Achiko, poruszyłaś temat, który jest mi bliski, a zbliżył się jeszcze bardziej po lekturze "Ślepowidzenia". Mój zasób słownikowy ma się nieźle, tyle że z racji wykształcenia humanistycznego, leksyka techniczna, fizyczna i metafizyczna jest w mniejszości. I faktycznie przy pierwszym kontakcie z powieścią tak nią naszpikowaną, jak "Ślepowidzenie", poczułam szacunek. Drugim uczuciem było wkurzenie, bo czytam na ogół albo na tapczanie, albo w tramwaju, i bieganie co kilka minut do googla, by przetłumaczył niezrozumiałe terminy, jest niekomfortowe albo wręcz niemożliwe. Trzecim uczuciem było wspomnienie młodości, gdy czytałam pierwszą powieść w języku obcym, rozumiejąc co piąte słowo. A gdy już przedarłam się przez "Ślepowidzenie" do końca, poczułam rozczarowanie, bo za tą terminologiczną blokadą nie stało nic, czego nie można by przekazać mniej hermetycznie. Tylko czy wtedy ta powieść byłaby taka modna i budziła tyle dyskusji?Achika pisze:kolejny felieton właśnie zawisł. Tym razem o trudnych książkach.
Przypomniało mi się, jak w czasach studenckich, odróżnialiśmy "dobrych wykładowców" od "złych". "Źli" mówili niezrozumiale, wręcz bełkotali jakimś pseudonaukowym slangiem, gdzie przeważały słowa niezrozumiałe po polsku, a co dopiero po rosyjsku. "Dobrzy" potrafili najtrudniejsze problemy przekazać jasno i klarownie, co nie znaczy że prymitywnie. Sądzę, że pisarzy można traktować podobnie.
P.S. Twoje herbatki przygotowujesz w czajniczku, z całym ceremoniałem rozgrzewania ścianek, itp?