Wojtek Świdziniewski - Cleritus
Moderator: RedAktorzy
- SzaryKocur
- Fargi
- Posty: 424
- Rejestracja: czw, 23 lis 2006 01:31
- Płeć: Mężczyzna
- Radioaktywny
- Niegrzeszny Mag
- Posty: 1706
- Rejestracja: pn, 16 lip 2007 22:51
- Czarownica
- ZakuŻony Terminator
- Posty: 1495
- Rejestracja: pn, 14 sie 2006 20:48
- Aken H Bosch
- Mamun
- Posty: 124
- Rejestracja: czw, 22 cze 2006 22:05
przepraszam wszystkich, że piszę to dopiero teraz. Tym bardziej przykre jest to, że jest to mój pierwszy wpis na tym forum.
I mimo, że znałem Cleritusa osobiście, przez ponad miesiąc nie byłem w stanie wydukać na jego temat ani jednego słowa.
Ale obietnica jest obietnicą. Obiecałem redakcji "WzWZ", że napiszę o Wojtku kilka słów.
Poniżej mój tekst o Olafie, który pojawi się w najbliższym "Widoku z Wysokiego Zamku":
Poniosły walkirie Olafa na wieczną ucztę w Walhalli...
Wojciech Świdziniewski
(26 lipca 1975 - 17 września 2009)
W nocy 17 września 2009 roku w wieku 34 lat zmarł na zawał serca w swoim domu Wojciech Świdziniewski zwany przez wielu Olafem Wesołym.
Redakcja „Widoku” poprosiła mnie o napisanie kilku słów o naszym klubowym koledze, który odszedł od nas tak przedwcześnie i niespodziewanie, pozostawiając po sobie ogromną pustkę, której przez długi czas - o ile w ogóle - nikt i nic nie zdoła zapełnić.
Nie jest mi łatwo pisać te słowa. Kilkakrotnie zasiadałem przed komputerem starając się sklecić te kilka zdań, jednak przed oczami pojawiało się tysiące wspomnień, a w mózgu kołatało tysiące myśli związanych z Olafem, wprowadzając do głowy taki mętlik, że nie wiedziałem, od czego zacząć, nie potrafiąc na świeżo podejść do tego z odpowiednim dystansem.
Kiedy na miesiąc przed wydaniem swej pierwszej książki odchodzi człowiek obdarzony niezwykłym talentem i poczuciem humoru, kiedy odchodzi człowiek pełen pomysłów i planów nie tylko pisarskich, kiedy odchodzi tak niesamowicie charyzmatyczna postać, kiedy odchodzi twój były współpracownik, kiedy odchodzi wspaniały kumpel i przyjaciel, kiedy o szóstej rano przed wyjściem do pracy otrzymujesz wiadomość, że człowiek, z którym zaledwie dwa dni wcześniej wspominałeś przy piwie stare, dobre czasy i omawiałeś plany zrobienia krótkometrażowego filmu według wspólnego pomysłu, do twojej głowy przychodzi tylko jedna myśl „TO JEST JAKIŚ PORONIONY, CHORY I NIESMACZNY ŻART”, a kilka godzin później, kiedy rozdzwania się komórka i przychodzą coraz to kolejne SMS-y od wspólnych znajomych, ma się ochotę rozwalić w drzazgi stanowisko pracy i krzyknąć „VETO, ku**a, VETO!
