Małgorzata pisze:Zaraz-zaraz, a literatura nie jest wytwarzana "na rynek"? Znaczy, dla czytelników (pomijając kwestię, dla kogo tak naprawdę pisze autor)?
To jest kwestia - wytwarzać książki, czy pisać książki? Niby spór jałowy, bo opiera się ledwie na zamianie słów na mniej pogardliwe, ale wolę skłaniać się w tym drugim kierunku. Efekt jednak jest ten sam - dzieło trafia do czytelnika, ergo na rynek. Dlatego też powiedziałem wcześniej, że nie mam zamiaru bronić swoich tez, to raczej wewnętrzne przekonanie o tym, że lepiej jest pisać książki, niż produkować. Ot, wewnętrzny kodeks. Taka etyka.
Bo, po raz kolejny sięgając do romantyzmu, tłucze mi się po głowie, że jeden autor miał takie pragnienie, by jego tekst "trafił pod strzechy". Ryzykując, że znowu zdenerwuję Rhegeda, przetłumaczyłabym to jako dążenie do rozszerzenia rynku właśnie. :P
I tu wreszcie wracamy do tematu, czyli relacji autor versus czytelnik. Właśnie - relacji. Nie towaru. Nie piszę książki po to, żeby weszła w obieg rynkowy, ale żeby ktoś ją przeczytał. Aspekty marketingowe, mówiąc dosadnie, gówno mnie obchodzą. Chodzi mi o dialog z kimś, kto zechce mnie wysłuchać i zastanowić się nad tym, co napisałem. Oczywiście - mogę to zrobić obywając się bez rynku, a po prostu wręczając ludziom swoje teksty non profit. Co zresztą robię od dłuższego czasu, może nie na niwie literackiej, ale właśnie krytycznej. Niemniej jednak na pisanie literatury poświęcam swój czas i za ten czas właśnie chciałbym dostać wynagrodzenie (nie za to, com napisał, ale za to, ile potów nad tym wylałem). Pieniądze za to wszystko są raczej symboliczne, są kwestią grzecznościową. Sprzedając swoje teksty tu i ówdzie nie czuję się, jakbym handlował treścią, a dostawał podziękowanie za wysiłek.
Owszem, literatura ma też inne wartości dodane, ale u podstaw, w fundamentach tego, co rozumiemy jako literaturę-fikcję (w opozycji do literatury naukowej lub popularno-naukowej), leży pragnienie dzielenia się opowieścią, refleksją, etc. A zatem interakcja autor-odbiorca. I w tym układzie jest miejsce na rynek jak najbardziej. :)))
Na rynek po prostu jesteśmy skazani, co nie znaczy, że należy opowieść traktować w kategoriach rynkowych. Moim zdaniem po prostu się nie godzi, ale tak jak mówię, nie będę walczył, aby to udowodnić. Tego się nie da udowodnić, bo to wbrew światu pracować i nic nie wytwarzać. Jednak ja właśnie tak się czuję :)
Marcin Robert - pisano kiedyś wiersze na papierze toaletowym, a i tak służył głównie do dupy. Tak samo z kubkiem, można go podziwiać, ale służy do picia. Literatura zaś służy sama sobie. Inna kategoria.
Flamenco - mi akurat tu nie idzie o szukanie definicji czym jest książka. Z książką jest jak z koniem, jaka jest każdy widzi. W książce jednak jest właśnie ów abstrakt, do którego uważam (ale nikogo tutaj nie namawiam, aby przyjął moje tezy za swoje, co najwyżej, aby je rozważył) może nie trzeba podchodzić z nabożnością, ale z pewnym szacunkiem zarezerwowanym dla myśli i idei można.