnie cisnął mną o ścianę. Z przebitego oka trysnęły fontanny świecącej krwi. Miecz utkwił głęboko. Dosięgłem przeklętego mózgu bestii i choć sam ledwo żywy po uderzeniu o ścianę mogłem obserwować jej agonię. Stwór syczał, dyszał. Co chwila któraś z jego macek spadała z łoskotem na ziemię, roztrzaskując się przy tym, niczym gliniany posąg.
W końcu dokonało się. Pomiędzy pokruszonymi resztkami przeklętej istoty sterczał mój miecz wciąż wbity w potworne, skamieniałe oko. Powinienem był teraz podejść i niczym Król Artur Excalibur, wyrwać miecz ze skamieniałej bestii. Zamiast tego zgiąłem się w pasie i zwymiotowałem szlochając. Niezmierzone pokłady strachu i wstydu za to co chciałem uczynić znalazły takie ujście. Gotów byłem pogrążyć się w szaleństwie byleby tylko zapomnieć o okropnościach, których stałem się świadkiem. Uratowała mnie Czarna, a raczej poczucie odpowiedzialności za jej życie.
Ująłem jej dłoń i omijając gruzowisko, w jakie przeistoczył się Nienazwany ruszyliśmy korytarzem. Zasłoniłem jej oczy, gdy mijaliśmy zmasakrowane ciała prusów. Myliłem się sądząc, iż Nienazwanego zatrzymała krata, on pożywiał się ciałami swych wyznawców. Wszystkie co do jednego wyciśnięte z krwi. Podniosłem jeden z leżących na ziemi mieczy, oraz wygiętą podkowę. Nie miałem pewności, czy wszyscy szaleńcy rzucili się za nami w pościg, nie mogłem więc wykluczyć, że przyjdzie mi stoczyć jeszcze jeden bój. Dopiero w głównej sali bluźnierczej świątyni uzmysłowiłem sobie, że już naprawdę po wszystkim.
Wtedy wzrok mój padł na drugi z posągów, stojący niewzruszenie na swym postumencie. Dwie dziewczyny na ofiarę… Świat nie będzie spokojny, dopóki zniszczonym nie zostanie również drugi z posągów.
- Chodźmy Czarna, mam jeszcze coś do zrobienia – powiedziałem, myśląc o młynie mielącym prochy. Zaniosę tu kilka baryłek, wysadzę całą tą świątynie z jej przeklętym bóstwem. Ruszyliśmy szybkim krokiem w kierunku wyjścia z tego przeklętego miejsca. Jednak nie dane mi było zrealizować mój plan Gdy stanąłem przed zamaskowanym wejściem z piwnicy do tego korytarza ściana sama przesunęła się. Za ścianą ujrzeliśmy Fryderyka von Wenden, komtura toruńskiego w otoczeniu rycerzy.
Zaskoczenie było obustronne, jednak byłem wyczerpany i nim sięgnąłem po miecz w moja stronę wymierzono pół tuzina ostrzy i wymierzono narychtowane kusze.
- Rzuć żelazo! – powiedział cicho, nieomal szeptem komtur toruński, odpiąłem sprzączkę pasa i pochwa wraz z mieczem spadła na ziemię.
- Brunon! – krzyknął nagle jeden z stojących za komturem rycerzy i przepychając się między zbrojnymi dotarł naprzeciw mnie. Był to nie kto inny, a Mikołaj z Elanowa, mój wychowawca.
- Żyjesz Synu! – Krzyczał, a na jego surowej zwykle twarzy ujrzałem po raz pierwszy w swym życiu łzy radości. Po raz pierwszy też nazwał mnie synem.
- Co tam się wydarzyło? – Spytał Komtur, opowiedziałem im wszystko gdy wyszliśmy z piwnicy i zasiedliśmy przy stole w sali jadalnej. Tym samym stole, przy którym nie tak dawno temu gościł nas rybiooki. Ciała już uprzątnięto, podobnie jak niedojedzonego przez nas prosiaka. Opowiedziałem co wydarzyło się w podziemiach młyna, nie szczędząc opisu Nienazwanego i szalonej walki przy kracie. Gdy skończyłem do pomieszczenia wszedł jeden z rycerzy krzyżackich i swoim raportem potwierdził moje słowa.
- W ostatnim miesiącu porwano czternaście młodych kobiet, zawsze porywano po dwie, - odezwał się cicho komtur.
- Mój przyjaciel z dawnych lat, - powiedział Mikołaj z Elanowa wskazując na Fryderyka von Wenden. – Poprosił mnie o pomoc w poszukiwaniu porywaczy. Wszystkie ślady prowadziły w tę okolicę, jednak wciąż nie mogliśmy odnaleźć kryjówki tych zwyrodnialców, aż do dziś, kiedy ta niewiasta przywołała ogniem naszą szkutę gdy przepływała Drwęcą. – Wskazał na naszą kobietę, która wskazała mi i Rupertowi drogę do podziemi.
- Nie ulega jednak wątpliwości, że gdyby nie ty i twój przyjaciel dziś również przepłynęlibyśmy koło tego posterunku, nawet nie podejrzewając, co się tu dzieje, - głos komtura był cichy i melodyjny, jednak wyczuwało się w nim ogromną ulgę.
- Wydajesz się smutny, Brunonie – Mikołaj z Elzanowa, człowiek, który zastąpił mi ojca powiedział to patrząc się w moje oczy.
Nie wiedziałem jak mu odpowiedzieć o tym, co siedziało w mojej głowie, o dziwo wyręczył mnie krzyżak.
- Tam w tej piwnicy śmierć znalazło kilkudziesięciu pruskich rycerzy, mieszczan i dam. Poległ tam dziś kwiat towarzystwa jaszczurczego, a twój syn przecież do towarzystwa należy.
Gdy to mówił poczułem nagle, że komtur toruński wie o mnie więcej niż bym chciał.
- Widzisz synu, nie zawsze cel uświęca środki, wyobrażasz sobie świat, w którym morduje się młode kobiety, by przyzywać bestie pożerające ludzi. – Głos Mikołaja z Elanowa był inny niż zwykle, mógłbym przysiąc, iż kiedyś już miał styczność z koszmarem, który poznałem w piwnicy krzyżackiego młyna.
- Musza być jakieś granice, jakieś konwencje, jakieś zasady, których łamać nie wolno. Jeśli ich nie będzie, to zaślepieni chęcią wygrywania wojen ludzie, sprowadzą na nas gorsze jeszcze i potężniejsze koszmary. – Teraz komtur mówił już tak cicho, że nawet krzątający się dookoła półbracia zaczęli chodzić na palcach, by nie zagłuszać jego słów.
- Dlatego też, mimo iż swoją służbę dla zakonu skończyłem dawno temu, zdecydowałem się pomóc odszukać tych szaleńców, nieważne bowiem jakie kierowały nimi przesłanki czy idee. To co robili było złe, i należało zrobić wszystko, by ich powstrzymać. – Powiedziawszy to Mikołaj wstał i gestem przywołał mnie do siebie.
- Poczekajcie jeszcze chwilę – powiedział Krzyżak drapiąc się po spiczastej brodzie. – Przysłużyłeś się nie tylko Zakonowi, ale i całej chrześcijańskiej europie. Wiem, żeś jeszcze niepasowanym, zatem w najbliższą niedzielę w Katedrze Świętych Janów w Toruniu osobiście uczynię ci ten zaszczyt.
Wyruszyliśmy wraz z Czarną i Mikołajem z Elzanowa do naszego kasztelu. Świtało już nieomal gdy tam dotarliśmy. Martwiło mnie, że gdy już opuszczaliśmy młyn, minęliśmy się z kilkoma mężczyznami z kilofami i dłutami, zawezwanymi przez komtura. Chciałem wierzyć, że dłutami tymi planowali zniszczyć posąg, a nie wydobyć go na powierzchnię.

