Wieczór cudów

Moderator: RedAktorzy

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Anat
Sepulka
Posty: 55
Rejestracja: śr, 29 sie 2012 19:40

Wieczór cudów

Post autor: Anat »

Ten tekst powstał w ramach pewnej akcji na innym forum. Obawiam się, że nawet go trochę lubię i bardzo chciałabym, żeby był lepszy niż jest obecnie. Gdybyście znaleźli więc chwilę na przeczytanie go i wyrażenie swojej opinii, byłabym wdzięczna. Mam nadzieję, że jest lepszy od poprzedniego (jeśli tak, to dzięki waszym poradom pod "Francą". Szalenie się przydały).


Wieczór cudów


Najważniejsze jest drewno. Woskowana grusza sprawia wrażenie ciepłej w dotyku, a Eufrozyna wie, że jeśli zamknie oczy i bardzo tego zapragnie, muskana opuszkami palców powierzchnia do złudzenia będzie jej przypominała gładką skórę. Perfekcyjnie wytoczone elementy składają się w palce, dłonie i stopy, ręce i nogi, korpus, szyję i głowę. Mosiężne obręcze utrzymują kawałki drewna na miejscu, miedziane stawy łączą je w całość.

Eufrozyna przekręca kluczyk w zamku i otwiera czaszkę siedzącego przed nią robota. Gładzi połyskujące w świetle lampy naftowej trybiki, przekładnie i sprężyny, które razem tworzą awangardową, trójwymiarową koronkę. Zakrapla smar oliwiarką i wyciera jego nadmiar, żeby żadna plama ni skaza nie szpeciła misternego mechanizmu. Nadszedł czas codziennego rytuału. Kobieta sięga do otwartej klatki piersiowej i puszcza w ruch wahadło.

„Tyk, tyk, tyk, tyk...” – rozbrzmiewa, obracają się kółka i tryby, przez drewniane mięśnie i metalowe stawy przechodzi drżenie.

– Eufrozyna znaczy „radość”, pamiętasz? – mówi kobieta, a małe urządzenie przytwierdzone w okolicy lewego ucha robota zaczyna zapisywać tę informację w postaci dziurek i nacięć na cieniutkiej miedzianej blaszce. – Kiedy prosiłeś mnie o rękę, nazwałeś mnie swoją największą radością. A kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, ściągnąłeś mi z warkocza błękitną kokardę i tak długo goniłam cię po parku, aż bona kazała mi usiąść spokojnie, jak młodej damie przystało.

– Zaciśnij prawą pięść – dodaje po chwili, a robot posłusznie wykonuje zapisane wcześniej w pamięci polecenie. Drewniana dłoń obraca się wnętrzem do góry, połączone drucikami paliczki zginają się, jeden po drugim. Pierwszy staw w małym palcu skrzypi i się zacina, więc kobieta szybkim ruchem zdejmuje panel chroniący wnętrze przedramienia i skraca miedziany drut, który łączy przekładnię w ramieniu z opuszkiem palca. Dmucha delikatnie w skrzypiący staw, usuwając z niego drobinki kurzu, wpuszcza kropelkę smaru.

– Mechanizm jest gotowy, kochanie. – Eufrozyna uśmiecha się i głaszcze drewniany policzek. – Możesz już wrócić – powtarza, jak co dnia. Ciężkie powieki unoszą się, lecz oczy pod nimi są puste i sztuczne.

Kobieta w milczeniu zatrzymuje wahadło, mechanizm staje, a robot nie wydaje się ani bardziej żywy, ani bardziej martwy niż przed chwilą. Eufrozyna chciałaby powiedzieć coś na temat dobrej pory na cuda, ale nie zwykła mówić do siebie, a siedzący przed nią automat jest teraz nie bardziej świadomy niż fotel, na którym spoczywa.

Pukanie do drzwi wyrywa ją z zamyślenia. Nie ma ochoty otwierać, ale przecież jest zimny wieczór i nikt nie przebywa na zewnątrz, jeśli nie musi. Jest wigilijny wieczór, którego nikt – nawet ona – nie powinien spędzać sam. Jest wieczór cudów, więc może, choć raz, stanie się coś dobrego. Za drzwiami wita ją przenikliwy ziąb, śnieg wpada nieproszony do sieni, a wiatr rozwiewa poły sukni, która przed wielką wojną była uznawana za modną. Wita ją też zmarznięty mężczyzna w podbitej futrem pelisie. Uchyla filcowego kapelusza i pyta, czy mógłby wejść, bo jego samochód utknął w zaspie, służący ma wolne, a dorożki w wigilię nie da się złapać.