Nie chcę się tu rozpisywać o pisarskich talentach Wojtka - każdy może je ocenić sam. Chcę napisać, jakim był człowiekiem, bo Wojtek był kimś więcej niż tylko pisarzem. W życiu imał się wielu zajęć - był pracownikiem domu pogrzebowego, robotnikiem budowlanym, właścicielem szmateksu o dźwięcznej nazwie „Kup Ciuszek”, grał na tarce w bluesowym zespole „Formacja FRU” (zwycięzca Rawa Blues Festiwal w 2000 r.) podczas jednej z tras koncertowych, otwierał festiwal muzyki metalowej Blackstok, zagrał Wikinga w teledysku Manowara, krasnoluda w skeczu białostockiego kabaretu „Idea”, a także pożartego przez zombie sławnego pisarza fantasy w niskobudżetowej czarnej komedii „Flash Area”, był wieloletnim członkiem Białostockiego Klubu Fantastyki „UBIK”, współtworzył białostockie fanziny „Widok z Wysokiego Zamku” i „na Czelni”, należał do zespołu redakcyjnego magazynu internetowego „Fahrenheit”, był miłośnikiem wczesnego średniowiecza z naciskiem na epokę Wikingów, dość mocno zaangażowanym w ruch odtwórstwa historycznego, był członkiem bractwa historycznego „Srebro Peruna”, współzałożycielem drużyny wczesnośredniowiecznych wojów „Winland”, w której pełnił dożywotnią rolę godiego (kapłana), ale przede wszystkim był wielkim fanem swojego rodzinnego miasta, Białegostoku, co silnie akcentował podczas swych licznych wyjazdów. Dzięki tym wszechstronnym zainteresowaniom i zajęciom stykał się z ludźmi z wielu różnych środowisk - fantastami, pisarzami, odtwórcami historii, ludźmi ze sceny metalowej i bluesowej - i we wszystkich tych środowiskach zjednywał sobie długoletnich przyjaciół. Nie poprzestawał jednak na tym. W swoim rodzinnym mieście stworzył coś w rodzaju nitki łączącej owe środowiska, które dzięki niemu zaczęły się w pewnym momencie przenikać, co zaowocowało kilkoma mniej lub bardziej udanymi konwentami fantastyki, których dodatkowymi atrakcjami były pokazy walk Wikingów, koncerty zespołów metalowych i bluesowych czy występy kabaretu. Był człowiekiem obdarzonym tak wielką charyzmą, że przyciągał do siebie każdego, kto choć raz zamienił z nim przy piwie kilka zdań, choćby wcześniej uważał go jedynie za częstego bywalca białostockich pubów. Przyciągał do siebie ludzi swoją naturalnością, dystansem do tego, co robił, i przede wszystkim do samego siebie, a także niezwykłym, acz często kontrowersyjnym poczuciem humoru, które było dla niego niezwykle ważne we wszystkim, co tworzył i czym się zajmował. Przeżył swoje dość krótkie życie tak, jak niejeden by chciał. Żył intensywnie, zaś jego motto brzmiało „Nie mam czasu, muszę pić!”. A jednak znajdował czas także na pisanie i mimo wielu nieukończonych pisarskich projektów udało mu się wreszcie dokończyć pierwszą książkę „Kłopoty w Hamdirholm”, niestety wydaną już pośmiertnie. Jak twierdził sam Wojtek: „A wszystko to dzięki Dominice Repeczko z Fabryki [Słów], która mnie nieustannie przegania od kufla piwa i każe pisać - jest na tyle skuteczna, że działa nawet na odległość - i za to jej dziękuję”.
I za to dziękuję jej również ja. A tobie, Olafie wiecznie Wesoły, dziękuję za każdą chwilę, którą dane mi było z tobą spędzić, za wspólną pracę przy remontach przychodni (w tym naszą wojnę z cieciem), za imprezy w Pubie „Fabryka”, za browary do rana na „samochodziku” i „szachach”, za dokarmianie zimą kaczek plakatami zerwanymi pod tunelem, za wyjazdy i imprezy z Wikingami, za tych wszystkich ludzi, których dzięki tobie poznałem, a przede wszystkim za to, że zawsze byłeś sobą. Niechaj dąb imieniem Olaf, który zasadziłeś na współtworzonym przez siebie wikińskim grodzie Helluborg w Kosmatym Borku przetrwa więcej lat niż słynny Bartek.
Wojtek, nasz Olaf Wesoły, pozostawił we wszystkich, którzy go znali, tak wiele niezapomnianych wspomnień. Nie żałuję niczego, co było. Żałuję tego, co mogłoby jeszcze być. Nie doczekamy się już zrealizowania pomysłów, o których opowiadał. Nie przeczytamy powieściowej wersji „Murarzy”. Nie usłyszymy jego wesołego powitania „Szczęść, Thorze”. Bez Olafa Ubik, Winland, czy nawet Białystok nie będą już takie same. Zawsze będzie nam tu kogoś brakowało.
"Póki żyję, żyć pragnę mocno: czuć na podniebieniu gęsty sok czerwonego mięsa i smak tęgiego wina, znać objęcia kobiecych ramion, doświadczać szału bitwy, tańca błękitnych ostrzy, płomienia i purpury. Żyję, płonę życiem, kocham, zabijam i jestem zadowolony"
SŁAWA OLAFOWI WESOŁEMU!