* * *

Ja Brunon z Biskupic, świeżo pasowany Rycerz siedziałem w naszym, rodzinnym już, Elzanowie, na honorowym miejscu patrząc na przygotowania do uczty, wystawionej przez Mikołaja, na cześć mego pasowania.
- Jestem z ciebie dumny, synu- powiedział Mikołaj z Elzanowa patrząc na sługę toczącego beczkę piwa. – A teraz czas na to, co w każdej wyprawie najważniejsze
- Na co Ojcze? – spytałem, patrząc ukradkiem na Czarną, siadającą w skromnym stroju mniszki, za suto zastawionym stołem
- Na omówienie błędów, które popełniłeś – odparł surowym tonem Mikołaj.

Awatar użytkownika
neularger
Strategos
Posty: 5230
Rejestracja: śr, 17 cze 2009 21:27
Płeć: Mężczyzna

Post autor: neularger »

Nie przeczytałem do końca.
Ale przeczytam, nie bój nic, Autorze.
Na razię widzę problemy z językiem polskim. Jeżeli po raz kolejny teoria Małgorzaty się sprawdzi - nie ma co liczyć na utwór.
Niemniej szansa jeszcze ciągle niezerowa... :)
You can do anything you like... but you must never be rude. Rude is being weak.
Ty, Margoto, niszczysz piękne i oryginalne kreacje stylistyczne, koncepcje cudne językowe.
Jesteś językową demolką.
- by Ebola ;)

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

Sprawdźmy teorię.
Uciekałem[, aż] do miejsca[,] gdzie tunel przechodził w piwnicę[,] i schowałem się za załomem.
Pozwoliłam sobie pomieszać z przecinkami - żeby od razu było wiadomo, czym sobie zasłużyłam na sygnaturę.
Podkreślone - do wyrzucenia, pogrubione - braki interpunkcyjne.
Czarna stała obok, z ostatnią pochodnią w dłoni.
Każdy przecinek jest pauzą, ale nie każda pauza to przecinek.
Tu przecinek zbędny.
Jej wykrzywiona (ciach!) twarz
Tu od razu należy zadać pytanie: czyja twarz? Dłoni? Pochodni (tej ostatniej)?
Czarnej? Ach, na Czarną bym nie wpadła... :P
wykrzywiona maską przerażenia twarz, wyrażała to, co kłębiło się w mojej głowie.
A tu spiętrzenie, które cokolwiek utrudnia wyczytanie sensu. Twarz wykrzywiona maską (chcę zdjęcia poglądowe albo filmy) wyraża to, co narratorowi się kłębi w głowie.
Znaczy, myśli wyraża ta twarz maską. A powinna przerażenie, tylko frazeologicznie się chyba obsunęło.
No, przegiąłeś z poezją, Autorze...