– Niech pan wejdzie, proszę. – Eufrozyna wpuszcza niespodziewanego gościa do środka i zamyka za nim drzwi. Mężczyzna rozgląda się nieco niepewnie w poszukiwaniu gospodarza, po czym spogląda pytająco na kobietę. Ta poprawia odruchowo posiwiałe włosy wysuwające się z nisko upiętego koka i kręci głową.

– Mieszkam sama. Mój mąż zginął na wojnie. Był konstruktorem – dodaje, chociaż wie, że nie ma to żadnego znaczenia dla nieznajomego, któremu pewnie w ogóle nie pozwoliłaby przekroczyć progu jej skromnego mieszkanka, gdyby nie był to wieczór wigilijny, nie było tak zimno i nie była akurat tak bardzo samotna. Mężczyzna chce już wychodzić, żeby, jak mówi, nie narazić na szwank jej reputacji, lecz Eufrozyna tylko wzrusza ramionami i wskazuje mu miejsce przy stole, miejsce, które przecież zawsze czeka na gościa, na ducha, na nieznajomego.

Rozmawiają początkowo cicho i niezręcznie, nad zupą rybną ośmielają się spojrzeć sobie nawzajem w oczy, nad łazankami z makiem wymieniają pierwsze uśmiechy, nad kapustą z grzybami są już w trakcie dyskusji o teatrze, a przy strucli z makiem otwierają butelkę wina i szkatułki ze wspomnieniami.

I Eufrozyna stwierdza, że po raz pierwszy od długiego czasu nie czuje się samotna. Słucha z rosnącą przyjemnością miłych, eleganckich słów, pochyla się z zainteresowaniem nad opowieścią o pracy i sukcesach i czeka, i liczy, i pragnie, i pożąda.

Mężczyzna w końcu przyciąga ją do siebie, by po chwili opaść na pobliski szezlong – mało zgrabnie, lecz przecież razem z nią, więc idealnie. Obsypuje pocałunkami jej usta, a Eufrozyna poi go winem i śmiechem, i czymś na kształt szczęścia. Kiedy zmęczony zasypia w jej objęciach, ze spokojnym oddechem i z miarowym biciem serca, kobieta nagle wie, dlaczego robot nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Wstaje więc powoli, starając się nie obudzić mężczyzny, i wychodzi do kuchni. Wraca po chwili, a ostrze noża połyskuje w półmroku jak trybiki.

Kilka godzin później, gdy z oddali słychać już dzwony na pasterkę, na podłodze piętrzy się sterta kół zębatych, obok leży mosiężne wahadło. „Dum-dum, dum-dum, dum-dum, dum-dum...” – rozbrzmiewa w klatce piersiowej, bijące serce wprawia w ruch membranę, która przenosi rytm na przekładnie, tryby, sprężyny i wielokrążki.

– Wstań – mówi Eufrozyna, odkładając na stół strzykawkę z resztką słabego roztworu aldehydu mrówkowego. Ciężkie powieki znów unoszą się powoli, a w pustych, sztucznych oczach pojawia się na chwilę błysk rozpoznania.

– Przytul mnie – rozkazuje kobieta i po chwili czuje, jak obejmują ją ramiona z woskowanej gruszy, która – gdy zamknąć oczy i bardzo tego zapragnąć – przypomina w dotyku gładką skórę. Obejmują ją nieco za mocno, zbyt zachłannie, wręcz boleśnie, ale Eufrozynie to nie przeszkadza, przecież łatwo to wyregulować, wystarczy tylko otworzyć czaszkę i poluzować skórzany pasek biegnący wzdłuż prawego płata czołowego. Nie przeszkadza jej też, że nawet zastosowany zamknięty obieg formaliny nie powstrzyma na długo serca przed rozkładem. Przytula policzek do ciepłego drewna i po raz pierwszy myśli z radością o tym, że świat pełen jest nieznajomych.
Od momentu, kiedy wziąłem twoją książkę do ręki, do momentu, kiedy ją odłożyłem, tarzałem się ze śmiechu. Zamierzam ją kiedyś przeczytać
G. Marx