Juliusz Michał Masłowski
Białystok, 22 października 2009
I mimo, że znałem Cleritusa osobiście, przez ponad miesiąc nie byłem w stanie wydukać na jego temat ani jednego słowa.
Ale obietnica jest obietnicą. Obiecałem redakcji "WzWZ", że napiszę o Wojtku kilka słów.
Poniżej mój tekst o Olafie, który pojawi się w najbliższym "Widoku z Wysokiego Zamku":
Poniosły walkirie Olafa na wieczną ucztę w Walhalli...
Wojciech Świdziniewski
(26 lipca 1975 - 17 września 2009)
W nocy 17 września 2009 roku w wieku 34 lat zmarł na zawał serca w swoim domu Wojciech Świdziniewski zwany przez wielu Olafem Wesołym.
Redakcja „Widoku” poprosiła mnie o napisanie kilku słów o naszym klubowym koledze, który odszedł od nas tak przedwcześnie i niespodziewanie, pozostawiając po sobie ogromną pustkę, której przez długi czas - o ile w ogóle - nikt i nic nie zdoła zapełnić.
Nie jest mi łatwo pisać te słowa. Kilkakrotnie zasiadałem przed komputerem starając się sklecić te kilka zdań, jednak przed oczami pojawiało się tysiące wspomnień, a w mózgu kołatało tysiące myśli związanych z Olafem, wprowadzając do głowy taki mętlik, że nie wiedziałem, od czego zacząć, nie potrafiąc na świeżo podejść do tego z odpowiednim dystansem.
Kiedy na miesiąc przed wydaniem swej pierwszej książki odchodzi człowiek obdarzony niezwykłym talentem i poczuciem humoru, kiedy odchodzi człowiek pełen pomysłów i planów nie tylko pisarskich, kiedy odchodzi tak niesamowicie charyzmatyczna postać, kiedy odchodzi twój były współpracownik, kiedy odchodzi wspaniały kumpel i przyjaciel, kiedy o szóstej rano przed wyjściem do pracy otrzymujesz wiadomość, że człowiek, z którym zaledwie dwa dni wcześniej wspominałeś przy piwie stare, dobre czasy i omawiałeś plany zrobienia krótkometrażowego filmu według wspólnego pomysłu, do twojej głowy przychodzi tylko jedna myśl „TO JEST JAKIŚ PORONIONY, CHORY I NIESMACZNY ŻART”, a kilka godzin później, kiedy rozdzwania się komórka i przychodzą coraz to kolejne SMS-y od wspólnych znajomych, ma się ochotę rozwalić w drzazgi stanowisko pracy i krzyknąć „VETO, ku**a, VETO!
Nie chcę się tu rozpisywać o pisarskich talentach Wojtka - każdy może je ocenić sam. Chcę napisać, jakim był człowiekiem, bo Wojtek był kimś więcej niż tylko pisarzem. W życiu imał się wielu zajęć - był pracownikiem domu pogrzebowego, robotnikiem budowlanym, właścicielem szmateksu o dźwięcznej nazwie „Kup Ciuszek”, grał na tarce w bluesowym zespole „Formacja FRU” (zwycięzca Rawa Blues Festiwal w 2000 r.) podczas jednej z tras koncertowych, otwierał festiwal muzyki metalowej Blackstok, zagrał Wikinga w teledysku Manowara, krasnoluda w skeczu białostockiego kabaretu „Idea”, a także pożartego przez zombie sławnego pisarza fantasy w niskobudżetowej czarnej komedii „Flash Area”, był wieloletnim członkiem Białostockiego Klubu Fantastyki „UBIK”, współtworzył białostockie fanziny „Widok z Wysokiego Zamku” i „na Czelni”, należał do zespołu redakcyjnego magazynu internetowego „Fahrenheit”, był miłośnikiem wczesnego średniowiecza z naciskiem na epokę Wikingów, dość mocno zaangażowanym w ruch odtwórstwa historycznego, był członkiem bractwa historycznego „Srebro Peruna”, współzałożycielem drużyny wczesnośredniowiecznych wojów „Winland”, w której pełnił dożywotnią rolę godiego (kapłana), ale przede wszystkim był wielkim fanem swojego rodzinnego miasta, Białegostoku, co silnie akcentował podczas swych licznych wyjazdów. Dzięki tym wszechstronnym zainteresowaniom i zajęciom stykał się z ludźmi z wielu różnych środowisk - fantastami, pisarzami, odtwórcami