Reszta, jak się przesiądę na domowy komputer, gdzie nie będę miała podkreślonego każdego słowa. Czerwone podkreślenia mnie denerwują...
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Orgi_m
Sepulka
Posty: 10
Rejestracja: śr, 25 sty 2012 14:26

Post autor: Orgi_m »

No mam nadzieję, ze tych "czerwonych podkreśleń" będzie jakaś ograniczona ilość.
Dziękuję wszystkim, którzy do tej pory przeczytali (lub choć zaczęli czytać) i czekam na dalsze opinie.

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

W pracy przeglądarka podkreśla mi każde słowo napisane po polsku - ponieważ obowiązującym tam językiem nie jest polszczyzna. Co zabawne, zajmuję się redagowaniem tekstów polskich. Wkrótce zapewne dostanę lingwistycznej schizofrenii.
Ale przynajmniej będę miała dla swojego stanu wytłumaczenie.
A jakie jest Twoje, Autorze?
Bo język tekstu jest delikatnie mówiąc schizoidalny. Cechuje go (tekst lub język, do wyboru): lękowe reakcje na frazeologię, częściowe odrzucenie interpunkcji, niekonsekwencja stylistyczna, miejscami słowotok, brak silnych związków, izolacja epizodyczna.

Ale do dzieła, czyli ciąg dalszy łapanki. Neularger chyba ma trudności, by się zabrać do dalszej lektury. :P
To tutaj je trenowano. (CIACH!) Czarna ścisnęła moją dłoń uruchamiając lawinę innych wspomnień.
nie posiadał, wpojonych mi umiejętności perspektywicznego myślenia.

Wcześniej idą zdania z łacińskim szykiem - w polszczyźnie współczesnej słabo produktywnym, dlatego kojarzącym się archaicznie => orzeczenie na końcu. A tu zabrzmiało mi współcześnie jak ze szkolenia menedżerów. To się zdecyduj, Autorze: archaizujesz język, czy nie?
Nie umiem powiedzieć, ponieważ brak konsekwencji w stylu. Zresztą, nie dostrzegłam nic "archaicznego" w tekście poza szykiem zdania i sporadycznym wtrąceniem starych słów (rzyć). IMAO, trochę za mało na archaizację. I trochę za dużo, by utrzymać płynność w stylu podstawowym.
Znaczy, schiza. I kicha.
Niejedna zresztą.
Doskonale gasiło pragnienie, jakie wezbrało we mnie
Ta-a... Nie chcesz wiedzieć, Autorze. Skojarzenia to przekleństwo. :P
Lęk przed frazeologią tu wystąpił.
- Po co ci ta podkowa – zapytał Rupert
A z tekstu nie wynika, że R. zapytał. Ciekawe, dlaczego...?
Ruszyliśmy po śladach, które żłobiły koła powozu, wiodąc nas wprost do przesieki w lesie.
Tu przykład waty słownej i nieprawidłowego użycia imiesłowu czynnego. Ruszyliśmy po śladach powozu, które zawiodły nas w przesiekę - to jedno z prawidłowych rozwiązań językowych, choć bynajmniej nie jedyne.
Pogrubiłam "powóz", ponieważ w zdaniu następnym - poza łopatologią obraźliwą wręcz dla inteligencji odbiorcy - pojawia się jeszcze powtórzenie właśnie tego wyrazu.
Trop był widoczny <co wynika ze zdania wcześniejszego, ponieważ tym tropem/śladem ruszył narrator i jego kompan>, a gęste zarośla porastające wąski trakt, którym się poruszaliśmy[,] <to również wynika z poprzedniego stwierdzenia, bo tym śladem ruszyli wzmiankowani bohaterowie - na dodatek przed moim komentarzem winien znaleźć się przecinek oddzielający zdanie podrzędne przydawkowe, chociaż jest to zdanie zupełnie niepotrzebne>wykluczały możliwość[,] <tu natomiast przecinek jest zbędny, bo oddziela dopełnienie od podmiotu> zgubienia powozu.
Zdanie jest bardzo długie, bardzo słabo informacyjne i niezbyt udane stylistycznie (niezręczność podkreślona).
Po prostu nie mógł on zjechać z drogi. Długo tak jechaliśmy i zrobiło się naprawdę ciemno.
Nagle las skończył się i w tą księżycową noc wyjechaliśmy na łąki i pastwiska
Ciąg dalszy nastąpił. Koszmarne powtórzenie (trzy razy!) i problem z deklinacją zaimka. W TĘ NOC, Autorze. Wola niedouczonych tępaków z żenująco słabą znajomością polskiego nie zmieniła jeszcze norm deklinacyjnych. Przynajmniej na razie.
Nagle las skończył się i w tą księżycową noc wyjechaliśmy na łąki i pastwiska, ślad całkiem się urwał.
Przy tym zdaniu się zatrzymam jeszcze raz, ponieważ nie tylko fleksja, lecz i składnia zawiodła tu okrutnie.
Skonstruowałeś, Autorze, oznajmienie złożone współrzędnie. OK. Po czym dokleiłeś jeszcze jedno oznajmienie, również współrzędne, choć po przecinku, czyli rozszerzające wcześniejsze dwa. Znaczy, masz zdanie typu A i B, C. Ale C (zdanie cząstkowe podkreślone) zawiera informację najbardziej istotną, umieszczenie go zatem na końcu, do tego w złożeniu współrzędnym, lecz poza koniunkcją, to mącipole (spychasz informację, sugerujesz, że jest mało istotna w takim uporządkowaniu). Mogłeś zrobić z C zdanie nadrzędne w złożeniu zależnym i tak uzyskać prawidłowy "szyk" informacji, lub rozdzielić je od koniunkcji kropką. Znaczy:
a. Kiedy las się skończył i wyjechaliśmy na pola, ślad się urwał.
b. Las się skończył i wyjechaliśmy na pola. Tu ślad się urwał.
Mniej więcej tak.
W bramie otworzyło się niewielkie okienko i spojrzały przezeń złe, rybie oczy, rosłego mężczyzny.