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Re: Wieczór cudów

Post autor: Małgorzata »

No, i opowiadanie. Brawo, Anat. :)))

Ale nie ma tekstów doskonałych, nie.
Na początek parę drobiazgów.
Woskowana grusza sprawia wrażenie ciepłej w dotyku, a Eufrozyna wie, że jeśli zamknie oczy i bardzo tego zapragnie, muskana opuszkami palców powierzchnia do złudzenia będzie jej przypominała gładką skórę.
Podkreślone i pogrubione wprawia mnie w zmieszanie. W ogóle to w całości bardzo długie zdanie. Niedobrze, że takie długie. W połączeniu z niejasną tożsamością podmiotów - powstaje potykacz.
Zakrapla smar oliwiarką i wyciera jego nadmiar, żeby żadna plama ni skaza nie szpeciła misternego mechanizmu
Jeżeli owej skazy używasz, Autorko, w znaczeniu pierwszym z SJP, to albo chodzi o plamę, czyli popełniasz błąd semantyczny, albo chodzi o rysę, a wtedy pojawia się sprzeczność w opisie, czyli błąd logiczny. Tak czy owak - problem leksykalny.
„Tyk, tyk, tyk, tyk...” – rozbrzmiewa, obracają się kółka i tryby, przez drewniane mięśnie i metalowe stawy przechodzi drżenie.

Łopatologia w praktyce. Pogrubione do wywalenia.
„Dum-dum, dum-dum, dum-dum, dum-dum...” – rozbrzmiewa w klatce piersiowej, bijące serce wprawia w ruch membranę (ciach!)
Łopatologia - level expert. Naprawdę, Autorko, a niby gdzie ma bić serce, jeśli nie w klatce piersiowej?
Owszem, u robota może wszędzie, ale bynajmniej nie po to sugerujesz przez cały tekst, że ów robot jest człekokształtny nie tylko z wierzchu, ale i od środka, żeby mnie teraz zaskoczyć sercem w podbrzuszu, prawda?
Mam też problem z onomatopeją => rytm serca mi się nie zgadza. Ale może to tylko czepialstwo...
Uchyla filcowego kapelusza i pyta, czy mógłby wejść, bo jego samochód utknął w zaspie, służący ma wolne, a dorożki w wigilię nie da się złapać.
Mam nieodparte wrażenie, że tutaj lepiej pasowałby automobil, nie samochód. Choćby dlatego, że "samochód" obok "dorożki" cuchnie chronoklazmem.
(ciach!) wpuszcza niespodziewanego gościa do środka i zamyka za nim drzwi.
Tu dwa problemy. Po pierwsze - semantyczny: a niby gdzie miałaby wpuścić tego gościa? I po drugie - logiczny lub fizyczny: skoro go wpuściła, to czy mogłaby zamknąć drzwi inaczej niż "za nim"?
(ciach!) w pustych, sztucznych oczach pojawia się na chwilę błysk rozpoznania.
To pewnie jakaś zaraza. Z tą "chwilą". A niby co to jest błysk?

Tyle, jeżeli chodzi o proste kwestie językowe. Nie tylko na nich jednak potykałam się przy czytaniu.
Przede wszystkim nie wiem, na czym polegał rytuał. Eufrozyna gada do robota ciągle to samo, czy coś innego? I jaki to ma cel? Z dalszego ciągu i zakończenia nie wynika, po co ten rytuał.
Domyślam się, co chciałaś osiągnąć, Anat, ale... Rzecz w tym, że nie bardzo rozumiem, po co Eufrozyne wgrywa wspomnienia (może tylko jedno wspomnienie) robotowi, skoro potem oznajmia (apostrofa do świętej pamięci męża): "Mechanizm jest gotowy. Teraz możesz wrócić". I jak się to pragnienie wskrzeszenia męża łączy z tym, co wynika z reszty zdarzeń - że chodziło o serce, a zatem o uczucia...
Tu się rozjeżdża, IMAO.
I opowieść traci moc, ponieważ nie ma wyrazistej łączności między tym, czego pragnie bohaterka i co chce osiągnąć, a tym, w jaki sposób jej się to udaje.
Szkoda.