historii, ludźmi ze sceny metalowej i bluesowej - i we wszystkich tych środowiskach zjednywał sobie długoletnich przyjaciół. Nie poprzestawał jednak na tym. W swoim rodzinnym mieście stworzył coś w rodzaju nitki łączącej owe środowiska, które dzięki niemu zaczęły się w pewnym momencie przenikać, co zaowocowało kilkoma mniej lub bardziej udanymi konwentami fantastyki, których dodatkowymi atrakcjami były pokazy walk Wikingów, koncerty zespołów metalowych i bluesowych czy występy kabaretu. Był człowiekiem obdarzonym tak wielką charyzmą, że przyciągał do siebie każdego, kto choć raz zamienił z nim przy piwie kilka zdań, choćby wcześniej uważał go jedynie za częstego bywalca białostockich pubów. Przyciągał do siebie ludzi swoją naturalnością, dystansem do tego, co robił, i przede wszystkim do samego siebie, a także niezwykłym, acz często kontrowersyjnym poczuciem humoru, które było dla niego niezwykle ważne we wszystkim, co tworzył i czym się zajmował. Przeżył swoje dość krótkie życie tak, jak niejeden by chciał. Żył intensywnie, zaś jego motto brzmiało „Nie mam czasu, muszę pić!”. A jednak znajdował czas także na pisanie i mimo wielu nieukończonych pisarskich projektów udało mu się wreszcie dokończyć pierwszą książkę „Kłopoty w Hamdirholm”, niestety wydaną już pośmiertnie. Jak twierdził sam Wojtek: „A wszystko to dzięki Dominice Repeczko z Fabryki [Słów], która mnie nieustannie przegania od kufla piwa i każe pisać - jest na tyle skuteczna, że działa nawet na odległość - i za to jej dziękuję”.
I za to dziękuję jej również ja. A tobie, Olafie wiecznie Wesoły, dziękuję za każdą chwilę, którą dane mi było z tobą spędzić, za wspólną pracę przy remontach przychodni (w tym naszą wojnę z cieciem), za imprezy w Pubie „Fabryka”, za browary do rana na „samochodziku” i „szachach”, za dokarmianie zimą kaczek plakatami zerwanymi pod tunelem, za wyjazdy i imprezy z Wikingami, za tych wszystkich ludzi, których dzięki tobie poznałem, a przede wszystkim za to, że zawsze byłeś sobą. Niechaj dąb imieniem Olaf, który zasadziłeś na współtworzonym przez siebie wikińskim grodzie Helluborg w Kosmatym Borku przetrwa więcej lat niż słynny Bartek.
Wojtek, nasz Olaf Wesoły, pozostawił we wszystkich, którzy go znali, tak wiele niezapomnianych wspomnień. Nie żałuję niczego, co było. Żałuję tego, co mogłoby jeszcze być. Nie doczekamy się już zrealizowania pomysłów, o których opowiadał. Nie przeczytamy powieściowej wersji „Murarzy”. Nie usłyszymy jego wesołego powitania „Szczęść, Thorze”. Bez Olafa Ubik, Winland, czy nawet Białystok nie będą już takie same. Zawsze będzie nam tu kogoś brakowało.
"Póki żyję, żyć pragnę mocno: czuć na podniebieniu gęsty sok czerwonego mięsa i smak tęgiego wina, znać objęcia kobiecych ramion, doświadczać szału bitwy, tańca błękitnych ostrzy, płomienia i purpury. Żyję, płonę życiem, kocham, zabijam i jestem zadowolony"
SŁAWA OLAFOWI WESOŁEMU!
Juliusz Michał Masłowski
Białystok, 22 października 2009
- Q
- Nexus 6
- Posty: 3276
- Rejestracja: wt, 25 lis 2008 18:01
- nosiwoda
- Lord Ultor
- Posty: 4541
- Rejestracja: pn, 20 cze 2005 15:07
- Płeć: Mężczyzna
Wychodzi na to, że mając przed sobą jeszcze (oby) kilkadziesiąt lat życia, i tak nie nadgonię tego, co zrobił Olaf w lat 34. Niby Wiking, a taki skuteczny epikurejczyk. Słowo "zazdroszczę" nie jest słowem odpowiednim w stosunku do osoby, która niedawno zmarła, ale jakoś dziwnie pasuje.
"Having sons means (among other things) that we can buy things "for" those sons that we might not purchase for ourselves" - Tycho z PA