Rozumiem, że narrator relacjonuje z dystansu, przeżył to, co opowiada, więc ma pewną wszechwiedzę na temat zdarzeń. Ale to nie znaczy, że powinno się uprzedzać wypadki - opis przestaje być wiarygodny. Jak tutaj. Małe okienko, a narrator już wie, że mężczyzna zza tego okienka jest rosły. Ciekawe, po czym narrator wtedy (w trakcie zdarzenia, nie w trakcie opowiadania zdarzenia) poznał? Pewnikiem po oczach?
przysługi wyrządzone ludziom dobrej woli
A tu lęk przed frazeologią wystąpił znowu...
Gdy wyciągnąłem bełt spod dociskającej go do leża blaszki[,] zza wrót wyłonił się zbrojny, teraz to we mnie celowano.
I ponownie zaburzenia syntaktyczne wystąpiły. Znaczy, kwestia związków i przekazywanych informacji. Podzielmy zdanie na części tak, jak dzielą je przecinki (jeden, którego brakowało, dostawiłam). Mamy trzy zdania cząstkowe. Dwa pierwsze (A - Gdy wyciągnąłem bełt, B - wyłonił się zbrojny) są połączone prawidłowo - A to zdanie podrzędne okolicznikowe (czasu), B - zdanie nadrzędne. Razem tworzą zdanie podrzędnie złożone. Inwersja zdań cząstkowych często występuje, więc to nie problem. Problemem jest zdanie C (teraz to we mnie celowano). Treść wskazuje, że powinno to zdanie jakoś wynikać lub łączyć się z poprzednimi. A tu - oddzielone przecinkiem, jak nieważny dodatek, rozszerzenie poprzednich informacji, bez nacisku, więc mniej ważnych. Nie ma wyrazistej zależności. Problem związków wystąpił. Schizoidalna syntaksa.
Znaczy, można było, Autorze, zrobić tak:
a. Kiedy wyciągnąłem bełt, pojawił się zbrojny i teraz to ja stałem się celem.
b. Kiedy wyciągnąłem bełt, pojawił się zbrojny. Teraz to we mnie celowano.
Pomijam kwestie treści, bo zamiast łapanki robi się wykład, na dodatek strasznie długi i strasznie nudny. Jak każdy wykład dotyczący wiedzy z elementarza.
Neularger pewnie przemieli Ci więcej, ale już widać, że masz problem z językiem, Autorze. Poważny problem. Nie radzisz sobie ze składnią. Przypuszczam, że to dlatego pojawiły się błędy interpunkcyjne i dlatego styl jest tak kulawy (schizofreniczny nawet).

I to bynajmniej nie koniec. Na razie pokazałam Ci problemy na poziomie podstawowym - gramatyki języka polskiego. Masz też problemy na poziomie zaawansowanym (co było do przewidzenia, ponieważ masz problemy na poziomie podstawowym) - kompozycji i organizacji treści.

Ale kolejny wykład później. :)))
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Orgi_m
Sepulka
Posty: 10
Rejestracja: śr, 25 sty 2012 14:26

Post autor: Orgi_m »

czekam zatem na kolejny wykład

Awatar użytkownika
neularger
Strategos
Posty: 5230
Rejestracja: śr, 17 cze 2009 21:27
Płeć: Mężczyzna

Post autor: neularger »

Małgorzata pisze: Ale do dzieła, czyli ciąg dalszy łapanki. Neularger chyba ma trudności, by się zabrać do dalszej lektury. :P
No muszę to przeczytać jeszcze raz. Zresztą, jestem po lekturze PLUS-a i muszę najpierw wrócić do siebie... :))
You can do anything you like... but you must never be rude. Rude is being weak.
Ty, Margoto, niszczysz piękne i oryginalne kreacje stylistyczne, koncepcje cudne językowe.
Jesteś językową demolką.
- by Ebola ;)

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

Czytaj, będziesz uzupełniał, Neulargrze. :)))

A tymczasem ja obiecany cdn. wykładu - tym razem o kompozycji.
To przez kompozycję dostałam mózgopląsu.
Spróbuję pokazać to, co widzę. Ponieważ ciąg zdarzeń został poszatkowany (to nie jest zarzut), użyję pogrubienia do odróżnienia ciągu startowego/głównego od retardacji/retrospekcji - te będą zaznaczone pochyleniem.

1. Starter: heros i heroina wieją, ciemny tunel, ostatnia pochodnia, a z mroku wyłazi (tu: fantastyka/groza/inne) Nienazwane.
Bohater ucieka, ale po drodze widzi stosy trupów w krzyżackich płaszczach - pozostałości z treningu wzmiankowanego Nienazwanego.

Wrócę do Nienazwanego i jego treningu później.

*** - gwiazdki, czyli graficzna reprezentacja cięcia na ostro w filmie. Była akcja, teraz jest CIACH! – i zaczyna się inny ciąg zdarzeń. Na pozór...