Nie koniec na tym jednak.
– Mieszkam sama. Mój mąż zginął na wojnie. Był konstruktorem – dodaje, chociaż wie, że nie ma to żadnego znaczenia dla nieznajomego (ciach!)
No, właśnie. Dla mnie też nie ma znaczenia (i też wiesz o tym doskonale), ale odnoszę wrażenie, że koniecznie musiałaś mi, Autorko, powiedzieć, że zmarły to konstruktor i do tego jeszcze dorzucić wojnę. Przy obu kwestiach mogę zapytać tylko: dlaczego? I dlaczego MUSZĘ to wiedzieć?
Zwłaszcza wojna wydaje mi się problematyczna. Opisujesz świat przedstawiony ascetycznie, zaledwie sugerujesz (to nie zarzut), a tu nagle szczegół dość wyrazisty - choć dla fabuły bez żadnego znaczenia (a to zarzut).
Kwestia, że to zmarły mąż jest konstruktorem, też nie jest istotna, choć z zupełnie innego powodu. Gdyby świat przedstawiony był bardziej wyrazisty, to wskazanie (choć niekoniecznie w miejscu, gdzie je zamieściłaś, Autorko) uwiarygodniłoby konstrukcję bohaterki. Niestety, sygnały, że jest to świat "wiktoriański", w którym kobiety miały jedynie wyglądać (pięknie) i spełniać funkcje prokreacyjne (po ślubie), nie są zbyt jasne. Bo przecież Eufrozyna bez wahania godzi się na seks z nieznajomym - nie do końca jestem przekonana, że tak łatwo uwolniła się od gorsetu moralności, który konstytuuje ową "wiktoriańskość". Wszak to był pierwszy raz bohaterki (i nie chodzi mi bynajmniej o utratę dziewictwa, przecież to wdowa). Ani też nie wierzę za bardzo w to, że przypadkowy gentleman nie okazał się gentlemanem w zaistniałej sytuacji braku męża i/lub przyzwoitki.
Straciłaś sporo impetu przez te sprzeczności. Nie twierdzę, że społeczność quasi-wiktoriańska (ani też wiktoriańska) była taka, jak opisywały to powieści np. Austen czy Verne'a, nie o to chodzi. Chodzi o to, że znowu sygnały i sugestie stają się niejasne. Skoro to świat quasi-wiktoriański, oczekiwać należy właśnie wspomnianego gorsetu - tymczasem bohaterka zachowuje się bardzo współcześnie. I przez to traci na wiarygodności.
A ta strata sprawia, że jej dramat, tragiczne i obsesyjne pragnienie odzyskania męża, nie jest już tak przejmujący, jak planowałaś, Anat, wrzucając zdarzenia do świata "wiktoriańskiego", gdzie rola kobiety nie łączyła się z nauką i pracami konstruktorskimi, lecz ewidentnie garami i dziećmi.

Mam też wrażenie, że coś jeszcze nie zgadza się w charakterystyce bohaterki. Narrator twierdzi, że Eufrozyna "nie zwykła mówić do siebie", ale ze zdania wcześniej wynika, że przecież mówiła do robota, który "nie wydaje się ani bardziej żywy, ani bardziej martwy niż przed chwilą" => czy to nie jest zatem sytuacja, gdy gada się do krzesła lub obrazu? I czy to czasem nie jest jednak mówienie tak naprawdę do siebie?
Dręczy mnie poczucie, że tu jest mącipole. I chyba lepiej, gdyby tej wzmianki o mówieniu do siebie nie było. Ale to już tak na marginesie...

Doceniam wybór świata przedstawionego, w którym chciałaś rozegrać dramat bohaterki. Tyle, że właśnie bohaterka najbardziej zawiodła, jak sądzę. Za to steampunk dawał Ci odpowiednie tło, a wiktoriańska moralność - potencjał na wyraziste rozegranie dramatu i obserwację obsesji bohaterki aż do kulminacji.
Pochwalić muszę również zakończenie - otwarcie bardzo dobrze robi temu opowiadaniu.

