Wspominana tu - w kontekscie urody Tyra -
"Andromeda" (AND), to - jak zwykłem mawiać -
niedoszły "Trek", czyli pomysł na ciąg dalszy
"Star Treka" (pierwotnie osadzony miał być bodaj w XXV wieku, zgodnie z Roddenberry'owską zasadą przeskawiwania o stulecie), który w efekcie sporów pomiędzy spadkobiercami po Roddenberrym z Paramountem wylądował poza tzw. kanonem.
Zawocowało to - z przyczyn oczywistych - przemianowaniem UFP na Systems Commonwealth (inna rzecz, że polski tłumacz zrobił z tego znów "Federację" ;D), Star Fleet na High Guard, Borga na Consensus of Parts (co za ulga, bez królowej),
augmentów na Nietzschean etc.
Przesłanka fabuły jest całkiem interesująca - Federacja (świadomie pozostanę przy trekowym nawewnictwie) wali się pod ciężarem tarć wewnętrznych (i własnego idealizmu) do tego stopnia, że zostaje zredukowana do jednego statku, jednak okazuje się, że jeden kapitan i jeden statek to dość by przywrócić nadzieję i rozpocząć dzieło odbudowy.
(Uwaga: o jakiejkolwiek "trekowości", i jakimkolwiek sensie, można mówić praktycznie tylko w dwu pierwszych, w których porządku pilnował - znany i z pracy przy
"DS9" - Robert Hewitt Wolfe. Potem rzecz została popsuta tak bardzo, że nie wiem czy nie czyni jej to najgorszą z epigońskich popłuczek po
"ST", choć
"VOY" i
"ENT" też starały się wypaść jak najgorzej ;).)
Piszę o tym, bo powtórzyłem sobie ostatnio trzy odcinki
"AND".
Zacznę od refleksji ogólnej: wiele bym zniósł, gdyby nie wygląd bohaterów. Głupawo wyglądające mundury (ten ciemny jeszcze w miarę strawny), noszone na biodrach pistolce, godna
"Herculesa" czy
"Cleopatry 2525" kolczuga Tyra i równie "udana" charakteryzacja Trance, do tego Rev Bem wyglądający jak potworki z
"Space: 1999".
Ogólnie zresztą warstawa wizualna w/w serialu jest - bez dwóch zdań - kuriozalna (swoją drogą: powstać po roku 2000 jako oficjalna produkcja, a prezentować się gorzej/biedniej nie tylko od
"TOS", ale i od fanowskich
"New Voyages" to trzeba sztuki; nigdy też nie pojmę dlaczego Hunt nie umundurował swojej zbieraniny - jak ktoś ma uwierzyć w odbudowę Federacji, skoro jej "odbudowniczowie" sami odżegnują się od jej symboliki, prezentując się jak banda obdartych najemników/piratów?
To może odrzucić i doskonale rozumiem widza, który ujrzawszy owo
panopticum zrezygnuje z dalszego kontaktu z serialem.
Ponieważ jednak wizualna tandeta - znacznie mniej grubokalibrowa zresztą - odstrasza wielu i od oryginalnego
"Treka", zadałem sobie trud oglądania dalej. To co zobaczyłem okazało się nawet interesujące. Interesujące po uwzglednieniu jeszcze jednej poprawki: otóż
"Treka" wypada tak naprawdę uznać (o czym na "swoim" forum zawsze nudzę) za teatr;
"AND" jest tu teatrem do kwadratu, bo najpierw trzeba uwierzyć aktorom na słowo, że grają.
Zacznę od technologii. Aż szkoda, że nie powstała ta
"ANDzia" jednak jako
"Trek", bo technologicznie ma to całkiem sporo sensu. Tytułowy statek mający przy tym mózg będący samoświadomą AI, zdalnie sterowane myśliwce, rozwinięta VR (mniejsza o to, że gogle wyglądają jak zrobine z cynfolii :P) i inne elementy cyberpunkowe, nanotechnologia w roli leków (wreszcie dobre wyjaśnienie cudów trekowej medycyny) oraz transwarp zwany
slipstream drive (lot z jego użyciem przypomina sceny wormhole'owe z
"TMP"). Wszystko to chciałoby się aż zobaczyć w "oficjalnym
"Treku" (harpuny, którymi da się wywlec statek z czarnej dziury pominę łaskawym milczeniem; zresztą w
"VOY" podobny
kfiatek był).
Era częsciowego upadku cywilizacji pozwala zresztą mieszać różne poziomy technologiczne, aż szkoda, że to nie
"Trek" oficjalny, bo byłaby to okazja do bezbolesnego reBootu (co bzdurniejsze technologie przepadłyby w pomroce dziejów).
Dalej: bohaterowie. Zagrani to oni nie są, ale na każdego z nich autorzy (nie wiem ile tu zasługi Roddenberry'ego, a ile Wolfe'a) mają jakiś pomysł, zazwyczaj naprawdę dobry. I co więcej ten pomysł owocuje potem tym jak postać myśli i się zachowuje, to nie jest
"VOY", w którym biografie bohaterów mamy sobie, a muzom.