2. Retrospekcja obejmuje przedstawienie bohatera – że giermek, syn buntowników, wychowany przez krzyżaka. Przy okazji prezentacja szczegółowa dziejów życia mentora, a także zestawu lektur bohatera (chansons de geste), informacje o Hanuszu, założycielu Towarzystwa Jaszczurowego.
3. Nagle znowu Nienazwane i krata oraz resztki po treningu Nienazwanego.
4. Uścisk ręki heroiny i kolejny ciąg retrospekcji lezie – tym razem o heroinie, jej pochodzeniu i miłości bohatera do wzmiankowanej.
5. I zakończenie tego fragmentu, czyli znowu krata, piwnica, Nienazwane, bohater i bohaterka w świetle pochodni –
6. ... i malutka retrospekcja, że przecież parę godzin wcześniej bohater się nawet nie spodziewał, w co się wpakuje.

*** - tadam! Znowu gwiazdki, czyli cięcie. Znaczy, skończył się kolejny epizod.

Ale zanim przejdziemy do kolejnego, pogapmy się przez chwilę w to, co już jest.
Co widać?
Widać, że choć w epizodzie startowym akcja została opisana, to jednak Autor nieustannie o tym starterze przypomina w retrospekcjach, choć nic nowego się w owym starterze nie wydarzyło – i nie wydarzy. Taki starter zatrzymuje się tuż przed rozwiązaniem, by stworzyć napięcie. Znaczy, on jest „zamrożony w czasie” właśnie po to, by można było spokojnie opowiedzieć o wydarzeniach różnych, które do tego startera doprowadziły => czyli można się cofnąć do zdarzeń wcześniejszych i powoli zmierzać do startera – spotkanie nastąpi w punkcie kulminacyjnym fabuły.
Powieści można oprzeć na takiej kompozycji, Autorze. I można nie wspominać o starterze przez wiele rozdziałów.
Ty postanowiłeś inaczej. I nie byłoby w tym nic szczególnego, gdybyś później był równie konsekwentny. Niestety, nie jesteś.

Na dodatek, żeby było zabawniej, przed gwiazdkami pojawia się:
Pewnie gdyby nie te młodzieńcze marzenia, nie stałbym teraz z dłonią Czarnej w mej dłoni oczekując, aż Nienazwane sforsuje kratę. Pomyślałem przelotnie o tym co pognało mnie do tego miejsca, przecież kilka godzin wcześniej piłem lekkie stołowe piwo i planowałem leniwy wieczór.
A po gwiazdkach:
Piatek wieczór, kilka godzin wcześniej.

Normalnie, mam pamięć dziurawą jak durszlak, ale nie aż tak...
Nieważne, zresztą, jaką mam pamięć. Takie zapowiedzi mają rację bytu, gdy organizują CAŁĄ kompozycję. Ergo: gdyby na początku się pojawiło np. „Łękołody, 13 marca 1409 – jutrznia” (czy inne dowolne pozycjonowanie epizodu), nie miałabym zastrzeżeń, że potem jest „kilka godzin wcześniej”, „piątek”, etc. Ale rzecz występuje tylko raz. Znaczy, kompozycyjnie to jest burdel, obsuwa, brakoróbstwo, Autorze. I łopatologia urągająca inteligencji każdego potencjalnego odbiorcy.
Wróćmy jednak do planu zdarzeń.

7. Bohater ćwiczy ze swoim kumplem (Rupertem) sztukę walki.
8. Przerywa im dzieciak, który informuje o porwaniu.
9. Bohater i kumpel wskakują na konie i ruszają w pogoń – śladem powozu, w którym uprowadzono białki dwie w drodze do kościoła.
10. Bohater i kumpel jadą, jadą, aż dojadą do młyna nad rzeką, gdzie ślad się urywa.
11. We młynie same wstrętne gęby – rybiooki młynarz, paru knechtów i Baba Jaga.

Nie wiem, jakie miał opis tej kobiety wzbudzić u odbiorcy emocje, Autorze, ale we mnie wzbudził tylko politowanie. Sugestywność – zero. Skądinąd wiem, że bajki o Babie Jadze to dorobek rosyjski i niekoniecznie powinny występować w Prusach, ale że na historii nie znam się ani trochę, więc mogę się mylić. Wiem natomiast, że skojarzenie infantylne grozy nie buduje. A takie skojarzenie wyszło.
Do opisu wrócę później, bo Baba Jaga kryje więcej niż się można było spodziewać.
12. Baba Jaga rzuca przepowiednię – bełkotem szaleńca (cokolwiek to znaczy). Dzięki temu bohater i kumpel wiedzą już, gdzie porwanych szukać – dostają wskazówkę.
13. Bohater i Rupert zabijają młynarza i zbrojną asystę.
14. Baba Jaga, która szaleństwo tylko udawała, prowadzi bohatera i jego kumpla do ukrytych podziemi, gdzie białki są trzymane. Doprowadza na próg – dalej iść nie może, ale bohater może, o Rupercie ani słowa, ale Rupert też idzie.
15. Bohaterowie ruszają dalej sami i docierają do sali, gdzie zastają sporo ludzi, porwane niewiasty oraz Hanusza.

Tu krótki opis:
Stały tam trzy dziesiątki Prusów, nie tylko mężów ale i niewiast, w strojach mieszczańskich, lub rycerskich pancerzach.