Przemyśl ciąg zdarzeń, Anat. I koniecznie - kreację głównej postaci.
I zastanów się, czy nie warto jakoś tego wszystkiego rozbudować - więcej opisów (może retrospekcji), żeby dać lepszy obraz świata i mentalności i/lub obyczajowości społeczeństwa, a przez to zyskać większą wyrazistość bohaterki, która od tego tła odstaje przez swoją żałobę i obsesję. I może wtedy znajdzie się miejsce, aby opowiedzieć o wojnie, o mężu-konstruktorze, o miłości Eufrozyny...
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
sprutygolf
Sepulka
Posty: 87
Rejestracja: ndz, 17 lut 2013 14:05
Płeć: Mężczyzna

Re: Wieczór cudów

Post autor: sprutygolf »

Ja też tak chcę! Tak, jak Lady Małgorzata, ja też:) Jeno nie potrafię. Ale potrenuję z osiem lat, może uda mi się choć zbliżyć do jej poziomu? Autorko, czynię zadość Twej prośbie. No to jadziem:)
Imię głównej bohaterki to dla mnie koszmarek, ale trudno, horror ma swoje prawa;) Musiałem jakoś przywyknąć. I tak dobrze, że nie Hermenegilda... Jadziem dalej.
Zmarznięty mężczyzna w podbitej futrem pelisie – pelisa to płaszcz futrzany czy też płaszcz na futrze, więc mamy masło maślane. Ciekawostka: znalazłem w internecie, że jest to płaszcz damski:) Ale kto komu zabroni ubierać się w damskie ciuszki..;) Oki, gentleman miał męską pelisę i już. Pozostaje tylko drobiazg: muszę Autorce uwierzyć na słowo, że tak odziany men był zmarznięty. Uwierzę:)
(...)jego samochód utknął w zaspie, służący ma wolne, a dorożki w wigilię nie da się złapać.
Acha, gentleman w razie potrzeby kontynuowałby podróż na… służącym? Mało to gentlemańskie;) Zresztą, te jego wilijne poczynania z gospodynią także, jak już zauważyła Lady Małgorzata:)
Szczegół: jest wieczór wigilijny, więc należałoby napisać dużą literą: dorożki w Wigilię itd.
miejsce akcji: wiktoriańska Anglia się nasuwa: dorożki, służący? Ale nie, Polska to jako żywo, wystarczy spojrzeć na menu: kapusta z grzybami, mniam, tego żaden Angol nie doceni (zresztą skonałby ze strachu na myśl o spożywaniu grzybów:)
(...)dzwony na pasterkę(...)
Tu też duża litera by się przydała, by pasterka nie wyglądała na koleżankę pastuszka. Polska na 100%.
Mężczyzna w końcu przyciąga ją do siebie, by po chwili opaść na pobliski szezlong – mało zgrabnie(...)
Ano właśnie:)
Obsypuje pocałunkami jej usta, a Eufrozyna poi go winem i śmiechem, i czymś na kształt szczęścia.
Hm, pozostawmy wyobraźni to pojenie „czymś na kształt”;) lecz pojenie winem podczas obsypywania pocałunkami ust* to niezła ekwilibrystyka jest: pamiętajmy, oni już leżą na szezlongu, bo tego tammm.. no, opadli:)
Kiedy zmęczony zasypia w jej objęciach, ze spokojnym oddechem i z miarowym biciem serca, kobieta nagle wie, dlaczego robot nie spełnił pokładanych w nim nadziei.
Hech, zdaje się, że Autorce wyszedł niezamierzony komizm:) Domyślam się, że „miarowe bicie serca” miało grać w tym zdaniu pierwsze skrzypce, lecz jako facet, po przeczytaniu powyższego, no cóż... wiadomo co pomyślałem:) A jeśli trzeba łopatą, proszsz bardzo: nasza bohaterka wcześniej próbowała z robotem, ale dopiero seks z nieznajomym otworzył jej oczy, dlaczego robot nie spełnił pokładanych itd.:)))
(...)ostrze noża połyskuje w półmroku jak trybiki
Dwa razy przeczytałem, zanim zatrybiłem:) Jedno ostrze połyskuje jak wiele trybików? Właściwie, dlaczego nie?! Mogło sobie lśnić jak ławica śledzi… ale robot ma w środku trybiki, nie śledzie, chyba stąd to mordercze porównanie?
(...)strzykawkę z resztką słabego roztworu aldehydu mrówkowego.
Okey, skoro takie szczegóły są wg Autorki ważne, wobec tego konsekwentnie pojedźmy roztworami:
(...)nawet zastosowany zamknięty obieg formaliny nie powstrzyma na długo serca przed rozkładem.
Primo: słaby roztwór aldehydu mrówkowego to NIE jest formalina, choć używa się tego określenia w mowie potocznej. Baaardzo potocznej, jak na moje chemiczne ucho, dlatego trochę pomarudzę, śmiało można opuścić kilka poniższych linijek:)
(Formalina – wodny nasycony (ok. 35–40%) roztwór aldehydu mrówkowego. Silnie toksyczna – ścina białka, służy do wypalania brodawek. W stężeniu 5% służy do konserwacji anatomicznych preparatów zwierzęcych.)
Drugie primo: nawet „potoczna” formalina bez problemu powstrzyma serce przed rozkładem.
Trzecie: niestety, zła wiadomość jest taka, że serce w formalinie nie będzie pracowało. I coś jeszcze na deser: nawet słaby roztwór aldehydu mrówkowego śmierdzi straszliwie – jako punkt odniesienia proponuję piosenkę Macieja Zembatego „Onuce”;)
Może lepiej darować sobie chemię? A przy okazji zmienić odlotowy opis, by biologia też mogła odetchnąć:
(...)wystarczy tylko otworzyć czaszkę i poluzować skórzany pasek biegnący wzdłuż prawego płata czołowego(...)
A brrr, płat czołowy w robociej łepetynie razi mnie okrutnie, zrób z tego proszę jakiś potencjometr, niechby nawet suwakowy i już;)
Podsumowując: wyszła Ci taka wiktoriańsko-słowiańska wersja „Psychozy” z bohaterką zajmującą się robotem/zmarłym mężem zamiast bohatera przechowującego zwłoki matki-satrapki w charakterze interlokutora. Jestem na TAK:)
I to serce w miejsce wahadła. Fajne. Była już studnia i wahadło. Oj, znosi mnie na manowce, to przez tę pasterkę:) Ogólne wrażenie pozytywne jest, może nawet jakiś morał dałoby się wycisnąć?