Generuje to - co prawda - konflikty w załodze, ale można powiedzieć, że jest to genialnie proste obejście przez Roddenberry'ego jego własnej zasady (
"brak konfliktów w załogach GF"), w końcu poza kapitanem, wszyscy inni dopiero uczą sie tam jak być załogą służącą wiadomym ideałom (może to chcą podkreślić tym brakiem mundurów?). (Nawiasem: można też, co ciekawe, powiedzieć w sumie, iż jest to pierwsza załoga Roddenberry'ego mająca - tu przypomina się jedna z bardziej zażartych dyskusji na startrek.pl ;-) - swojego kapelana. B. specyficzny to kapelan zresztą...)
Do tego dochodzą wątki mistyczno-religijne, w dalszych sezonach robi się z nich durna fantasy, w pierwszych jednak pozwalają na całkiem interesujące zderzenie myślenia świeckiego z religijnym (śmiem sądzić, że ciekawsze niż w
"DS9" czy nawet w
"nBSG").
Na koniec mały puls za przypomnienie - i praktyczne udowodnienie - maksymy
Gartha, że wystarczy jeden federacyjny okręt, by rzucić na kolana Galaktykę (a nawet kilka).
Teraz recenzje.
"To Loose the Fateful Lightning" - przypomina się stary (nie)dobry
"TOS". Bohaterowie w poszukiwaniu szczątków Federacji, które możnaby scalić, trafiają na wciąż w jakimś stopniu funkcjonalną stację kosmiczną zamieszkałą przez potomków dawnej załogi, deklarujących wierność federacyjnemu stylowi życia. Potomkami okazuje się banda nastolatków (kolejne pokolenia dzieci rodzących dzieci, umierających szybko z powodu promieniowania), która federacyjne ideały i procedury Floty zmieniła w religijny rytuał, wypaczając mocno ich sens (sytuacja nieco jak z
"Władcy Much", zwł, że słowo "pokoj" nabrało w tej religii znaczenia "śmierć wszystkim wrogom"). Co stanie się gdy kapitan Hunt postanowi przeciwstawić mitowi - prawdę? Jaki użytek zostanie zrobiony z odkrytych na stacji Bomb Nova (wynalazek Sorana? ;-)), najpotężniejszej ze znanych broni. Do czego doprowadzi w/w nastolatków świadomosc dyspoowania tą potęgą? Wreszcie, pytanie odcinka: za jaką cenę godzi się odbudować Federację?
"D Minus Zero" - prościutka historia o pojedynku naszych bohaterów z tajemniczym nieprzyjacielskim okrętem służy jako pretekst do rozważań o lojalności, przypadkowej w sumie, załogi wobec kapitana, ale i kapitana wobec załogi. Są dla niego tylko mięsem armatnim w dziele odbudowy Federacji czy kimś więcej? Mogą - i umieją - mu zaufać czy nie?
"Angel Dark, Demon Bright" - odcinek chyba najlepszy z tych trzech. Czy przeszłość wolno zmieniać, jeśli już przeniesie się w czasie? Czy zdoła się ją zmienić, choćby się chciało? Czy wszyscy jesteśmy częścią bezbłędnego planu sil wyższych, jak chce Rev Bem? Czy są sytuacje usprawiedliwiające ludobójstwo? Co bohaterowie zrobią stojąc w obliczu możliwości zmiany losów decydującej bitwy między Nietzscheanami, a niedobitkami sił Federacji? Wreszcie jaka cenę przyjdzie im za to zapłacić? Czy aby zostać mesjaszem, należy stać się aniołem śmierci?
Dwa pierwsze odcinki mieszczą się w solidnej trekowej średniej, trzeci wykracza ponad nią, acz odpowiedzi na postawine tam pytania nie każdemu przypadną do gustu. W każdym razie - pod powierzchnią wizualnej beznadziei - jest to fantastyka dająca do myślenia. Polecam. (Skusi się kto? ;-)
Edit: tu recenzje lepsze od moich ;-):
http://www.jammersreviews.com/andr/s1/
ps. kupuję postać kapitana Dylana "Herculesa" Hunta, wprawdzie nie można skłamać, że Kevin Sorbo nawet próbuje ją grać, ale sama jej konstrukcja i sensy, które za sobą niesie są na miarę starego-dobrego Treka; nawet deklarowana mesjańskosć naszego kapitana (siły wyższe chcą odbudowy Federacji? hmm...) przeszkadza znacznie mniej niż by mogła... ba, posturę Sorbo też logicznie wyjaśnili (
heavyworlder)...
(nie kupuję natomiast tego co ten kapitan "Hercules" Hunt wyprawiał w ostatnich sezonach)
forum miłośników serialu „Star Trek”, gdzie ludzi zdolnych do używania mózgu po prostu nie ma - Przewodas