Wychodzi, że niewiasty też nosiły rycerskie pancerze. Nie znam się, ale mam wrażenie, że chyba nie o to chodziło...
Nieważne. O wiele zabawniejsze jest, że bohaterowie kierowali się odgłosem:
chór powtarzających monotonnie: „ftagn, ftagn, ftagn”.
A kiedy już dotarli bliżej, usłyszeli:
- Ftagn, Ftagn, Ftagn… - zaczęli powtarzać zgromadzeni
Znaczy, z bliska bohaterowie usłyszeli wielkie litery.
Szkoda, że Ty, Autorze, ich nie słyszysz, uniknąłbyś paru ortograficznych wpadek, jak np.
Muszę przyznać, iż bywali tam Panowie herbowi znani w całej europie
Ale dość tych dygresji gramatycznych.
16. Okazuje się, że bohaterowie dotarli na zgromadzenie sekty, której przewodzi Hanusz.
17. Hanusz zabija Iskrę w ofierze. Robi się zamieszanie, bo bohater nie chce się do sekty przyłączyć, wdaje się w walkę, jego kumpel też.
18. Posąg zaczyna się ruszać.

19. Kumpel bohatera ginie, bohater zwiewa w ciemny korytarz z Czarną. Dociera do kraty.
Nienazwane idzie za bohaterem, a przed Nienazwanym jeszcze wieją zgromadzeni sekciarze Hanusza. Bohater strzela do nich z kuszy jak do kaczek.
Ale nadchodzi dla bohatera śmierć, bo Nienazwane idzie, a bohaterowi życie przed oczyma przelatuje, czyli... dobrnęliśmy do punktu tuż przed kulminacją. Czarna, krata i Nienazwane.

*** - cięcie.

W normalnych warunkach spodziewałabym się, że po tylu retardacjach (retrospekcjach) wreszcie doczekam się finału. Ależ skąd.
21. Następuje kolejna retardacja – znowu retrospekcja, na szczęście krótka – lekcja, jakiej bohaterowi udziela mentor. Lekcja dotyczy bitwy Aleksandra Wielkiego i fair play.

*** - i cięcie.

22. Wracamy do kraty, Nienazwanego, Czarnej i korytarza.
Dwa ciągi - ten retrospektywny i ten krótki - tutaj się spotkały, dalej akcja lezie już normalnie, linearnie, do końca.
23. Bohater zabija potwora i wychodzi z Czarną. Ma zamiar zniszczyć jeszcze drugi posąg, by dokończyć dzieła.
24. W młynie czeka komtur i mentor bohatera, znaczy: przybyła odsiecz, kawaleria, etc. Jeszcze trochę drętwych dialogów, bohater dostaje nagrodę (pasowanie wyznaczono) i koniec epizodu, czyli:

*** - cięcie.

25. Parę dni później bohater i mentor oraz Czarna siedzą i czekają na ucztę. I mentor stwierdza, że teraz będą analizować błędy.

Uff. Koniec.

Mówiłam, że burdel w kompozycji? Żadnej konsekwencji, żadnej wyrazistej organizacji treści.
Dlatego tak męczy czytanie – ciężko się zorientować.
Najprawdopodobniej Ty również, Autorze, miałeś problem z orientacją, bo oprócz burdelu w kompozycji, szczegóły też niekoniecznie pasują.

W fabularnej próżni dynda wątek miłosny. Bohater kocha, ale nie wiadomo, czy Czarna też go kocha, właściwie o Czarnej nic nie wiadomo, poza tym, że bohater uważa ją za piękną i że to mniszka. Nie wiadomo zatem, czy oni np. uciekną, czy też miłość ich niespełniona będzie i tragiczna, czy jeszcze coś innego.
Ot, miłość ma uzasadnić, dlaczego bohater wyruszył w pogoń, potem jest już zbędna, więc dalej nic z afektu nie wynika dla fabuły.
Problem w tym, że później jakoś już niczego owa miłość nie uzasadnia, bo w krytycznym momencie bohater ma dylemat:
Wiedziałem, co muszę zrobić, by przetrwać, (CIACH!) Nienazwane nadchodziło (CIACH!). Teraz pozostawało wyczekać, aż znajdzie się w pomieszczeniu, i wtedy ścisnąć mocniej dłoń Czarnej i pociągnąć… rzucić ją (dłoń? – przyp.mój) wprost na tego groteskowego potwora.
A gdy będzie ją (dłoń, to pewne - przyp.mój) pożerał, dobiec do ściany i wzdłuż niej dotrzeć do wylotu korytarza, potem uciekać, uciekać.
Tak właśnie powinienem był zrobić, zamiast tego wyszeptałem do jej ucha.
- Podejdź do ściany, jak się wszystko zacznie, biegnij dotykając jej ręką do wyjścia. – Puściłem jej dłoń i stanąłem naprzeciw Nienazwanego
Dobra, wiem, że nie chodzi o dłoń Czarnej, lecz Czarną w całości (choć składniowo to nie wynika bynajmniej). Ale nijak mi ten dylemat nie pasuje do owej miłości, o jakiej narrator/bohater na początku zapewnia.

Nie bardzo też rozumiem, o co chodzi z tym rycerskim i nierycerskim traktowaniem walki.
Bohater chce po rycersku, bo się o etosie rycerskim naczytał. Mentor, w bojach zaprawiony, uczy go nieczystych zagrań, bo życie to nie bajka, a wojna nie literatura (czego poparciem ma być owa lekcja mentora wspomniana pod koniec, czyli jakaś bitwa Aleksandra Wielkiego).
Rzecz w tym, że bohater nie dowodzi bitwą ani na wojnę nie poszedł, jest tylko z Czarną, której (podobno) chce uratować życie i którą (podobno) kocha.
Przykład z bitwą Aleksandra jest od czapy, IMAO, a dylemat, który próbujesz bohaterowi wcisnąć, Autorze – wynika wyłącznie z Autorskiego chciejstwa.