Czemu nie, może być, podobało mi się,
Kajdany nakładam sobie sam:
Od dziś mam zakaz, zakaz mam
Wpadania do nieznanych dam…
…w pelisie!:)

* w lustrze możesz się pocałować wyłącznie w usta, ot, takie coś mi się przypomniało:)

Awatar użytkownika
Anat
Sepulka
Posty: 55
Rejestracja: śr, 29 sie 2012 19:40

Re: Wieczór cudów

Post autor: Anat »

Przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam. Rzecz jasna, nie będę się kłócić z Komentującymi, zwłaszcza, że mają rację.

Dziękuję, Małgorzato i Sprutygolfie, za wskazanie błędów. Pelisy, skazy i chwilowe błyski powstały oczywiście w sposób standardowy, znany jako: miało być ładnie, wyszło jak zwykle. Mea culpa, przeoczyłam to z głupoty. Łopatologia do wyrzucenia, a na sercową onomatopeję chyba się uprę, bo dla mnie bicie serca zawsze jest takie podwójne, z pogłosem. Chociaż to i tak szczegół w porównaniu z resztą słusznych zarzutów.

W zasadzie to nie miała być wiktoriańska Anglia - to miała być Warszawa w pierwszych latach po Wielkiej Wojnie. Nie wyszło, więc to też mój problem. Chyba rzeczywiście chciałam całość potraktować zbyt skrótowo, zbyt oględnie, i opis świata się ciut (mocno) rozjechał, a stopień szczegółowości wyszedł bardzo nierównomiernie. Problem kobiecej moralności i gorsetów zawsze był dla mnie problematyczny, bo trudno mi przyjąć do wiadomości, że nie było żadnego rozdźwięku między moralnością deklarowaną a rzeczywistą - zwłaszcza że mamy tu do czynienia z wdową wcale już nie tak młodą i ponętną, której zasadniczo powoli wszystko staje się obojętne, bo jej plan "wskrzeszenia" męża wcale nie idzie aż tak dobrze. Ludzie są jednak tylko ludźmi, niezależnie od epoki. Przyjmę jednak do wiadomości, że się mylę, jeśli uważacie inaczej. Zresztą, przypuszczam, że - idąc za mądrą radą Małgorzaty - w dłuższej formie dałoby się to sensownie przedstawić bez dopisków odautorskich. Spróbuję.