Miałam też wrócić do Nienazwanego.
Nie wspomnę, że Nienazwane jest nazwane trochę później (i to całkiem konkretnie, by nie powiedzieć: trywialnie) => demon, posąg. Pominę „On”. Z litości.
Posąg za martwą Iskrą poruszył się. Przebudzony ofiarą z krwi dziewczyny demon spoza miejsc i czasów otworzył ogromne ślepię. Jego przeklęta twarz otoczona ogromnymi mackami spojrzała w moja stronę. Brunatne, oślizłe i nieporadne cielsko wyprostowało się na wysokość dwóch mężów.
No, i proszę: wcale konkretne to "nienazwane"...
Nie koniec jednak na tym, nie.
a jak twierdziła nasza przewodniczka, Nienazwany żywił się strachem. (CIACH!) Z niedowierzaniem zobaczyłem jak potwór chwyta go swymi mackami i odrywając głowę, wyciska z niego krew, jak ze świeżego owocu.
Może to była jakaś „metafura”, a nie sprzeczność w opisie, ale potem pada:
A gdy będzie ją (Czarną – przyp.mój) pożerał (Nienazwany – przyp.mój)
Myliłem się sądząc, iż Nienazwanego zatrzymała krata, on pożywiał się ciałami swych wyznawców. Wszystkie co do jednego wyciśnięte z krwi.
No, to raczej nie strachem się żywił. Ani ciałami.
I bynajmniej na miano „nienazwane” nie zasłużył, bo był rodzaju męskiego.
A poniżej inny element charakterystyki:
- Żaden w świecie oddział nie może stawić czoła bogom! (To o owych dwóch posągach)
No, OK. Bogowie to są, zatem każdy z nich jest posągiem+demonem+bogiem.
Trenujemy ich, by atakowali krzyżaków.
To mnie się jakoś słabo mieści w głowie, że bogów można trenować. Ze wzmianek o krzyżackich płaszczach wynika mi nawet, że było to chyba warunkowanie – jak psy Pawłowa. Żeby było jasne – to są bogowie dla zgromadzonych, bo:
Zebrani padli na twarz powtarzając „Ftagn, ftagn, ftagn”
No, poza moim zasięgiem zatem oddawanie czci (i to tak czołobitnie) czemuś, co się szkoli jak psa.
Nie pasuje mi i tyle.
Znaczy, jak dla mnie więcej w tym opisie sprzeczności niż konkretów.

A skoro jesteśmy przy konkretach:
Na początku - wieść przyniesiona przez dzieciaka pisze:Porwali czarnym powozem! Marzannę i Czarną
W podziemiach młyna pisze: Między posągami stał Hanusz z Kitonowa, a u stóp posągów na dziwacznych, metalowych, oplecionych drutami łożach dostrzegłem dziewczyny, Iskrę i Czarną. Hanusz z Kitnowa stał nad Iskrą ze śmiesznym sztylecikiem o niewielkim ostrzu.
Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, co się stało z Marzanną.
Przy okazji widać, że Hanusz jest z Kit(o)nowa.

Pojawia się też jeszcze jeden motyw: Baba Jaga i przepowiednie. Obiecałam, że do tego wrócę.
Przed wejściem do najgłębszych podziemi Baba Jaga mówi bohaterowi:
- Masz dar chłopcze, wymykasz się prawidłom świata, niewidzą cię astrologowie, możesz zmieniać to co zapisano w księgach. Ono też cię nie dostrzeże. Masz więc szansę.
Stwierdzenie z fabularnej próżni i z Autorskiego chciejstwa. Znaczy, ono (Nienazwane) rzeczywiście nie widziało bohatera, bo nic nie widziało (ciemno było). Ale reszta jest poza moim zasięgiem poznawczym. W żaden sposób nie można owej przepowiedni zweryfikować na podstawie tekstu, bo we wprowadzeniu bohatera ani słowa o tym nie było, ani sugestii. W zakończeniu też nic nie dostrzegłam, ani też w toku opisanych zdarzeń.
Nie wiem też, czemu ta przepowiednia ma służyć i czemu Baba Jaga akurat na bohaterze się skupia, a Ruperta lekce sobie waży, jakby go wcale nie było.
Bo tak.

A z Babą Jagą w ogóle jest problem.
Nagle, kupa szmat leżąca w kącie pomieszczenia poruszyła się, wydobył się spod niej złowieszczy skrzek. Przybrawszy ludzką postać, zbieranina ta okazał się być kobietą, o wyglądzie Baby Jagi. Na jej widok Rybiooki jakby zamarł, i choć reszta zbrojnych z młyńskiej stanicy zabrała się za jedzenie, wyczułem, że atmosfera gęstnieje.
- Nie czułam cię, nie widziałam cię, nie było cię w przepowiedni – powiedziała i nagle jej głos się zmienił jakby pod wpływem nagłego szaleństwa. - Rycery oj rycery, smiełe, niestraszne, czmychajta oj czmychajta nim nieprzebudzone przebudzonym stanie, nienasycone nasyconym stanie. – Baba podeszła, padła na kolana i sięgnęła po moją dłoń – A jakewam bieżać niespieszno, patrzajta uważnie, blisko to czego po nurtach odległych szukać miarkowaliście.
A potem Baba Jaga, która przestaje już Gołubiewem jechać, oznajmia:
- Porwano mnie trzy tygodnie temu, pozbawiono młodości, dla żartu pozostawiono przy życiu.
Znaczy, dziewczyną była jeszcze trzy tygodnie temu. Czemu rybiooki i reszta zachowują się, jakby mieli do czynienia z prawdziwą wiedźmą? Przecież współpracowali z Hanuszem i jego sektą, więc zakładam, że wiedzieli, co porwaną dziewczynę spotkało...
I dlaczego zwykła dziewucha (porwana i postarzona) nagle wraz ze starością wiedzę głębszą zyskuje?
- To pogańska świątynia? – spytałem prowadzącej nas kobiety
- Nie, poganie jedynie usiłowali swoją magią zabezpieczyć to, co od tysięcy lat kryje się w tych korytarzach – odrzekła
A skąd wiedziała?
I dlaczego tę właśnie dziewczynę pozbawiono młodości, podczas gdy inne pozbawiono życia => wykrwawiano je na śmierć, by ożywić posąg? Czemu tej się udało przeżyć? Czemu straciła młodość – nie od utraty krwi przecież?
Autorskie chciejstwo. Potrzebny był ktoś, kto usłużnie wszystko wyjaśni, więc pojawia się starucha, która przepowiedniami rzuca, slangiem staropolskim gada i strach wzbudza lub niepokój. Ale zaraz wychodzi, że to ani wiedząca, ani nawet starucha tak naprawdę...
No, właśnie, Autorze. Przedobrzyłeś, IMAO.
Notabene: zdanie na zielono do rozwałkowania dla kogoś z Komentujących. Takiego bełkotu dawno nie widziałam. Zabieram sobie do kolekcji.

Na dodatek z kompozycyjnej próżni wyskakuje nieoczekiwanie:
Sparowałem.
Spytacie czym? Odpowiem, wyrwaną zza pasa podkową.

Nikt nie pytał. Nie ma sytuacji ramowej, która wskazywałaby, że to gawęda. Nie ma też konsekwencji, która wskazywałaby na taki właśnie, gawędziarski styl narracji. Nic z tych rzeczy. Narrator się fraternizuje z odbiorcą raz czy dwa na cały tekst. Znowu element, którego nijak nie można dopasować do reszty.
Pewnie ten gawędziarski „styl” miało uzasadnić zakończenie. Rzecz w tym, że w zakończeniu zapowiedź dla gawędy jest, że będzie o błędach przez bohatera popełnionych. No, to analizy błędów nijak znaleźć mi się nie udało.
Dlatego zakończenie niczego nie uzasadnia, pasuje do reszty jak wół do karety i w zasadzie niczego nie kończy.

Bo zasadniczo nie wiadomo, o czym jest ten tekst.
Czy o sygnalizowanym gdzieś na początku dylemacie bohatera między walką honorową i nie?
Bynajmniej.
To może o błędach, jakie w pośpiechu popełnił?
Nie mam pojęcia, o błędach narracja nie wspomina.
O miłości też nie.
Pewnie o potworze strasznym – bogu/demonie/posągu.
No, ale zabity został ten bóg i tyle.
Naprawdę, nie wiem, jaka myśl przewodnia przyświeca temu tekstu. Niby wszystko, co wymieniłam, jest wzmiankowane, ale brakuje jakiejkolwiek wyrazistości i zamknięcia.

Znaczy, burdel. W organizacji treści i w treści w ogóle. Nie umiesz, Autorze, porządkować danych. Ani na poziomie zdania (składnia), ani na poziomie epizodów (kompozycja). No, to wychodzi jak wychodzi...
Nudny tekst.

Ale się nagadałam.
Na podsumowanie paplania o kompozycji: organizacja treści musi być przejrzysta, Autorze. I konsekwentna.
A elementy winny być spójne. Tak na chłopski rozum, zdrowy rozsądek czy jakąś logikę mniej lub bardziej powszechną lub zawartą/wyznaczoną w treści.

Owszem, domyślam się (a przynajmniej tak mi się zdaje), co chciałeś zrobić (eposy rycerskie a real-life, może w jakiś dyskurs literacki lub grę chciałeś się wdać). Ale w tej formie, którą zaprezentowałeś, do żadnych interpretacji nie ma podstaw, Autorze.
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Orgi_m
Sepulka
Posty: 10
Rejestracja: śr, 25 sty 2012 14:26

Post autor: Orgi_m »

Dzięki - przeanalizuję to wszystko, pozdrawiam.

Awatar użytkownika
hundzia
Złomek forumowy
Posty: 4054
Rejestracja: pt, 28 mar 2008 23:03
Płeć: Kobieta

Post autor: hundzia »

Margot, robisz się wyjątkowo zołzowata.

Ale lubię czytać twoje rozbiórki, sporo się można na nich nauczyć.
Małgorzata pisze: Takiego bełkotu dawno nie widziałam. Zabieram sobie do kolekcji.
Serio, Margot, chcesz zobaczysz lepsiejszy? Zajrzyj obok, do wampira.
Wzrúsz Wirúsa!
Wł%aś)&nie cz.yszc/.zę kl]a1!wia;túr*ę

ODPOWIEDZ