Niestety, Eufrozyna - jako imię - musi pozostać. Wpasowuje się w stylistykę czasów, a ja mam wielki sentyment dla tego imienia. Miałam taką szaloną prapraciotkę. Niezbyt logiczne postępowanie bohaterki w opowiadaniu (powiesiłam sobie to na ścianie, słowo! Najważniejszy komplement w moim życiu) było zamierzone, ale skoro nie udało mi się go sprzedać jako braku logiki postaci, to to kolejny błąd do kolekcji. Rytuał miał polegać na cowieczornym rozmawianiu z robotem i "dopisywaniu" wspomnień, bo chociaż część mechaniczna była skończona, to wciąż występowały braki w pamięci. Przyznaję, zły dobór słów, trzeba będzie czymś toto zastąpić.

Chemia nigdy nie była moją mocną stroną i pewnie rzeczywiście lepiej byłoby poprzestać na opisach jak we "Frankensteinie", zamiast wdawać się w szczegóły, na których człowiek się nie zna. Obiecuję, że się poprawię.
sprutygolf pisze:
Anat pisze:Kiedy zmęczony zasypia w jej objęciach, ze spokojnym oddechem i z miarowym biciem serca, kobieta nagle wie, dlaczego robot nie spełnił pokładanych w nim nadziei.
Hech, zdaje się, że Autorce wyszedł niezamierzony komizm:) Domyślam się, że „miarowe bicie serca” miało grać w tym zdaniu pierwsze skrzypce, lecz jako facet, po przeczytaniu powyższego, no cóż... wiadomo co pomyślałem:) A jeśli trzeba łopatą, proszsz bardzo: nasza bohaterka wcześniej próbowała z robotem, ale dopiero seks z nieznajomym otworzył jej oczy, dlaczego robot nie spełnił pokładanych itd.:)))
A to, obawiam się, komizm całkiem zamierzony. A raczej nawet nie komizm, a prawda. Nie trzeba łopatą, dokładnie tak miało być, Sprutygolfie. Bo Eufrozyna to tak trochę jak panna Anna u Leśmiana ("drewniany sprawca mąk" i tego typu sprawy) - a że z logiką u bohaterki specyficznie, to doszła do takich właśnie wniosków.

Co nie zmienia faktu, że bardzo się cieszę, że jednak znalazło się w tym tekście coś pozytywnego. Przemyślę to, przeanalizuję dokładniej (z takim wsparciem nie będzie to problemem) i może coś kiedyś z tego będzie.

Dziękuję!
Od momentu, kiedy wziąłem twoją książkę do ręki, do momentu, kiedy ją odłożyłem, tarzałem się ze śmiechu. Zamierzam ją kiedyś przeczytać
G. Marx

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Re: Wieczór cudów

Post autor: Małgorzata »

Ach! Przyłapałaś mnie na nadinterpretacji, a ja Ciebie - na niedoopisaniu świata przedstawionego. :P
Jedno z drugim jest związane, Anat. Znaczy, czego nie wiedziałam, próbowałam sobie wymyślić - i wymyśliłam źle. Ponieważ zabrakło sygnałów, strzałek naprowadzających, dzięki którym wyobraziłabym sobie Warszawę po wojnie, a nie quasi-wiktoriański steampunkowy świat nieokreślony. :)))
Znaczy, ta wojna była ważnym elementem. A podałaś ją tak, jakby była nieważna. Do tego słabo określona, więc właściwie nie wiadomo, jaka wojna.
Przy "lokowaniu" fabuły warto się zastanowić, jakie szczegóły będą przydatne do zbudowania tła. Zdawało mi się, że tło jest istotnym elementem właśnie dlatego, żeby mocniej zaznaczyć dramat kobiety-konstruktorki. Znaczy, świat quasi-wiktoriański pasował mi idealnie => rola kobiety była inna, więc w takim świecie Eufrozyna jest obca, a jej dramat przez to staje się bardziej wieloaspektowy.
Co nie znaczy, że powojenna Warszawa jest pomysłem złym. Bynajmniej. Powojenna Warszawa może być jeszcze lepsza. Ale musi być widać, że to powojenna Warszawa... :P

Przemyśl, Anat, przemyśl. Niech to opowiadanie się rozwinie. Nie fabularnie, lecz właśnie wokół fabuły. :)))
So many wankers - so little time...

ODPOWIEDZ